Zalewa: USA bez iluzji

[2008-10-03 13:55:42]

Amerykańska konstytucja gwarantuje każdemu obywatelowi prawo do życia, wolności i poszukiwania szczęścia. Podróżujący po Stanach Zjednoczonych w pierwszej połowie XIX wieku Alexis de Tocqueville dokonując analizy społeczeństwa amerykańskiego skonstatował między innymi, że oto amerykańska demokracja znalazła "złoty środek" w odwiecznym konflikcie pomiędzy wolnością a równością, a ludzie, mając prawo do bogacenia się, żyją godnie, stanowią naród i nie czekając biernie na pomoc państwa, tworzą społeczeństwo obywatelskie dla realizacji wspólnych celów. De Tocqueville podkreślał trwałość i efektywność wspólnot lokalnych, wspieranych przez demokratyczne instytucje publiczne, a making money - jeden z etycznych kanonów, którymi kierują się Amerykanie równoważy ideę i praktykę demokratycznego egalitaryzmu. Dzisiaj Stany Zjednoczone są postrzegane przez wielu jako oaza dobrobytu, mekka emigrantów, jako miejsce, w którym wystarczy się znaleźć, a wszystko stanie się możliwe. Polskie opinie dotyczące Ameryki również nie są wolne od mitów, fantazji, uproszczeń i fałszywych wyobrażeń. Tym cenniejsza jest zatem próba odpowiedzi na pytanie, jaka jest współczesna Ameryka w rzeczywistości, czym naprawdę jest niesiona na sztandarach amerykańska wolność i demokracja, jak Amerykanie usiłują radzić sobie ze wspólnymi dla wszystkich ludzi problemami. Próbę tę podjął prof. Sławomir G. Kozłowski ekonomista, od ponad dwudziestu lat mieszkający i wykładający w USA, w książce "Ameryka współczesna, pejzaż polityczny i społeczno-gospodarczy" (Lublin 2008).

Jedną z iluzji, którą rozwiewa autor jest przekonanie o demokratycznym charakterze państwa, jakim w powszechnej opinii są Stany Zjednoczone. Teoretycznie prezydentem USA może zostać każdy, kto ukończył 35 lat, urodził się i przez ostatnich 14 lat mieszkał w Stanach jednoczonych. Jak to się zatem dzieje, że w ponad dwustuletniej historii tego kraju obaj prezydenci Rooseveltowie byli powiązani rodzinnie z dziesięcioma innymi prezydentami? Jak to możliwe, że na 10 tysięcy senatorów 1700 pochodziło jedynie z około siedmiuset rodzin? Co sprawia, że główne role na scenie politycznej wciąż odgrywają ludzie z 17 protestanckich (z wyjątkiem Kennedych) amerykańskich dynastii pochodzenia anglosaksońskiego? Czyżby miliony uprawnionych do głosowania Amerykanów rzeczywiście uwielbiało swoje elity? I wreszcie, jak to jest możliwe, że tak trwałym (ponad 150 lat) jest dwupartyjny system polityczny w sytuacji, gdy różnice programowe sprowadzają się głównie do zagadnień obyczajowych? Autor odpowiada na te pytania precyzyjnie i jednoznacznie. Wszystkie największe środki masowego przekazu są własnością kilkunastu największych korporacji, 99% z 1500 lokalnych gazet ma pozycję monopolistyczną w miastach i miasteczkach. To nie miłość do republikanów i demokratów kieruje Amerykanami w ich wyborach. Dwie wiodące partie zapewniły sobie praktycznie monopol w wygrywaniu wyborów - tylko one dostają pieniądze z budżetu, bo przekraczają 5% próg wyborczy. Środki na kampanię wyborczą przekazywane są również od ofiarodawców, a tylko mając pieniądze można występować w środkach masowego przekazu. Amerykański demokratyczny magic circle to prosta prawidłowość - nie dostaniesz pieniędzy od donatorów, jeśli nie ma cię w mediach, a jeśli nie ma cię w mediach, to nie dostaniesz pieniędzy i w efekcie nie ma cię wcale.

