Zacznę od terminologii. Śladem organizatorów Mezipatry swobodnie używam terminu „gej”, choć zazwyczaj trzy razy pomyślę, zanim go zastosuję w kontekście Europy wschodniej. Jak zauważa czołowy brytyjski historyk seksualności, Jeffrey Weeks, „gej” to „auto-etykietka” tych homoseksualistów, którzy pogodzili się ze swą orientacją i nie obawiają się manifestować jej wobec zewnętrznego świata. Jeśli rzeczywiście tak jest, to w Polsce geje wciąż stanowią mniejszość pośród homoseksualistów. W Czechach wydaje się być inaczej, co zresztą doskonale pokazuje Mezipatra. Festiwalowe projekcje były oblegane, bilety na filmy w stylowym i centralnie położonym kinie Svetozor trzeba było kupować z wyprzedzeniem – któregoś dnia wszystkie bilety na wszystkie projekcje zostały wyprzedane kilka godzin przed seansami. Któryś z widzów powiedział mi, że filmy z wątkami homoseksualnymi cieszą się taką popularnością nie tylko na Mezipatrze, ale i na innych czeskich festiwalach. Na salach Svetozora nie brakowało zresztą par męsko-damskich w różnym wieku, co wskazuje na otwarcie zarówno środowiska gejowsko-lesbijskiego, jak i całego społeczeństwa - przynajmniej w ograniczonym zakresie sztuki filmowej – oraz na to, że spotkania są możliwe, choćby w ograniczonej przestrzenni festiwalu.
Mezipatra nie tylko odbija status quo, czyli zwiększoną w stosunku do minionych lat tolerancję czy akceptację dla homoseksualizmu, ale tworzy sprzyjające warunki do poznawania się i dialogu ludzi o różnych orientacjach seksualnych. Zostało to zasygnalizowane już na jednej z pierwszych stron festiwalowego katalogu. Obok znajduje się informacja, że patronami festiwalu są Václav Havel i burmistrz Pragi, Pavel Bém. Patrząc na ich uśmiechnięte twarze spoglądające z zamieszczonych w katalogu zdjęć, zadałam sobie pytanie – czy którykolwiek z polskich prezydentów lub prominentnych polityków zechciałby i odważył się sponsorować tego typu imprezę?
Innym sposobem umożliwiania dialogu jest organizowanie dyskusji na tematy bliskie zarówno gejom, jak i tzw. heterykom. W tym roku jeden z paneli dotyczył tego, jak wchodnioeuropejscy homoseksualiści chcą zaprezentować się światu w mediach. Inny, w którym sama wzięłam udział, poświęcony został temu, jak pokazywani są przez osoby z zewnątrz: heteroseksualnych autorów filmów głównego nurtu, oper mydlanych czy artykułów w wysokonakładowej prasie. Jak można się domyślać, wątkiem przewodnim takich dyskusji była teza, że homoseksualistów w mediach jest zbyt mało. Im szersza jest publiczność, do której adresowane jest dane medium, tym jest ich mniej (na marginesie głównej produkcji artystycznej, zwłaszcza w sztukach plastycznych, ich obecność zaznacza się dość wyraźnie). Ponadto obecność nie idzie w parze z afirmacją. Nadal przeważają obrazy negatywne, a przynajmniej stereotypowe – nawet w przypadkach, gdy autorem jest homoseksualista! Ciekawych przykładów dostarcza tu twórczość filmowa słowackiego artysty, Vladimíra Adáska, autora kultowej produkcji, "Hana a její bratři" (Hanna i jej bracia, 2001) oraz "100% čistá láska - Vášeň" (100% czystej miłości – Pasja, 1995), którego dzieła wyświetlano na festiwalu. Ten drugi film, choć krótszy, wydał mi się ciekawszy, jest czymś w rodzaju psychoseksualnego kryminału, a zarazem filmem o kręceniu filmu, z typową dla gatunku ironią. Sam Adásek gra w nim główną rolę, ukazując siebie tak, jak chcą widzieć homoseksualistów homofobiczni heterycy – jako opętanego seksem ekscentrycznego przebierańca, stawiającego spektakl ponad życie, często zresztą mylącego te dwa światy. Oglądając ten film, nie mogłam się powstrzymać od porównań z powieścią Michała Witkowskiego "Lubiewo". Choć bowiem Adásek i Witkowski posługują się różnymi mediami, wiele ich łączy: narcyzm, estetyzm, konwencja kamp, podobny, epizodyczny sposób narracji, a nade wszystko – homofobia.
