Górnicy, nauczyciele, lekarze, pielęgniarki dewastują Donaldowi Tuskowi drogę do prezydentury w 2010 r. nie tylko odzierając go z wizerunku medialnego, ale także wykazując brak pomysłów Platformy na załatwienie najważniejszych problemów społecznych kraju. Organizujące protesty związki zawodowe zaczynają wyrastać na czołowego wroga liberalno-ludowej koalicji. Wkrótce Tusk będzie musiał coś z nimi zrobić – dogadanie się jest mało prawdopodobne, więc w ruch mogą pójść metody "pałki i karabinu".
Zakończony właśnie, trwający ponad 50 dni, protest górników z "Budryka" pokazał desperację walczących o swoje pracowników. Wcześniej przez gospodarkę przetoczył się strajk całej braci górniczej z dwóch największych spółek węglowych – Kompanii Węglowej i Jastrzębskiej Spółki Węglowej. Jednocześnie ruszyli się lekarze, fundując nowej minister zdrowia Ewie Kopacz nie 100 dni spokoju, ale 50 dni horroru stawiając na nogi biały personel w niemal wszystkich szpitalach w Polsce. Do lekarzy bowiem szybko przyłączyły się pielęgniarki, położne i inne grupy zawodowe w służbie zdrowia. W styczniu br. wielką manifestację nauczycieli zorganizował w Warszawie Związek Nauczycielstwa Polskiego zapowiadając strajk w szkolnictwie. Mobilizacja ZNP natychmiast poruszyła inne związki, w tym pozostającą dotąd w stanie hibernacji nauczycielską "Solidarność". To zaś było tylko wstępem do wejścia w spór z rządem drugiego pod względem wielkości polskiego związku – NSZZ "Solidarność". Inne centrale związkowe, jak OPZZ i Forum Związków Zawodowych negocjują wprawdzie podwyżki płac w Komisji Trójstronnej, ale rząd raczej nie spełni ich postulatów. Protest OPZZ i FZZ jest więc tylko kwestią czasu. Ruszają się kolejarze, pocztowcy, pracownicy ZUS. Na to nakłada się paraliżujący handel Polski ze Wschodem strajk celników. W sumie, Donaldowi Tuskowi pali się grunt pod nogami.
Pomocy – tzn. pieniędzy – znikąd nie widać. Tym bardziej, że PO zgodnie z dogmatami neoliberalnej religii nie odwołała styczniowej obniżki składki rentowej. W efekcie opróżniono budżet państwa z ponad 20 mld zł. Sposobem na protestujące grupy zawodowe miały się za to stać bardziej bądź mniej wyrafinowane sztuczki z katalogu marketingowca politycznego. To tak, jakby widząc płonący dom dzwonić nie po straż pożarną, ale egzorcystę. Wrażenie spore, ale skuteczność – żadna.
Ze służbą zdrowia rząd Tuska zagrał zasadą "jakoś to będzie" – dał dyrektorom szpitali zielone światło dla porozumień z lekarzami i pielęgniarkami, za czym nie poszły jednak żadne pieniądze. Wokół służby zdrowia zrobiło się cicho, ale to tylko zapowiedź burzy, jaka nadciągnie za kilka miesięcy, gdy szpitalom po prostu skończą się pieniądze. Podobnie potraktowano protest nauczycieli, których Donald Tusk po prostu nie zauważa. Przecież pedagodzy jeszcze nie odeszli spod tablic.
Inną metodę zastosowano wobec celników – "porozumienie" płacowe zawarto ze związkami, które nie strajkowały, a nawet nie działały wśród celników! Dopiero po kilku dniach, gdy na granicach porobiły się wielokilometrowe kolejki, a protest stał się coraz bardziej drażliwą kwestią w relacjach z sąsiadami, rząd usiadł do rozmów. Porozumienia nie osiągnął, choć premier odtrąbił pełen sukces. Związki nadal nie akceptują propozycji rządowych, a celnicy wrócili na granice tylko dlatego, że wyczerpała im się forma protestu, tzn. skończył im się "urlop na żądanie" i zwolnienia chorobowe. Protestujących górników rząd także nie zauważał, szefowie spółek węglowych negocjowali zaś z tymi, którzy nie strajkowali. Po kilku tygodniach sporów porozumienie z górnikami podpisano, ale nie wiadomo, czy powstałe w efekcie strajku straty pomogą zrealizować obietnice.
Z innymi grupami "budżetówki", kolejarzami, pocztowcami, urzędnikami rząd nawet nie zaczął rozmawiać. Dziś stoi więc w następującej sytuacji – nie dość, że nie rozwiązał żadnego z dotychczasowych kryzysów, to w niedalekiej przyszłości widać już kolejne, o wiele silniejsze. Zbudowana Donaldowi Tuskowi na fali imponującego zwycięstwa w wyborach parlamentarnych autostrada do Pałacu Prezydenckiego przemienia się powoli w pełną dziur, wykopów i błota wiejską drogę.
Aspirujący do usunięcia z fotela prezydenckiego w 2010 roku Lecha Kaczyńskiego szef rządu będzie musiał coś zrobić z buntującymi się grupami zawodowymi. Pieniędzy dla nich nie ma. Prędzej czy później zrzuci więc maskę sympatycznego, nowoczesnego "człowieka dialogu" i zdecyduje się na wariant siłowy. Tusk prawdopodobnie liczy, że jednoczesny wybuch protestów nauczycieli, służby zdrowia, "budżetówki", pocztowców i innych grup tak zdestabilizuje życie pozostałych obywateli, iż rząd dostanie społeczny mandat na rozprawienie się ze związkami.
Forpocztą jest tu projekt zmiany ustawy o związkach zawodowych, jaki przeciekł niedawno do "Polski". Gdyby Sejm uchwalił zawarte w nich propozycje m.in. wyprowadzenia siedzib związków z zakładów pracy, ograniczenia źródeł finansowania związków, zaostrzenia procedur zakładania komórek związkowych w firmach, ruch związkowy zostałby w Polsce de facto zdławiony. Niemożliwe? Tusk w 1992 r. domagał się już łamania oporu wobec liberalnych reform za pomocą siły, jak podkreślał – "pałką i karabinem". Czasy się wprawdzie zmieniły, ale Tusk nie będzie patrzył spokojnie jak jego prezydentura odchodzi w siną dal. Pytany o zmiany w prawie związkowym premier nie stwierdził, że do takich nie dojdzie. Tyle, że przeprowadzi je ewentualnie "w porozumieniu z partnerami społecznymi".
Czyli ze swoimi ministrami.
Piotr Skura
Tekst ukazał się w dzienniku "Trybuna".