Szkic ten nie jest o Kuroniu w ogóle, lecz o nim jako polityku ostatnich 15 lat jego życia, czyli o jego ministerialnym zaangażowaniu w kształtowanie nowego ładu społecznego oraz późniejszej ocenie polskiej transformacji i krytycznej samoocenie. W przyjętym tu znaczeniu, przed 1989 r. Kuroń był bardziej działaczem społecznym i ideologiem niż politykiem. Najpierw jednak pragnę ustosunkować się do panujących ocen, zwłaszcza do ukutego przez Waldemara Kuczyńskiego określenia Kuronia, jako Skrzyżowanie Dantona ze Św. Franciszkiem. Wydaje mi się, że oba człony tej frazy domagają się ograniczeń. Kuroń zawsze był człowiekiem pełnym dobroci i szlachetności. Natomiast "świętym Franciszkiem" stawał się w wieku podeszłym. Sam pomyślałem o nim jako o świeckim świętym, gdy zapytałem, co robił u niego wychodzący właśnie z jego mieszkania Lesław Maleszka (nie powtórzę przymiotnika, jakiego wówczas użyłem, czego za chwilę miałem się wstydzić). Było to już po ujawnieniu jego szczególnie rozległej i spektakularnej roli agenta działającego w środowisku demokratycznej opozycji). Kuroń odwiedział, że "Lesiu" pomaga mu w redagowaniu książki, a na moje "wielkie oczy" zareagował: "gdy chce się być wierny Ewangelii to do końca". Nie był rewolucjonistą w znaczeniu kojarzonym z Rewolucją Francuską. Historyczny wkład Kuronia do ruchu opozycji demokratycznej polegał na pamiętnym haśle: nie palcie komitetów (partyjnych), zakładajcie własne. Głęboko tkwiło w jego myśli dążenie do społecznej samoorganizacji i samozaradności, także w tamtych warunkach - bardziej do tworzenia niż destrukcji. A bodajże jedynym "pro-rewolucyjnym" wyjątkiem wyłamującym się z tej zasady, to przemycony z więzienia w czasie stanu wojennego apel nawołujący do czegoś w rodzaju powstania. Sam Kuroń uznał później, że to był jego najgłupszy artykuł. Choć mocno je przeżyłem, nie zaliczam do takich wyjątków następującego zdarzenia. Nazajutrz po podpisaniu 31 sierpnia 1980 r. Porozumienia Gdańskiego, Waldemar Kuczyński zadzwonił w mojej obecności do Kuronia, z tymczasowej siedziby, jeszcze tylko gdańskiego, związku zawodowego, wyrażając radość, że Jacek jest już na wolności. Usłyszał: "Pojechaliście do strajkujących by upupiać robotników. Jak się ma słabe nerwy, to się jedzie do sanatorium". Bamp. Słuchawka odłożona. Był to nie tyle wyraz jego oceny, co informacji, jakie otrzymał od tych jego współpracowników, którzy wydawali pismo strajkowe, a porozumienia potraktowali jako "świstek papieru". Kilka dni później bowiem, podczas naszego dość gwałtownego sporu (Kuroń był już wtedy doradcą rodzącej się "Solidarności") powiedział coś proroczego. Na mój argument, że Porozumienia Gdańskie zapowiadały więcej, niż jego wcześniejszy postulat Komitetów Robotniczych na wzór hiszpańskich, powiedział coś takiego: "A czy Ty zdajesz sobie sprawę z tego co się stało? Czy myślisz, że ktokolwiek będzie w stanie ten żywioł opanować?!" Był później jednym z czołowych doradców "Solidarności", ale odnosiłem wrażenie, że ciągle działał w przeświadczeniu, że ze wskazanych wyżej względów to się musi źle skończyć. W myśl Kuronia bowiem wmontowane były dwie skłonności: optymistyczna, nadmierna wiara w dobroć ludzi, w ich samoorganizacyjne zdolności oraz, z drugiej strony, czarne postrzeganie rzeczywistości. Przełamywanie barier biurokratycznych, klientelistycznych, korupcyjnych postrzegał niemal jak pracę Syzyfową. Jego ostatnia książka nazywa się Rzeczpospolita dla moich wnuków. Gdy się dobrze wczytać, wziąć pod uwagę opisane w niej realia, to trudno nie dojść do wniosku, że, jeśli chodzi o cel ostateczny, to jest to książka raczej dla ...wnuków jego wnuków.