Dlaczego Adásek i jego koledzy z dawnego Bloku Wschodniego nie walczą z homofobicznym obrazem seksualnych mniejszości, lecz przeciwnie, powtarzają go w coraz to nowych wersjach? Myślę, że na to pytanie udzielić można dwóch uzupełniających się odpowiedzi. Pierwsza, która sugerowana jest często w zachodnich recenzjach ze wschodnich filmów na ten homoseksualizmu i pokrewnych zjawisk, rzecz wyjaśnia kulturowym zapóźnieniem Polaków, Czechów, Słowaków czy Węgrów. Zgodnie z tym ujęciem, by homoseksualizm został zaakceptowany przez społeczeństwo, musi najpierw zostać obłaskawiony. Obłaskawienie zaś dokonuje się poprzez obrazy, które stopniowo stają się coraz mniej negatywne i stereotypowe. Od całkiem pozytywnych portretów gejów nie ma nawet co zaczynać, gdyż od razu zostaną odrzucone. W tej perspektywie filmy czy książki wyśmiewające gejów, choć w swej treści są homofobiczne, przyczyniają się do zwiększania tolerancji i akceptacji homoseksualizmu, gdyż oswajają publiczność z tą grupą społeczną. Taką funkcję w latach siedemdziesiątych pełniły w Wielkiej Brytanii produkcje Monty Pythona, zespołu, którego jeden z członków, Graham Chapman, był homoseksualistą. Dla dzisiejszego widza znaczna część tych skeczy, w których często sam Chapman „odgrywał” swój homoseksualizm, nasycona jest prymitywną homofobią. Dzięki nim jednak artyście udało się przekonać konserwatywną w owym czasie publiczność, że homoseksualizm nie musi być groźny czy obraźliwy, a nawet może być zabawny. Może się wręcz pojawić w toku kulturalnej rozmowy!
Druga hipoteza głosi, że jeśli z korowodu możliwych przedstawień homoseksualistów usuniemy „przegięte cioty” i inne wyróżniające się z tłumu typy, wykluczymy skrajne emocje, takie jak wstyd, poczucie winy i ekstaza, skrajne zachowania, takie jak prostytucja, sadomasochizm, homoseksualne gwałty i mordy oraz egzotyczne miejsca w rodzaju śmierdzących szaletów w nieoświetlonych parkach czy zatęchłych łaźni, to dostaniemy obraz „homoseksualizmu wyemancypowanego” – politycznie poprawny konstrukt, który się nijak nie ma do gejowskiej rzeczywistości, a co gorsza pozostaje mdły i nudny. Wyznawcy łagodniejszej wersji tej teorii głoszą, że obraz homoseksualisty powinien eksponować seksualny komponent jego życia. Takiego zdania wydaje się być Michał Witkowski, który, mając do wyboru portretowanie współczesnych, pogodzonych ze sobą i światem gejów, korzystających z pierwszych dobrodziejstw emancypacji i domagających się kolejnych „ulg”, wybrał rzeczywistość peerelowskich „przegiętych ciot”. Przedstawia „cioty” w ich wiecznych polowaniach na grubą zwierzynę czyli cuchnących piwem „lujów”, traktuje je z nostalgiczną łezką. Jego strategia, choć politycznie niepoprawna, okazała się skuteczna komercyjnie i artystycznie – Lubiewo przyciąga czytelników homo i heteroseksualnych, w tym, jak sądzę, dużą grupę homofobów, którzy w książce tej znajdują zaspokojenie egzotycznego zainteresowania dla „ciot” i „pedałów” oraz potwierdzenie, że między światem heteroseksualnym i homoseksualnym zieje kulturowa i moralna przepaść.
Mezipatra wyrasta jednak z wiary w życzliwy dialog między reprezentantami seksualnego głównego nurtu i seksualnych mniejszości. Panuje tu przekonanie, że różnice między „heterykami” i „nieheterykami” nie są fundamentalne, to znaczy nie muszą i nie powinny prowadzić do powstawania gett, nawet metaforycznych. Widać to po programie festiwalu, w którym obok filmów niszowych, adresowanych do „wyznawców” homoseksualizmu, czułych nie tylko na homoseksualne treści, ale i specyficzną „gejowską” formę, znalazły się filmy o ambicjach uniwersalnych, utrzymane w hollywoodzkim stylu. Podobnie obok filmów eksponujących seksualny aspekt homoseksualizmu znaleźć można było filmy, w których ten wątek pojawia się jakby obok głównego tematu dyskursu. Znamienne jest, że filmy tego drugiego typu przybyły do Pragi z Zachodu, co poniekąd potwierdzałoby hipotezę kulturowego zapóźnienia. Wśród takich filmów znalazły się między innymi: "Capote" (2005) Bennetta Millera, "Czas, który pozostał" (Le temps qui reste, 2005) François Ozona i "Brokeback Mountain" (2005) Anga Lee. Wszystkie wymienione tytuły odniosły duży sukces prestiżowy i komercyjny, z Oscarami włącznie. Co bardziej cyniczni krytycy tłumaczą to zręcznym posługiwaniem się tematem homoseksualizmu dla schlebiania liberalnej widowni. Być może tak jest naprawdę. Nie zmienia to jednak faktu, że przy okazji przyczyniają się do zwiększania akceptacji dla mniejszości seksualnych i tym samym „budują mosty” między homoseksualistami a „heterykami”.