W amerykańskiej demokracji nie obowiązuje zasada: jeden obywatel - jeden głos. W rzeczywistości jeden głos to jeden dolar wydany na kampanię wyborczą. Prawdziwość tej reguły potwierdziły wyniki wyborów w 2004 roku - w 90% okręgów wyborczych wygrał kandydat, który wydał więcej pieniędzy na swoją kampanię. Ponadto, przedstawiona przez autora specyfika ordynacji wyborczej sprawia, że można zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych uzyskując mniej głosów niż kontrkandydat. Polski czytelnik może się zdziwić, że pomimo przytłaczającej przewagi ekonomicznej, medialnej i infrastrukturalnej dwóch głównych partii nadal 2/3 ankietowanych wyborców popiera istnienie trzeciej partii. Ale co z tego, skoro np. w Pensylwanii kandydat niezależny musi w ciągu trzech tygodni zebrać 100 tysięcy podpisów, a kandydatowi z dwóch głównych partii wystarczy tychże podpisów 2 tysiące.

Demokratycznie wybrany parlament przystępuje do stanowienia prawa. Na jednego członka parlamentu przypada 14 lobbies - grup interesu, a w samym Waszyngtonie jest blisko sto tysięcy ludzi pracujących na rzecz lobbingu. W Ameryce stanowienie prawa kosztuje. Lobbyści płacą obydwu partiom zarówno przed jak i po wyborach. Lobbing w USA to nie tylko przyjęcia, obiady, limuzyny, samoloty, tanie kredyty, czy też sowicie opłacane "wykłady". To przede wszystkim instytucja "Kongresu na sprzedaż" - kupowanie konkretnych ustaw przez korporacje. Nafciarze, producenci broni, firmy farmaceutyczne, telekomunikacyjne, koncerny rolnicze płacą za to średnio około 10 mld dolarów rocznie. Prezydent USA Bill "Have a Cigar" Clinton w latach 1995-96 zorganizował ponad 100 spotkań przy kawie, a każde spotkanie przyniosło po 400 tys. dolarów. Przewodniczący Izby Reprezentantów Kongresu otrzymał 4,5 miliona dolarów za swoje dwie książki, podczas gdy nie będąc jeszcze przewodniczącym otrzymywał honorarium, które wynosiło 15 tysięcy. Grupa Trzymająca Władzę może się od Amerykanów tylko uczyć, a polski system stanowienia prawa na tle systemu amerykańskiego jawi się jako oaza porządku i praworządności.

Autor wylicza przykłady jednoznacznego powiązania polityki i biznesu w USA, gdzie normą jest przepływ ludzi z najwyższych stanowisk pomiędzy tymi sferami. Zatrudnienie na wysokim stanowisku w koncernie, w interesie którego tworzyło się ustawy jest nie tylko odroczoną w czasie łapówką. Wiceprezydent USA Cheney, były sekretarz obrony w rządzie Busha seniora, który nadzorował wojnę w Zatoce Perskiej w 1991, został prezesem koncernu zbrojeniowego. Zaiste śmieszne staje się oburzenie Europejczyków na kanclerza Schrödera, który jedynie prawidłowo odrobił lekcję płynącą wprost z największej demokracji świata.

W sierpniu 2007 roku "The Economist" przytoczył badania Olgi Krysztanowskiej, rosyjskiej socjolog, która wyliczyła, że 75% stanowisk urzędniczych w Rosji zajmują ludzie bezpośrednio związani ze służbami specjalnymi1. Krytykując Rosję za to, że państwo Rosja to synonim FSB, warto pamiętać, że państwo USA równa się biznes i korporacje.

Stany Zjednoczone to z pewnością potęga gospodarcza. Będąc w ścisłej światowej czołówce w wytwarzaniu m.in. energii, papieru, mięsa, lodówek, samochodów, owoców, zbóż i bawełny Amerykanie, stanowiący mniej niż 5% mieszkańców świata, produkują aż 70% niebezpiecznych odpadów. Również koncentracja bogactwa jest w USA imponująca. 85% akcji znajduje się w rękach 10% najbogatszych rodzin, a 49% w rękach 1%. 122 korporacje posiadają 41% całego kapitału akcyjnego Stanów Zjednoczonych, przy czym ci sami menedżerowie zasiadają zazwyczaj w kilku radach nadzorczych. Korporacjom nie wystarcza wspomniany wcześniej lobbing. Oprócz łapownictwa mającego na celu także blokowanie niekorzystnych dla siebie przepisów korporacje stosują cały wachlarz innych narzędzi, od kreatywnej księgowości, transferowania zysków do rajów podatkowych, poprzez wymuszanie na władzach lokalnych określonych ustępstw pod groźbą przeniesienia się do innego stanu, aż po wyłączanie prądu w Kalifornii w celu zwiększenia dochodów. System prywatno-korporacyjny prawie całkowicie zwolnił korporacje z płacenia podatków. 95% korporacji płaci podatki mniejsze niż 5% zysków, a np. Boeing, General Electric i Texaco nie płacą podatków wcale.