Polityk
W roku 1989 Kuroń stał się politykiem. Był dwukrotnym ministrem (w gabinetach Tadeusza Mazowieckiego i Hanny Suchockiej), parlamentarzystą z ramienia Unii Wolności. Spróbuję pokazać jak to się stało, a przede wszystkim, głównie za pomocą jego własnych słów, co przynajmniej w części zobiektywizuje moje spojrzenie, prześledzić jak to sam uzasadniał i jak potem dokonał krytycznej samooceny. Za moment kluczowy, gdy Kuroń ze społecznika przeobraził się w polityka należałoby chyba uznać jego publiczną reakcję na szokową (i szokującą zarazem) koncepcję Jeffreya Sachsa. Przypomnę scenerię. W końcówce sierpnia 1989 r., w przepełnionej sali kolumnowej Sejmu po prawej stronie, na podium siedzi jeden z najbardziej konserwatywnych senatorów republikańskich, późniejszy kandydat na prezydenta, Ronald Dole z - również politykiem-małżonką. Na mównicy przez półtorej godziny peroruje intelektualny ojciec szokowej terapii, ekonomista z Harvarda, Jeffrey Sachs. Prawdziwy skok w gospodarkę wolnego rynku miał się dokonać w ciągu sześciu miesięcy. Nikt z ekonomistów nie poparł tej koncepcji. Nawet jeden z najbardziej liberalnych z nich, minister w rządzie T. Mazowieckiego, Marcin Święcicki, powie (do dziennikarza "Życia Warszawy"), że jest to wizja "skoku w krainę pełnej wolności rynkowej (...) nie uwzględnia ona żadnych ograniczeń społecznych i uwarunkowań ekonomicznych (...) Przypomina to zaordynowanie natychmiastowej drakońskiej kuracji (...) bez dokładnego zbadania na co pacjent choruje. Ryzyko zgonu jest duże". I oto jedynym, który bez zastrzeżeń poparł plan Sachsa był, społeczny wrażliwiec, bardziej romantyk niż zimny realista, Jacek Kuroń. Jak to uzasadniał? Jak to możemy wyjaśnić? Gdy Sachs rozwijał optymistyczny miraż, Kuroń uzasadniał jego poparcie - desperacją. Widział potrzebę - jak mawiał - skoku na głowę, choć porażka wydawała mu się gwarantowana. Oto co pisał: "zespół Beksiaka doszedł do wniosku, że musimy wykonać gwałtowny skok (...). Przekonywał mnie do tego również Sachs. Byłem przekonany, że właściwie nie ma innego wyjścia. Ludzie są zniecierpliwieni, rozeźleni i próba utrzymania istniejącego stanu rzeczy doprowadzi do całkowitego rozpadu. Należy wykonać skok, do którego nie jesteśmy przygotowani? (Moja zupa, 1991, 17). A gdy premier zaproponował mu funkcję ministra pracy i polityki socjalnej: "zrobiło mi się czarno przed oczyma. Zrozumiałem, że odpowiadam za wszystko co najgorsze (...) Wiedziałem, że to samobójstwo, ale także, że ich wszystkich w ten rząd wrobiłem". Pytanie o realizm planu Sachsa było dlań wówczas rzeczą drugorzędną. Podczas perory Sachsa, Bugaj powiedział do Kuronia: "Co za bzdury ten facet opowiada!". Na co Kuroń: "Nie znam się na tym (...) ale słuchając go wiem, że to rozwiązanie ma walor polityczny (...) Program może być ekonomicznie gorszy lub lepszy. Ale musi mieć polityczny walor, to znaczy przedstawiasz taki program ludziom, a oni rozumieją, co powiedziałeś i go poprą. Jeśli uzyskasz to poparcie i potrafisz je utrzymać, to możesz zrobić najprzedziwniejsze rzeczy" (Rozmowa, 1991). Można być pewnym, że aż taka obojętność