Nie byłem, nie jestem i pewnie nie będę aktywistą ruchu Wolny Tybet. Większa część z aktywistów tego ruchu to moim zdaniem bardzo idealistyczni, ale jednocześnie naiwni młodzi ludzie, którzy wierzą, że Tybet może stać się niezależnym państwem. Wydają się przy tym wierzyć w coś, w co nie wierzy sam Dalajlama. Nie wierzy, bo wierzyć nie może.
Kto o zdrowych zmysłach może myśleć, że Chińczycy oddadzą olbrzymi fragment własnego terytorium, liczący ok. 1,2 mln km kw.? Kto uwierzy, że oddadzą teren, na którym być może znajdują się niezwykle bogate złoża minerałów? Kto wreszcie w to uwierzy, jeśli weźmiemy pod uwagę, że większą część Chińskiej Republiki Ludowej zamieszkują głównie mniejszości narodowe?
Dezintegracja państwa
Chińczycy (narodowość Han) stanowią ponad 90 proc. populacji kraju, ale większa część jego terytorium to obszary prawie niezamieszkane lub o bardzo niewielkiej gęstości zaludnienia. Jest to nie tylko Tybet, ale też Qinghai (720 tys. km kw.), Xinjiang (1,66 mln km kw.), Mongolia Wewnętrzna (1,18 mln km kw.).
Wymienione wyżej obszary to prawie 50 proc. powierzchni państwa, a gdybyśmy do tego dołączyli jeszcze takie prowincje, jak Gansu, Yunan, Guizhou, Guangxi czy zachodni Syczuan, gdzie wciąż znaczącą część ludności stanowią mniejszości, to Chiny w przypadku rozpadu podobnego do tego po upadku ZSRR mogłyby utracić grubo ponad połowę terytorium. Rząd jakiego kraju zaryzykowałby całkowitą niemalże dezintegrację struktur wewnętrznych?
Nigdy zatem nie wierzyłem w rychłą możliwość stworzenia niezależnego państwa tybetańskiego. Powiem więcej - ze smutkiem, ale też ze świadomością nieuchronności procesów cywilizacyjnych patrzyłem na postępującą kolonizację kulturalną Tybetu. Coraz więcej młodych Tybetańczyków zaczynało oglądać chińską telewizję (pokazywała bardziej atrakcyjne programy) albo kończyło chińskie szkoły, bo to dawało im lepsze perspektywy na przyszłość.
To, co zdarzyło się po 10 marca 2008 r. w Lhasie, było jednak dla mnie wielkim rozczarowaniem. Nie mam tu na myśli samego faktu stłumienia rozruchów, jak to nazywają Chińczycy, czy powstania, jak to nazwali Tybetańczycy.
Jestem rozczarowany tym, że w ogóle do rozruchów doszło, tym, jaki miały przebieg, i tym, iż moim zdaniem do ich wybuchu w znacznej mierze przyczyniły się władze chińskie w Tybecie.
Chiński Dziki Zachód
Od przynajmniej kilku lat Tybet, a przede wszystkim sama Lhasa, był miejscem, w którym Chińczycy próbowali rozwiązywać swoje własne problemy społeczne. Obszar ten był traktowany jako amerykański Dziki Zachód - otwarty na kolonizację dla pionierów ze wschodu.
Byli nimi przede wszystkim ludzie, którzy dzięki staraniom i pomocy rządu przybyli na Dach Świata z rejonów Chin, w których następowały poważne przekształcenia gospodarcze. Do dziś większa część taksówkarzy w Lhasie pochodzi z Mandżurii.
Kiedy przed kilkoma laty zamykano tam wiele nierentownych zakładów przemysłu ciężkiego, część pracowników otrzymała propozycję przeniesienia się do Tybetu. Dostawali oni z reguły na miejscu pracę, a ponadto otrzymywali pozwolenie na posiadanie drugiego dziecka, przywilej we współczesnych Chinach niebagatelny. Ponadto do Tybetu przybywali chętni do urządzenia się na nowych, niezagospodarowanych terenach Chińczycy z innych części kraju, głównie z graniczącego z Tybetem przeludnionego Syczuanu. W rezultacie w ciągu kilku lat chińska część Lhasy rozrosła się w niesamowicie szybkim tempie i de facto Tybetańczycy mogli poczuć się mniejszością we własnym domu.
