O tym, że instalacja na terytorium Polski i Czech elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej to zabawa droga i niebezpieczna, wiedzą nie tylko społeczeństwa obu krajów. Sprzeciw wobec nowego wyścigu zbrojeń jest, choć bierny, na tyle powszechny, a argumenty przeciw rozprzestrzenianiu amerykańskiej broni dla wielu tak oczywiste, że za pomocą mydlenia oczu elektoratowi można, co pokazują ostatnie wyniki w Polsce, a także zmiana w Białym Domu, wygrywać wybory, jednocześnie niczego nie obiecując. Odgrywanie roli mniejszego zła okazało się w przypadku ostatnich wyborów najskuteczniejsze. Udało się polskim i czeskim politykom stworzyć wrażenie, że sprzeciwianie się instalacji w tych krajach amerykańskiej broni, całkiem wychodzi poza realpolitik i staje się niestosowne. W jej ramach, zdaje się mówić rząd, można najwyżej "twardo negocjować".
Demokracja z księżyca
O tym, co naprawdę władza myśli o społeczeństwie oraz na co możemy jej naskoczyć, najszczerszej oznajmiał nam premier Kaczyński. To fachowcy, w domyśle Kaczyńscy, a nie ciemny lud, mają decydować, czy klepać pacierz będziemy na beczce prochu, czy też, jak dotąd, siedząc jedynie na dupie. Szczerość premier przypłacił urzędem. Zapewne jego los podzieli także obecnie urzędujący prezydent. Kaczyński będzie kojarzony z publicznym pokrzykiwaniem do żądających referendum, że to fachowcy mają decydować o tak ważnych sprawach, i że o referendum możemy pomarzyć, w imię wyjątku od reguły, że w Polsce panuje demokracja.
Spór polityczny, jaki toczą w tej sprawie dwie największe, konkurujące ze sobą partie prawicowe, powinien być zażarty. PO i PiS mają bowiem trudność w ukazaniu swoim wyborcom istotnych różnic programowych czy ideologicznych. Ostatnia, dość komiczna polemika nad zmianą konstytucji, z głównym dylematem, czy zamordyzm powinien wprowadzić prezydent czy premier, pokazuje problem w pełnej krasie. Prawica, zamiast drzeć o tarczę koty, polaryzując elektorat wokół jednej z najważniejszych obecnie kwestii, z politycznego sporu robi jego atrapę, eksponując najgłupsze propagandowe zagrywki. Najlepiej ilustruje to wypowiedź Donalda Tuska dla Katolickiej Agencji Informacyjnej. Obecny premier tak scharakteryzował swój pogląd na zastosowanie demokracji bezpośredniej w najważniejszych decyzjach dotyczących państwa. Premier zadeklarował, że jest zwolennikiem przeprowadzania referendów, ale "wtedy, gdy obywatele w sposób jednoznaczny wskazują na rozstrzygnięcia zrozumiałe i przemyślane". Czym różni się to od buty i śmieszności Kaczyńskiego? Dla nas, którzy będą w przyszłości głównymi nosicielami amerykańskich zabawek, zmiana stylu pozostaje pozorna.
Przeorientowanie polskiego stanowiska w sprawie tarczy antyrakietowej jest pozorne również dlatego, że nie informuje się opinii publicznej o żadnych zagrożeniach wynikających z decyzji o instalacji amerykańskiej broni. Nikt nie śmie publicznie wyrażać wątpliwości na temat instalacji w Polsce amerykańskiej broni. Gdyby rząd, nawet licząc na uzyskanie większych korzyści, próbował faktycznie zaostrzyć swoje stanowisko, tematem tabu nie byłoby faktyczne oblicze amerykańskiej propozycji nie do odrzucenia.
Zbóje kontra żandarmi?