na jakość programu ekonomicznego wynikała z nadmiernego zaufania do ekonomistów, albo też z braku wyobraźni, że "gorszy program" może się rozminąć z wykonaniem, jak to się miało stać z planem Balcerowicza, o kilkaset procent. Przypomnijmy: Zakładano 3% spadek PKB, 5% spadek produkcji przemysłowej, 400 tys. bezrobocie. Rezultaty zaś okazały się pięcio- sześciokrotnie większe. Stąd też i uderzenie w dochody płacobiorców i chłopów było niezwykle drastyczne: płace spadły o ponad jedną trzecią, a dochody rolników o połowę. Dotyczy to także bezrobocia, zwłaszcza jeśli doliczy się uciekających od bezrobocia, młodych emerytów i rencistów. Cel inflacyjny - sprowadzenie inflacji pod koniec 1990 r do poziomu jednocyfrowego osiągnięto dziewięć lat później. Zresztą, z punktu widzenia walki z inflacją, szokowa operacja nie była konieczna. W ostatnim kwartale 1989 r. bowiem inflacja z miesiąca na miesiąc szybko spadała (54, 26, 18%), a na początku r. 1990 nie było już na rynku pustego pieniądza. Od dłuższego czasu zajmuję się ekonomiczną historią PRL oraz czasu transformacji i chyba ze sporą kompetencją mogę stwierdzić, że żaden z planów PRL aż tak bardzo nie rozminął się z wykonawczymi realiami. Najbardziej dotyczy to, w podobnych warunkach ogólnej niewiedzy powstałego, Trzyletniego Planu Odbudowy. Jego twórcy bowiem (głównie Czesław Bobrowski) kierowali się prostą zasadą: im mniej wiesz, tym ostrożniej planuj.
Na fundamentach pod pałac nie można zbudować fabryki
Kuroń obwiniał siebie właśnie za te nieprzewidziane, a społecznie dotkliwe skutki planu. W wywiadzie dla "Zdania" (1-2/2002) powie, jak zwykle biorąc na siebie zbyt wiele: "Jest moją winą (...) że uwierzyłem, iż można szybko stworzyć mechanizm rynkowy (...) kapitalistyczny, a potem spokojnie przystąpić do jego przebudowy na coś lepszego. Cóż, jeśli postawiłeś fundamenty pod pałac, to nie da się zbudować na nich fabryki. Okazało się, że gadałem głupstwa. Trzeba było od razu budować kapitalizm razem ze społeczną nad nim kontrolą i wówczas uniknęlibyśmy wielu obecnych kłopotów (...). Wtedy, w radzie ministrów (chodzi o posiedzenie, na którym przyjęto projekty pakietu ustaw składających się na program - TK), to ja miałem znaczenie, a nie Balcerowicz. Podżyrowałem ten jego plan i to jest mój grzech niewątpliwy (...) Trzeba było złożyć inną propozycję, a ja do tego nie byłem przygotowany". Dwie sprawy wymagają tu wyjaśnienia. Po pierwsze, nie jest prawdą, jak często pisano ostatnio, że Kuroń zrozumiał swoje błędy dopiero na krótko przed śmiercią. Nieporozumienie polega na tym, że Kuroń też miał trudności z przedzieraniem się do mediów. Dopiero pod koniec życia zdobył sobie taką pozycję, że nie można było nie drukować np. jego manifestu Do przyjaciół alterglobalistów, czy natychmiastowego potępienia interwencji w Iraku jako "zbrodni". Na zasadniczy błąd reformy z 1990 r. Kuroń wskazał już w 1994 r., w broszurze, która ukazała się, jako wkładka do niszowego tygodnika "Życie Gospodarcze" (nr 21), pt. Rzeczpospolita dla każdego. Tekst zawierał niezwykle surową ocenę przebytej drogi. Lektura tej broszury sprawiła, że