Dekrety nacjonalizacyjne, dekrety o reformie rolnej oraz dekret o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m. st. Warszawy, jakie u swych narodzin wydała Polska Ludowa, były legalnym prawem stanowionym przez legalny podmiot prawa międzynarodowego – Polską Rzeczpospolitą Ludową. Dura lex sed lex (twarde prawo, ale prawo) – jak mawiali Rzymianie. Obecna władza chce to prawo w interesie nielicznych podważyć.
Polska Ludowa miała wiele grzechów na swoim sumieniu. Grzechem tym jednak nie było prawo, którego celem było wyrównanie różnic społecznych i majątkowych, tak głębokich w Polsce do czasów II wojny światowej, poprzez nacjonalizację majątku, budowanego przecież zawsze wysiłkiem całego społeczeństwa, a który to majątek skupiła w swych rękach nieliczna, bogata, a więc i wpływowa klasa próżniacza. Podobne motywy miała reforma rolna, która odebrała ziemię ziemianom, by zaspokoić głód ziemi, jaki panował na wsi, będący źródłem nędzy i zacofania II Rzeczpospolitej. Dekret o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m. st. Warszawy, był dekretem wywłaszczeniowym, podjętym w szczególnych warunkach. Warszawa po Powstaniu leżała w gruzach. Całe społeczeństwo podjęło trud odbudowy stolicy. W tych szczególnych warunkach odbudowa stolicy wymagała szczególnych uregulowań.
Dekret w art. 1 stanowił: "W celu umożliwienia racjonalnego przeprowadzenia odbudowy stolicy i dalszej jej rozbudowy zgodnie z potrzebami Narodu, w szczególności zaś szybkiego dysponowania terenami i właściwego ich wykorzystania, wszelkie grunty na obszarze m. st. Warszawy przechodzą z dniem wejścia w życie niniejszego dekretu na własność gminy m. st. Warszawy." I słusznie. Żaden miejski grunt nie powinien stanowić niczyjej własności. Poza tym, gdyby nie ten dekret, który regulował stosunki własnościowe w mieście, nie powstałby MDM, Marymont, Muranów i wiele innych wielkich kompleksów mieszkaniowych. Wywłaszczenie, jak w każdym systemie prawnym związane było z odszkodowaniami dla właścicieli. Nawet obecna konstytucja instytucję wywłaszczenia przewiduje. Jej art. 21 pkt 2 stanowi: "Wywłaszczenie jest dopuszczalne jedynie wówczas, gdy jest dokonywane na cele publiczne i za słusznym odszkodowaniem." Niewątpliwie celem dekretu był słuszny interes publiczny. Odszkodowania należą się wszystkim, którzy ich nie dostali, a w wymaganym przez dekret terminie złożyli wnioski. Wielu dotychczasowych właścicieli takie odszkodowania otrzymało jeszcze w PRL lub skorzystało z prawa pierwszeństwa objęcia gruntów w wieczyste użytkowanie. Mogą tam żyć, budować domy itd. Nie mogą tylko zbywać tych gruntów, spekulować nimi. To logiczne, że tym ludziom już nic się nie należy.
Uprawnienia byłych właścicieli obecnie mogą być uzasadnione wyłącznie wtedy, gdy utracili własność niezgodnie z obowiązującym ówcześnie prawem. Gdy np. reformą rolną objęto gospodarstwo mniejsze niż 50 ha lub znacjonalizowano przedsiębiorstwo, które na jednej zmianie nie zatrudniało więcej niż 50 pracowników. W innych wypadkach wszelkie roszczenia państwo powinno raz na zawsze odrzucić.
Ostatni akt kradzieży – reprywatyzacja
Panowie z Polski uciekali już w 1939 r. przez Zaleszczyki (na granicy z Rumunią). Reszty próżniaków pozbyła się Polska Ludowa, wywłaszczając ziemian i kapitalistów.