To jednak można również uznać za naturalną konsekwencję rozwoju gospodarczego Chin. Zresztą ten sam proces mógł przyczynić się do zainicjowania i utrwalenia pokojowej koegzystencji obydwu narodów. Ludzie, którym dzieje się dobrze, niekoniecznie mają ochotę wszczynać rewolty, nawet jeśli nie są całkowicie niezależni i wolni.
Wydaje się jednak, że w przypadku Tybetu miejscowe władze wykazały się daleko idącą ignorancją i arogancją. Nie wiem, jaka jest tego przyczyna. Może to, że Chińczycy są narodem mało odpornym fizycznie i pobyt w Tybecie jest dla nich swego rodzaju zesłaniem - stąd przybywali tam zwykle ci, którzy nie mogli sobie poradzić w rdzennie chińskiej części Państwa Środka (taka swego rodzaju selekcja negatywna). Może decydował tu fakt znacznego zmilitaryzowania władzy i koncentracji występowania tam chińskich politycznych "jastrzębi". Niezależnie od tego, jaka była przyczyna, miejscowe władze nie zrobiły moim zdaniem od wielu lat nic, co mogłoby zapobiec wybuchowi nienawiści etnicznej.
Spróbujmy przyjrzeć się całemu problemowi z perspektywy obydwu narodów.
Okiem Tybetańczyka
Jak powszechnie wiadomo, Tybetańczycy zostali "pokojowo wyzwoleni" w 1951 r. przez chińską armię. Od tego czasu nigdy nie zaakceptowali do końca tego, że władze na ich terytorium sprawują Chińczycy.
Z perspektywy historycznej bzdurą jest twierdzenie, że Tybet był zawsze częścią Chin, choć należy pamiętać, że przez większą część panowania ostatniej chińskiej dynastii Qing Tybet był oficjalnie częścią Cesarstwa Chińskiego. Jednak zwierzchność ta była w gruncie rzeczy bardziej formalna niż realna - Chińczycy nie mieszali się zupełnie do polityki wewnętrznej na Dachu Świata.
Po 1959 r., a więc po krwawym stłumieniu antychińskiego powstania, Tybetańczycy znaleźli się jednak w zupełnie innej sytuacji. Chińczycy zaczęli burzyć podstawy ich tożsamości i kultury - zamykali klasztory, niszczyli zabytki kultury. Warto pamiętać, że okres po powstaniu tybetańskim w 1959 r. i ucieczce Dalajlamy to schyłek Wielkiego Skoku Naprzód i czas "rewolucji kulturalnej" - pomysłów Mao Zedonga, które kosztowały również miliony istnień ludzkich w samych Chinach.
Tak czy inaczej, większość Tybetańczyków traktowała chińską obecność jako obcą okupację. Rozwój gospodarczy Chin mógł pomóc zredukować to wieloletnie napięcie. I rzeczywiście, zwłaszcza na początku tego wieku miałem wrażenie, że spora część Tybetańczyków coraz rzadziej myśli o konflikcie, walce z Chinami, a coraz częściej zaczyna pozytywnie reagować na polepszenie warunków bytowych.
Wkrótce do Lhasy zaczynają jednak docierać nowe grupy osiedlających się tam Hanów. Przejmują oni większą część biznesu i handlu - częściowo ze względu na przychylność władz, częściowo ze względu na własne umiejętności i kompletne niedostosowanie się ludności tybetańskiej do realiów wolnego rynku.
Tybetańczycy nie posiadają odpowiedniego kapitału, układów ani nawet zmysłu handlowego i umiejętności robienia pieniędzy. Coraz częściej zaczynają się czuć obywatelami drugiej kategorii, pariasami we własnym kraju, doznają upokorzeń.