stałem się ponownie entuzjastą Kuronia. Autor napisał: "Klęska Solidarności nastąpiła dlatego, że wyłonione z niej władze państwowe, miast stanąć na czele masowego ruchu przebudowy, działały ponad społeczeństwem. Ponad jego głowami realizowano program etatystyczno-technokratyczny, co spychało większość w roszczeniową lewicowość, tym bardziej radykalną im dotkliwiej odczuwano koszty upadku komunizmu". Ruch społeczny "Solidarności" został, zdaniem Kuronia, "zniszczony przez rząd i administrację w latach 1989-1993" [ponieważ]. "Upadek socjalizmu realnego nie przyniósł wcale robotnikom wolności i podmiotowości. Przeciwnie, stracili nie tylko przywileje, ale i prestiż". Wszystkie te zdania wyrażają istotę poglądu, które od początku polskiej transformacji głosili tacy ludzie jak Karol Modzelewski, Aleksander Małachowski, Ryszard Bugaj. Sam podkreślałem, że mieliśmy od czynienia nie tyle z konieczną, bo "transformacyjną recesją", jak twierdził Kornai, co z recesyjną transformacją. Recesja bowiem dokonała gwałtownego przesunięcia w dochodach od płac do zysku, zubożyła chłopstwo, doprowadziła do masowego bezrobocia, słowem, stworzyła nową rzeczywistość społeczną, społeczeństwo pierwotnej akumulacji kapitału. Kuroń to właśnie, choć w innych kategoriach opisywał. Dlatego miałem nadzieję, że programowa broszura z 1994 r. stanie się "największą prowokacją intelektualną od r. 1990". Została jednak nadzwyczaj konsekwentnie przemilczana. Przypomnijmy też, że już wcześniej, bo w 1993 r., Kuroń rozpoczął działania na rzecz odwrotu od tej technokratyczno-etatystycznej drogi. Był dumny z Paktu o Przedsiębiorstwie Państwowym, choć uważał go za mocno spóźniony, oraz z Komisji Trójstronnej. Oba jednak pomysły musiały przegrać. Pakt, ponieważ nikt nie był już w stanie powstrzymać pazerności starej i nowej nomenklatury. Trójstronna, ponieważ stała się forum pozyskiwania przynajmniej pozornej zgody na demontaż państwa opiekuńczego, na poszerzanie wolności dla biznesu drogą "uelastyczniania" rynku pracy, na powolny wzrost płac, znacznie wolniejszy niż tempo wzrostu wydajności. Druga sprawa wymagająca wyjaśnienia, to zakres winy Kuronia zawsze skłonnego do brania na siebie zbyt wielkiego jej ciężaru. To prawda, że na początku "szokowej terapii" Kuroń więcej znaczył niż Balcerowicz. Ale przecież na owym pamiętnym posiedzeniu rządu "podżyrowującym" Plan Balcerowicza, Kuroń wcale nie musiał rzucać na szalę swego autorytetu. Jak bowiem wspomina główny ekspert MFW, Michael Bruno, z trzech przestawionych przez zespół MFW i Banku Światowego wariantów programu, wszyscy członkowie rządu jednogłośnie wybrali wariant najradykalniejszy. Taki był bowiem nastrój, co zdziwiło owych ekspertów, bo w innych krajach znacznie węższe programy, stabilizacyjne tylko, a nie zmieniające ustrój, są z reguły przedmiotem długich i uciążliwych targów. A przecież to nie był, nie musiał być, koniec procedury kształtowania programu reform. Mógł ulec zmianie, gdyby został poddany negocjacjom ze związkami zawodowymi, poprawiony przez parlament, zawetowany przez prezydenta. Wprawdzie znaczna część liderów