Jednocześnie wszystkie te filmy dotyczą homoseksualnych mężczyzn. Odzwierciedla to chyba wciąż powszechne przekonanie, że tylko męski homoseksualizm stanowi ważki problem społeczny, podczas gdy zachowania lesbijskie to nieznaczący margines, także w obrębie homoseksualizmu. Innym prawdopodobnym powodem, dla którego w kinie głównego nurtu nie widać lesbijek, jest zapewne to, że zdominowane zostało przez reżyserów płci męskiej, dla których liczą się tylko, czy przede wszystkim, męskie sprawy. O ile jednak lesbijek nie widać w wysokobudżetowych filmach posługujących się tradycyjną formą, o tyle nie brakuje ich w kinie eksperymentującym, przeznaczonym dla wąskiej widowni, a także wśród dokumentów czy produkcji typu wideo-art. Przykładem może być szwajcarski "Katzenball" (Koci bal, 2005) Veroniki Minder, mieszanka fabuły i dokumentu, w której pięć lesbijek reprezentujących różne pokolenia opowiada o swoim życiu. Warto dodać, że kraje niemieckojęzyczne mogą poszczycić się najwyższym w świecie odsetkiem reżyserek i mają też największe osiągnięcia w filmowej twórczości lesbijskiej.
Kolejny obecny na praskim festiwalu trend w łonie „kina homoseksualnego” stanowiły próby pokazania związku między sytuacją i postawami homoseksualistów a polityką narodową, etniczną czy klasową. W takim „politycznym kinie homoseksualnym” od dawna specjalizuje się Neil Jordan, któremu zdarza się „inny seksualizm” wpisywać w szerszy kontekst konfliktu w Irlandii Północnej. Jego ostatni film, "Breakfast on Pluto" (Śniadanie na Plutonie, 2005), także gościł na Mezipatrze. Film ten spotkał się z dość ambiwalentnym przyjęciem. Choć lubię wcześniejsze filmy Jordana, uważam, że w tym przypadku na zestawieniu homoseksualizmu z konfliktem irlandzkim źle wyszło i jedno, i drugie. Dylematy i wybory bohaterów są niezrozumiałe dla widza, a historia Irlandii Północnej została zredukowana do podkładania bomb i karania tych, którzy je podłożyli. Lepiej wyszły filmy o „miłości, która boi się swego imienia”, osadzone w realiach II wojny światowej, takie jak francuski "Un amour à taire" (Miłość do ukrycia, 2005) Christiana Faure, przywodzący na myśl wcześniejsze dzieło "Aimée & Jaguar" (1998) niemieckiego reżysera Maxa Faerberboecka. Być może ich sukces wynika z tego, że homofobia była istotnym elementem hitleryzmu. Pokazując homoseksualną miłość podczas II wojny światowej, nie trzeba wyjaśniać jej politycznego tła, a zarazem łączenie homoseksualizmu/homofobii i nazizmu niesie spory ładunek propagandowy, który można sprowadzić do hasła: „Dziś jesteś homofobem, jutro będziesz nazistą”. Tymczasem z konfliktem brytyjsko-republikańskim sprawa już nie jest tak prosta.