Obecny rząd postanowił zawrócić historię. Jako, że jest to rząd o najbardziej prokapitalistycznym nastawieniu spośród wszystkich dotychczasowych, akurat w tym względzie może okazać się konsekwentny. Dla społeczeństwa najważniejsze prawa to prawo do życia, wolności, pracy i godziwego życia. Dla liberałów z PO świętym prawem jest własność. Wszelkie inne obietnice, jakie Tusk składał przed wyborami, nigdy nie były warte funta kłaków. Choćby tzw. "Biały szczyt" zakończył się niczym. Nie mogło być inaczej. Służba zdrowia potrzebuje dofinansowania, a tego dofinansowania od państwa nie dostanie, bo rząd od początku miał zupełnie inne plany. Pieniądze, nasze pieniądze, rząd szykuje dla byłych właścicieli gruntów i budynków na wypłatę ogromnych odszkodowań. Nawet jeśli te odszkodowania ukształtują się na poziomie 15–20 proc. wartości majątku, będą to miliardy złotych.
Najtłustsze kąski już rozkradziono poprzez prywatyzację. Niewiele już zostało. Nie ma już co kraść. Stąd zapewne pomysł na reprywatyzację. Ostatni akt rozkradania na szeroką skalę tego co wspólne, nazywany tym razem reprywatyzacją, ma się już rozpocząć jesienią.
– Podjęliśmy taką decyzję i ją zrealizujemy, bo tego wymaga poczucie przyzwoitości i sprawiedliwości – tłumaczy premier. Szczególne to poczucie sprawiedliwości nie nakazuje jednak premierowi, by podjąć działania mające na celu zwrot własności majątku należącego do całego społeczeństwa, poprzez renacjonalizację tego, co zagrabiono nam na skutek dzikiej, bezprawnej prywatyzacji (zwykłego złodziejstwa) pierwszych lat transformacji ustrojowej, przez pezetpeerowską nomenklaturę i ich późniejszych kolesi z Unii Demokratycznej wkrótce po 1989 r. Wtedy żądano referendum, w którym społeczeństwo, przecież rzekomo suweren władzy w tym "demokratycznym" państwie, miałoby odpowiedzieć na pytanie: "Czy jesteś za odzyskaniem przez państwo majątku osiągniętego przez obywateli w sposób nielegalny?". O ogłoszeniu referendum mieli postanowić ci, którzy ten majątek rozkradali. Do referendum więc nie doszło.
W czasach AWS, który jako pierwszy na poważnie szykował się do uchwalenia ustawy reprywatyzacyjnej, ze względu na wagę sprawy i jej ogromne koszty społeczne, również domagano się referendum. Referendum nie przeprowadzono, ale i problem odłożono na później. Wtedy domagało się tego SLD. Dziś choć problem reprywatyzacji wraca, nikt już o referendum nie mówi.
O ile Majakowski pisał: "jednostka niczym, jednostka zerem", o tyle dziś społeczeństwo, jego wspólne potrzeby i dążenia w III RP nie mają żadnego znaczenia i żadnej ochrony. Choć formalnie każdy typ własności w RP jest równoprawny, to faktycznie własność prywatna cieszy się przywilejem wobec własności państwowej czy społecznej, czego doświadczamy na każdym kroku. Społeczeństwo można grabić do woli. Słabo zorganizowane, zatomizowane, rozbite, wepchnięte w codzienną walkę o byt i przetrwanie, zamyka się w swoich egoizmie, głównej i jedynej cnocie liberalnej kapitalistycznej gospodarki. Dziś liczy się tylko jednostka, pod warunkiem oczywiście, że jest bogata.
Kto zapłaci za reprywatyzację?
Problem "dziejowej sprawiedliwości" to przecież jedno. Druga sprawa to koszty.