związkowych i parlamentarzystów również nie miała przygotowania. Ale i w Sejmie i w Senacie było sporo osób, ekonomistów, polityków społecznych, które byłyby w stanie poddać procedurze weryfikacyjnej wniesione przez rząd projekty ustaw. Jednakże wszystkie te instytucje, motywowane różnymi względami, z własnej woli zostały niejako zawieszone. Po latach Aleksander Małachowski napisał: "byliśmy trochę jak barany prowadzone na rzeź i łatwo ulegaliśmy obietnicom polityków, mającym decydujący głos w praktycznym wcielaniu w życie szkodliwych rozwiązań. Pamiętam, jak łatwo (...) zgodziliśmy się na szokową terapię Balcerowicza (...) Jedyne, na co potrafiliśmy się zdobyć, to była napisana przez Ryszarda Bugaja (...) uchwała, stawiająca rządowi pewne warunki i wymogi co do tej terapii (...) Terapia ruszyła i szybko okazało się, że prawie żaden z naszych wymogów nie jest szanowany, zaś mało które z przyrzeczeń wicepremiera jest dotrzymywane. Balcerowicz (...) nigdy nie uznał na forum sejmowym, że on i jego amerykański mentor, profesor Sachs, zwyczajnie nas, posłów bez doświadczenia oszukali (..)".
Przyszłość dalsza i bliższa
Mając jednak poczucie winy, nie poddał się porażce i nie zarzucił tego, co najgłębiej tkwiło w jego myśleniu i dążeniach - "stworzenie takiego ładu społecznego, w którym każdy człowiek, każda jednostka ludzka ma warunki, aby realizować całokształt swoich dążeń ("Zdanie", 2002). Jego programowa książka: Działanie rodziła się w bólach. Nie potrafił już jej wykończyć. Ma przeto wiele słabości. Ale zawarte w niej ogólne przesłanie jest jasne; "[P]rzyszło nam żyć w świecie bezlitosnego pieniądza i opresywnej władzy, przemocy, terroru, głodu, dyskryminacji kobiet, ludzi słabych i chorych. Ruch rewolucji edukacyjnej będzie te problemy rozpoznawał i przezwyciężał w takim stopniu, w jakim będzie znosił wyobcowanie człowieka" (167). Kuroń nie ogranicza się jednak tylko do dalekosiężnej wizji. Formułuje także postulaty ważne dla doby obecnej. "Wiele wskazuje, że jeszcze przez 10-15 lat większość ludzi żyć będzie w warunkach zdziczałego kapitalizmu. Trzeba go naprzód oswoić, bo sam postęp technologiczny go nie zlikwiduje. Na pewno należy powołać reprezentacje pracowniczą, by choć trochę zrównoważyć siły kapitalistów (...) Niezbędne jest więc - na wzór Niemiec - ustawowe wprowadzenie obowiązku wybierania przez załogę swego przedstawicielstwa do rady nadzorczej firmy" (166-167). Odnotuję tu osobiste wspomnienie z niedawno minionych lat. W październiku 2001 r. Kuroń opublikował Apel: Powołajmy Ruch Obywatelski. Fragmentem tego ruchu miała być "Społeczna inicjatywa na rzecz ustanowienia powszechnego systemu rad pracowniczych", tworzonego nie odgórnie. Nad projektem ustawy pracował luźny zespół socjologów, ekonomistów, politologów, działaczy i doradców związkowych. Grupa ta o zmieniającym się składzie i liczebności (od kilku do kilkunastu osób zbierała się dość systematycznie w mieszkaniu Kuroniów. Najbliżej i najdłużej współpracowałem z Kuroniem podczas pracy nad projektem ustawy. Miał to być jednak krok pierwszy. Następnym miało być zebranie około stu