Zwolennicy instalacji w Polsce amerykańskiej broni powtarzają za prezydentem USA, że rozbudowa amerykańskiego systemu reagowania jest konieczna z racji tego, że posiadamy odwiecznych wrogów. Czaić się mają wszędzie. Tarcza będzie nas zatem chronić przed Iranem, Koreą Północną, Syrią, a także przed Rosją i Chinami. George W. Bush określa cześć tych krajów mianem "zbójeckich". W sformułowaniu tym nie kryje się większa treść, poza tym, że powinniśmy, z niejasnych przyczyn, zacząć się ich bać. Przedstawiciel jednego zbója, główny irański negocjator ds. atomowych, Ali Laridżani określił wypowiedzi amerykańskich polityków dotyczące instalacji tarczy mianem "żartu". – Zasięg irańskich rakiet absolutnie nie obejmuje Europy – oświadczył agencji Reuters Laridżani. – Co więcej, Europa jest naszym największym partnerem handlowym – nielogicznym byłoby więc chyba atakowanie naszego partnera.
Inny, zdaniem Busha i Kaczyńskiego, nasz odwieczny wróg, Federacja Rosyjska od początku protestuje przeciwko rozmieszczeniu w Polsce elementów tarczy. Przyczyn twardego weta w Rosji jest kilka. O tym, jak wyniszczający może okazać się bezwzględny wyścig zbrojeń wiedzą dotąd najlepiej decydenci z Kremla. Polscy politycy rozbudzają antyrosyjskie fobie dzięki dość oczywistym reakcjom administracji Władimira Putina, na fakt wymierzenia rakiet w jego stronę.
Zagrożenia, o których mówi administracja amerykańska, a powtarza za nią polski rząd, nie zostały jak dotąd jasno sprecyzowane. Żaden z krajów posądzanych o złe zamiary względem Europy, od dziesięcioleci nie rozpoczął wobec kogokolwiek żadnych agresywnych działań. Nawet północnokoreańskie próby jądrowe były działaniem czysto propagandowym, potrzebnym reżimowi do zastosowania i tak niewielkiego i w rezultacie nieudanego szantażu wobec negocjatorów ds. zbrojeń z Korei Południowej i Japonii. O ewentualnym zagrożeniu militarnym ze strony Rosji czy ChRL nie można natomiast mówić inaczej, niż w kategoriach kabaretowego skeczu. Ostatnio w Polsce mówi się o domniemanych wrogach, jakby lada chwila ktoś miał bezpośrednio militarnie zagrozić Polsce. Władza próbuje wygenerować ze społeczeństwa jakieś arbitralne poczucie zagrożenia. Wróg jest jednak nieokreślony i raczej mityczny, a środki na jego zwalczanie ogromne. Niebezpiecznie przypomina to szereg analogicznych zabiegów z przeszłości.
Od przebiegu amerykańsko-polskich negocjacji zależeć będzie nie to, czy do instalacji tarczy dojdzie, czy też władza RP ocali nas przed tym. Negocjacje dotyczą jedynie tego, ile w zamian za przywilej siedzenia na beczce prochu wyświadczymy Amerykanom uprzejmości. Problemem jest więc to, czy amerykańska tarcza antyrakietowa będzie instalowana i obsługiwana za polskie pieniądze. Czy budżet RP będzie partycypował w kosztach instalacji i eksploatacji urządzeń militarnych, zwolni z podatku amerykańskie obiekty, oraz, co najciekawsze, będzie pokrywał koszty odszkodowań, gdyby jakiś amerykański żołnierz jechał za szybko swoim jeepem i niechcący kogoś potrącił. Amerykanie chętnie widzieliby polskich żołnierzy ochraniających zainstalowane obiekty. Koszty oczywiście miałoby pokryć polskie Ministerstwo Obrony. Do szczegółów z negocjacji jeszcze za rządów kaczorów dotarła "Rzeczpospolita". Nawet polscy negocjatorzy przyznawali wtedy, że oferta Amerykanów to jakieś kuriozum. Strona amerykańska nadal stawia warunki, mówiąc delikatnie, nieco wygórowane. W tej sytuacji każde, nawet najbardziej kabotyńskie zagranie ekipy Tuska jest przez wyborców przyjmowane jak prawdziwy przełom.