Krótko mówiąc, zapłacimy za to słono my wszyscy – społeczeństwo. Ocenia się, że wpłynie około 170 tys. wniosków reprywatyzacyjnych. Wartość majątku przejętego przez państwo z naruszeniem prawa w latach 1944–1962 szacuje się na 190 mld zł. Wartość uznanych roszczeń może osiągnąć nawet kwotę 70 mld zł. Dla porównania na służbę zdrowia w 2008 r. planowane wydatki to 3,1 mld zł. Na edukację – 12 mld zł, pomoc społeczną – 12,5 mld zł. Pieniędzy zabraknie, a to spowoduje "konieczność" dalszej prywatyzacji. Pod młotek pójdą kolejne szpitale, pożegnamy się z bezpłatną publiczną oświatą. Będzie jak w programie białostockiego kandydata na prezydenta, Kononowicza. Czyli nic nie będzie.
Poza tym, że budżetu nie stać na taką ekstrawagancję, reprywatyzacja niesie ze sobą i inne zagrożenia.
Przejmowanie budynków mieszkalnych od gmin przez byłych właścicieli spowoduje nieuchronną podwyżkę czynszów i eksmisje lokatorów. Szczególnie niebezpieczny jest pomysł reprywatyzowania gruntów warszawskich, który oznacza radykalne ograniczenie możliwości rozwoju miasta, rozwoju infrastruktury i bezpieczeństwa finansowego budżetu gminy.
Przejmowanie obiektów użyteczności publicznej, w tym szkół, szpitali, domów dziecka, domów opieki społecznej, przedszkoli, doprowadzi do wypowiedzenia umów najmu, zaś koszty wybudowania lub zaadoptowania nowych siedzib spadną na gminy lub budżet państwa.
Przejmowanie oddanych w dzierżawę gruntów Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa naruszy obowiązujące obecnie umowy dzierżawy i umowy o pracę z pracownikami rolnymi.
Wypłaty renty leśnej dla byłych właścicieli lasów postawią Lasy Państwowe w bardzo trudnej sytuacji ekonomicznej i zmuszą do nieracjonalnej gospodarki leśnej albo wymuszą dotacje z budżetu państwa.
Powyższe argumenty są przekonującym dowodem na to, jak bardzo rozmija się z prawdą rządowa propaganda, kiedy twierdzi, że reprywatyzacja nie uderza w codzienne potrzeby milionów obywateli. Prawda jest diametralnie inna: dla większości Polaków forsowana przez rząd reprywatyzacja stanowi zagrożenie dla normalnego życia. Co najmniej na takie szczególne wypadki nawet nasza konstytucja przewiduje instytucję referendum, prawie nigdy nie wykorzystywaną w tzw. demokratycznej RP. Nikt inny, a właśnie społeczeństwo powinno zdecydować, jaki ma być zakres, formy i koszty reprywatyzacji, bo nie Tusk będzie przecież za to płacił.
Reprywatyzacja w innych krajach byłego bloku socjalistycznego przebiegała w sposób nie naruszających podstaw rozwojowych tych krajów. Dobry przykład stanowią tu Węgry, gdzie całkowicie odstąpiono od zwrotu majątku w naturze, a rekompensaty (w bonach majątkowych) ograniczono przeciętnie do kilku procent wartości zwracanego majątku, z jednoczesnym ograniczeniem maksymalnej kwoty rekompensaty do 50 tysięcy dolarów USA. Rozwiązanie takie zostało zaakceptowane przez społeczeństwo węgierskie i społeczność międzynarodową. Kilka skarg skierowanych przez Węgrów, byłych właścicieli, do Trybunału w Strasburgu zostało oddalonych.
GFK Polonia opublikowała sondaż, według którego 58 proc. Polaków popiera reprywatyzację. Telefoniczny sondaż przeprowadzono na 500-osobowej grupie dorosłych Polaków. Nikt jednak ich nie zapytał, czy znają konsekwencje szykowanej ustawy i czy popieraliby reprywatyzację, gdyby znali jej koszty, które sami będą musieli ponieść.
Trudno dzisiaj zgadywać, jakie rozmiary i obszary obejmie forsowana przez rząd reprywatyzacja. Jedno jest pewne. Jest się czego bać.
Jarosław Augustyniak
Tekst ukazał się w tygodniku "Trybuna Robotnicza".