tysięcy podpisów pod wspomnianym projektem ustawy. Głównym organizatorem ruchu miał być, jak postrzegałem to, jego najbliższy uczeń, historyk Adrian Zandberg (obecnie redaguje pismo "Lewica", współorganizuje ruch Młodych Socjalistów). Niestety, już na etapie opracowania projektu ponieśliśmy klęskę. Warunkiem bowiem dotarcia do tej masy sygnatariuszy było pozyskanie działaczy związków zawodowych. Okazało się to możliwe na szczeblu na szczeblu przedsiębiorstw, ale tylko wtedy, gdybyśmy pozyskali liderów szczebla krajowego. A to okazało się niemożliwe. Już tu poznaliśmy smak tego, co ostatecznie zadecydowało o kształcie ustawy wynegocjowanej między dwoma egoizmami: reprezentacji przedsiębiorców i liderów związkowych. Góra urodziła mysz, po raz kolejny zarzynając możliwość tworzenia podmiotowości pracowniczej. Kuroń był już wówczas ciężko chory. Często zakrywał cierpiącą twarz rękami. Gdy w pewnym momencie zapytałem: Jacku, może przerwiemy, jesteś za bardzo zmęczony? W odpowiedzi, z ożywieniem przeczytał nam z diagnozy swego lekarza długą listę chorób. Było to skierowanie chorego do kolejnego specjalisty, który po zapoznaniu się z ową listą powiedział: "Panie Jacku, pan już dawno nie żyje".
Ostrzeżenia
Już w 1997 r. Kuroń tak charakteryzował dwa bieguny społeczne jako skutek transformacji. Odnotowywał liczne, a należące do "nowych właścicieli Polski" wille i pałace, chronione wysokimi murami i prywatną policją. Znał z autopsji także drugi biegun. "Tam gdzie miejska zabudowa nagle się urywa i gdzie dotychczas istniały dzikie chaszcze, przez ostatnie lata wyrosły (...) domy klecone z przeróżnych rupieci, kawałków falistej blachy, szczątków starych mebli" (Wykluczeni, wyróżnieni, niewidzialni, "Magazyn Gazety Wyborczej", 22.08.1957). Od tamtej pory, liczba osób żyjących poniżej (biologicznego) minimum egzystencji wzrosła ponad dwuipółkrotnie. Zwiększyło się bezrobocie, zwłaszcza wśród młodzieży, gwałtownie spadła (do jednej ósmej) liczba zarejestrowanych bezrobotnych otrzymujących z tego tytułu zasiłek. Tym bardziej warto wziąć ostrzeżenie Kuronia poważnie. "Kiedy duże grupy społeczne mają poczucie, że zostały wypchnięte poza społeczeństwo, że pozbawiono je szansy udziału w normalnym życiu, że odebrano im możliwość spełnienia swych aspiracji, to zaczynają się buntować przeciwko takim porządkom i mogą je zniszczyć" (tamże). Tylko niepoprawni ślepcy mogą nie dostrzegać powyższych przyczyn przez wiele lat przygotowywanego zwrotu opinii publicznej, który tak łatwo pokrywa się wygodną zasłoną populizmu.
Zaraz po śmierci Kuronia, Adam Michnik napisał słusznie, że "W ostatnich latach Jacek miał poczucie przegranej, uważał, że państwo polskie w całej rozciągłości zawiodło nadzieje Polaków". Zwyciężył bowiem "wilczy kapitalizm". Pisząc to zapewniał, iż nie ma wątpliwości, że "to Jacek Kuroń miał rację" ("Gazeta Wyborcza", 18.06.2004). Jakże budujące byłoby pośmiertne zwycięstwo Kuronia, gdyby to wyznanie, opublikowane na łamach "Gazety Wyborczej" stało się jej programowym credo.
Tadeusz Kowalik
Tekst ukazał się w polskiej edycji miesięcznika "Le Monde Diplomatique".