God nas bles
Za każdym razem, kiedy rządzący Polską wpędzają obywateli i budżet w kłopoty związane z realizacją priorytetów amerykańskiej polityki, tłumaczą opinii publicznej, że będą z tego same korzyści. Żołnierze polscy z Iraku i Afganistanu przywożeni są więc w plastikowych workach, a w najlepszym wypadku bez kończyn, z racji tego, że "sojusznik" nie tylko zniesie dla nas wizy, ale również zaopatrzy polskie firmy w kontrakty na ropę i, jak się wyrażali ministrowie obrony, od Szmajdzińskiego po Sikorskiego, zacznie nas "traktować poważnie" lub "po partnersku". Za każdym razem okazuje się, że zaczną nas tak traktować dopiero teraz, bo wcześniej Polska nie była żadnym partnerem dla takiego mocarstwa. Trudno się mocarstwu dziwić, skoro negocjuje z partnerem, który zgadza się zawsze i na wszystko, całą swoja butę wylewając później na forum Unii Europejskiej lub w kontaktach z Rosją. Po polskich doświadczeniach z uczestnictwa w dwóch bezprawnych wojnach i okupacjach i olbrzymich stratach w realizacji umów offsetowych, wydaje się, że nawet najwięksi entuzjaści wasalnej polityki wobec USA świadomi są kompletnej jej klęski. Jest odwrotnie. Eksponująca szwy i intencje propagandowa gra ekipy Tuska, jest tylko skuteczniejszą realizacją priorytetów Kaczyńskich.
Choć nie zakończono negocjacji z polskim rządem, decyzja o zainstalowaniu w Polsce elementów amerykańskiej broni jest przesądzona. W obecnej sytuacji systemowej nie istnieje bowiem siła, mogąca skutecznie się temu przeciwstawić, choć reprezentowałaby w tym większość społeczeństwa. Cała nadzieja w tym, że Amerykanie sami wycofają się z tego projektu. W konieczność budowy tego cacka muszą uwierzyć jeszcze amerykańscy kongresmeni, niekoniecznie obdarzeni kondycją intelektualną podobną ich prezydentowi. A kwota jest niebagatelna, bo, podobnie jak koszty okupacji Iraku i Afganistanu, liczona w miliardach dolarów. Zainstalowanie w Polsce zabawek G. W. Busha, poza stworzeniem niebezpieczeństwa ataków terrorystycznych i obciążeniem polskiego budżetu, będzie miało kilka innych, niebezpiecznych skutków. Polska, z jej fatalną dyplomacją, brakiem najbardziej choćby mglistej wizji polityki zagranicznej, znajdzie się w centrum konfliktu, opowiadając się jednocześnie po najbardziej agresywnej i nieprzewidywalnej stronie.
Administracja amerykańska będzie dyktować polskiemu rządowi, na co ma wydawać pieniądze z budżetu, a także jak sterować ordynacją wyborczą, aby nie "destabilizować" sytuacji w teraz jeszcze bardziej strategicznym dla nich regionie. Gra, w którą usiłuje ze społeczeństwem grać Donald Tusk, uda się. Polska to kraj, w którym dominują sytuacje paradoksalne: Niby rządzą purpuraci, a nikt, panie premierze, nie wierzy w cuda. Niby wrzucamy kartki do urn, a przecież nikt Polski nie posądza o demokrację. Pogodziliśmy się z z miejscem, gdzie decydenci nas mają. Trudno więc oczekiwać od nich czegoś innego niż draństwa.
Michał Radziechowski
Tekst ukazał się w tygodniku "Trybuna Robotnicza".