Pamiętam sytuację, gdy dziecko Tybetanki zniszczyło przypadkiem u fryzjera lustro warte ponad 200 juanów. Właścicielka salonu chciała zwrotu pieniędzy, przy czym takiej kwoty Tybetanka prawdopodobnie nie widziała przez całe życie. Tybetanka patrzyła na całą awanturę i pretensje skierowane do niej nierozumiejącym sytuacji wzrokiem, Chinka złorzeczyła na głupotę Tybetańczyków, chiński policjant krzyczał na biedną Tybetankę, a tłum gapiów tybetańskich z coraz większą niechęcią patrzył zarówno na policjanta, jak i na właścicielkę salonu.
Okiem Chińczyka
Hanowie przyjechali do Xizangu (chińska nazwa Tybetu) w większości robić małe interesy: otwierać sklepy, restauracje, salony usługowe etc. Wszystko niby jest OK, gdyby nie ci Tybetańczycy. Trudno z nimi się dogadać, bo ledwo gadają w "putong hua" (w dialekcie mandaryńskim), zachowują się dziwnie, czasem wrogo, często coś psują, w ogóle nie przywiązując wagi do pieniędzy i własności. Często śmierdzą tłuszczem jaka i są brudni, a poza tym, dlaczego, do cholery, nas nie lubią? Przecież jeśli zazdroszczą nam pieniędzy, to mogą otworzyć własne firmy i też zarabiać takie same pieniądze. Oni naprawdę "mei wenhua" (nie mają kultury), co za prymitywne dzikusy. Chiny i rząd robią wszystko, żeby Tybet zmodernizować, pomóc im, a oni jeszcze traktują nas jak okupantów.
Cały problem tej sytuacji tkwi w tym, iż nikt nie próbował zasypać powiększającej się przepaści pomiędzy obydwoma narodami. I to właśnie jest moim największym rozczarowaniem, jeśli chodzi o politykę władz chińskich w Tybecie. Nie wykorzystały one okresu względnego spokoju i rozwoju gospodarczego, aby urzeczywistnić ideę, którą od kilku już lat propagują na całym świecie - ideę harmonijnego rozwoju (hexie fada). Zamiast tego działania władz raczej pogłębiły przepaść pomiędzy narodami. Mam tu na myśli m.in. lekcje patriotyzmu, które są może skuteczne na obszarach zamieszkanych przez Hanów, lecz przez Tybetańczyków musiały być uznane za wyraz jawnej prowokacji.
Nikt w Tybecie nie próbował nauczyć lokalnej i napływowej ludności koegzystencji, tolerancji i wzajemnego zrozumienia. Zarówno Tybetańczycy, jak i emigranci chińscy żyli do tej pory raczej w zamkniętych monoetnicznych i monokulturowych społecznościach. Stworzenie pokojowo koegzystującej multietnicznej społeczności, przy całym bagażu niesnasek historycznych, wymagało olbrzymiego nakładu pracy odpowiednio wyedukowanych administratorów. Jednak w Tybecie zabrakło albo kompetencji, albo chęci, albo obu tych rzeczy.
Głęboka frustracja
Stąd też należy zgodzić się z Dalajlamą, który wyśmiał sugestię władz chińskich, jakoby to on był głównym prowodyrem protestów. Oczywiście nie można wykluczyć, że jakieś grupy tybetańskich separatystów były inicjatorami protestów. Jednak to, iż rozprzestrzeniły się one w tak szybki sposób i po raz pierwszy od dwóch dekad objęły tak szerokie kręgi społeczeństwa, jest widocznym znakiem wysokiego poziomu frustracji zwykłych, niezaangażowanych politycznie Tybetańczyków.
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że ucierpiało i ucierpi wiele niewinnych osób - zarówno po stronie tybetańskiej, jak i chińskiej. A osoby winne powstałej sytuacji odejdą w chwale zwycięzców.
Jarosław Jura
Autor jest socjologiem i pracownikiem naukowym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od 12 lat regularnie jeździ do Chin, prawie za każdym razem odwiedzając Tybet. Tekst ukazał się w "Gazecie Wyborczej" pod tytułem "Tybet musiał wybuchnąć".