Przenikanie się świata homoseksualnego i niehomoseksualnego ukazane zostało na Mezipatrze także poprzez wybór kwestii dorastania na temat przewodni festiwalu. Większość współczesnych psychologów i seksuologów wierzy, że w tym okresie orientacja seksualna nie jest jeszcze przesądzona. Młodzi chłopcy i dziewczęta mogą pójść przeciwnymi drogami, co świetnie obrazuje tytuł szwedzkiego filmu Cecilii Neant-Falk, "Du ska nog se att det gar over" (Nie bój się, to prawdopodobnie przejdzie, 2003). Mogą też przez dłuższy czas dryfować w stanie, którego nie da się jednoznacznie zdefiniować. Ale czy naprawdę trzeba definiować? To pytanie pojawiło się w najciekawszym, moim zdaniem, z filmów, które obejrzałam w Pradze, kanadyjskim "Whole New Thing" (Cała ta nowa rzecz, 2005) Amnona Buchbindera. Jego trzynastoletni bohater imieniem Emerson, do tej pory kształcony w domu przez własną matkę, opuszcza idylliczny zimowy pejzaż północnej Kanady i trafia do zwykłej, pełnej agresywnej i znudzonej młodzieży, państwowej szkoły. Tam wchodzi w niezwykły związek ze swym nauczycielem angielskiego, homoseksualnym Donem. Centralny dla bohaterów problem dotyczy charakteru tej relacji. W najbardziej otwarty sposób przedstawia to sam Don, który w pewnym momencie pyta swego ucznia: „Zakochałeś się we mnie czy co?” i podsuwa mu książkę-poradnik pod tytułem "Gej jest OK". Emerson broni się jednak przed próbami zakwalifikowania go jako homoseksualisty, pytając oskarżycielsko: „Czy musimy wszystko szufladkować?” No właśnie, czy musimy? Poprzez nietuzinkowe postaci głównych bohaterów Buchbinder wskazuje na niebezpieczeństwo takiego szufladkowania. Najgorsze jest redukowanie złożonego stanu uczuciowego do prostej, fizjologicznej potrzeby. Dla Emersona jest to szczególnie niebezpieczne, gdyż jedyny homoseksualizm, jaki przyszło mu poznać, to ten „szaletowy”, związany z prostytucją, w którym osobowość partnera się nie liczy, chodzi tylko o szybkie seksualne zaspokojenie. Szufladkowanie ma jednak także swoje zalety. Nazywając coś terminem neutralnym czy pozytywnym, zaczynamy to coś akceptować. Na tę zaletę wskazują współcześni badacze homoseksualizmu, którzy śladem Foucault (skądinąd wrogiego słowu ‘homoseksualista’) twierdzą, że nazywając homoseksualistę gejem, poprawiamy społeczny status nazywanej osoby.
Problem dorastania (do mniejszościowych form seksualności) uznać można też za symboliczny dla sytuacji, w jakiej znajdują się kinematografie krajów byłego obozu socjalistycznego. Sądząc z programu Mezipatry, pod tym względem Słowacja jest dziś więcej niż nastolatkiem, podczas gdy Polska znajduje się jeszcze w pieluchach. Słowacja produkuje najwięcej gejowskich i lesbijskich filmów w całym postkomunistycznym regionie, co nie tylko zostało zaznaczone w oficjalnym katalogu festiwalu, ale także znalazło odbicie w programie. Z ilością, jak to zwykle bywa, idzie w parze rozpiętość tematyczna, gatunkowa oraz, w dalszej kolejności, jakościowy rozrzut. Tymczasem na Mezipatrze nie pokazano żadnego polskiego filmu i jedynym śladem polskiej obecności, oprócz kilku gości, była rola Grażyny Szapołowskiej w niemieckim filmie "Nachbarinnen Wanted!" (Potrzebne sąsiadki!, 2004) w reżyserii Franziski Meletzky, w którym nasza gwiazda gra polską emigrantkę w Lipsku, ukrywającą się w mieszkaniu Niemki. Gdyby jednak organizatorzy poszukali lepiej, znaleźliby coś odpowiedniego i w polskim kinie. Mam na myśli przede wszystkim "Kochanków z Marony" (2005) Izabelli Cywińskiej, film, który potraktować można jak historię o dorastaniu do homoseksualizmu – nie tylko przez bohaterów, ale i przez całe polskie kino.
Nietrudno się domyślić, jakie mogą być przyczyny tej różnicy między dawną Czechosłowacją a Polską. W grę wchodzi tu przede wszystkim polski katolicyzm, a co za tym idzie, konserwatyzm obyczajowy i polityczny oraz strach homoseksualnych twórców przed ujawnieniem swej seksualnej orientacji. Ważnym powodem jest także to, że nasz kraj nie doczekał się jeszcze kogoś takiego, jak Aleš Rumpel i ludzie z jego otoczenia. Nad Wisłą nikt jak dotąd nie próbował walczyć o prawa homoseksualistów pokazując, że przynoszą one pożytek wszystkim, także niehomoseksualistom – na przykład w postaci pełnych sal kinowych, które zapełnić dziś jest coraz trudniej.
Ewa Mazierska
Tekst ukazał się w "Le Monde Diplomatique - edycja polska".