Autor przytacza również przykłady na to, że w walce z korporacjami niektóre organizacje pozarządowe i w coraz większym stopniu parlamentarzyści wygrywają czasem pojedyncze bitwy. Ponad milion zarejestrowanych organizacji non-profit to przejaw amerykańskiego społeczeństwa obywatelskiego. Tego typu instytucje współorganizują życie naukowe, artystyczne, czy też charytatywne i są wyłączone z opodatkowania dopóki nie zaczną działać w sferze praw człowieka, praw konsumenckich lub nie zaczną domagać się poszerzenia swobód obywatelskich.

Z książki S.G. Kozłowskiego dowiemy się też jak wygląda amerykański wymiar sprawiedliwości. Pod koniec 2005 roku w amerykańskich więzieniach przebywało 2,2 miliona osób, a 7,7 miliona podlegało nadzorowi wymiaru sprawiedliwości. Czyżby Amerykanie to naród notorycznych przestępców? Autor podkreśla, że cechą charakterystyczną dla USA jest bardzo wysoki odsetek więźniów skazanych za przestępstwa niezwiązane z przemocą. Ogromną rolę w tym przypadku odgrywa polityka zera tolerancji dla narkotyków, która pozwala ferować drakońskie wyroki za samo posiadanie nawet tzw. miękkich narkotyków. Kalifornijska zasada "three strikes and you are out" obligatoryjnie narzucająca karę dożywocia za trzecie przestępstwo i to bez względu na jego społeczną szkodliwość jest już tylko kuriozum. Sprawiedliwość po amerykańsku to obezwładniające środki chemiczne i pałki elektryczne. To skazanie na 63 dni aresztu 96-letniego starca za jazdę bez prawa jazdy i drobne wykroczenia drogowe. To trzymanie nierzadko przez 20 lat więźniów w betonowych, dźwiękochłonnych izolatkach bez okien i bez kontaktu z innymi ludźmi. To brak opieki medycznej dla skazańców, to większe wyroki dla kolorowych niż dla białych za te same przestępstwa. Niech na ulicy nie zaskoczy polskiego turysty widok skutych za nogi łańcuchami więźniarek w kilku stanach USA pracujących na rzecz społeczności lokalnych. Sprawiedliwość po amerykańsku to przede wszystkim więźniowie z ubogich warstw społecznych - jedna trzecia skazańców to bezrobotni, a pozostali zarabiali mniej niż 15 tys. dolarów rocznie. 80% Amerykanów o niskich dochodach nie otrzymuje pomocy prawnej, a na 7000 ubogich oskarżonych przypada jeden "darmowy" adwokat. Zamykanie ludzi do więzień to tylko zwykłe narzędzie amerykańskiej polityki społecznej. Dzięki temu, że 37 stanów wprowadziło programy pozwalające na zatrudnianie więźniów, setki tysięcy osadzonych aktywizuje się zawodowo za wynagrodzenie od kilkudziesięciu centów do 2 dolarów za godzinę. Z pracy skazańców korzystają m.in. IBM, General Electric, American Express, McDonald's, czy też wytwarzający zabawki ToysRUs. Stosując karę śmierci Stany Zjednoczone znajdują się w doborowym towarzystwie m.in. Arabii Saudyjskiej, Chin i Iranu. USA to do niedawna najbardziej elitarny członek grupy G6 - sześciu państw wykonujących karę śmierci na nieletnich. W latach 2002-2005 egzekucje nieletnich w USA stanowiły 2/3 wszystkich sądowych zabójstw dokonanych na młodocianych na świecie. "And justice for all".

Stany Zjednoczone niosą w świat wolność, demokrację, prawa człowieka i wolny rynek. W ciągu ostatnich 200 lat robiły to już około 240 razy, oczywiście, jakżeby inaczej, przy użyciu sił zbrojnych. Ma rację publicysta "New York Times" T. Friedman pisząc, że niewidzialna ręka rynku nie może skutecznie działać bez niewidzialnej pięści - Mc Donald's nie mógłby rozkwitać bez wsparcia firmy McDonnel Douglas, producenta F-15. A ową niewidzialną pięścią jest, według Friedmana, amerykańskie lotnictwo wojskowe, marynarka wojenna i piechota morska. Nie myli się też J. Galbraith wskazując, że siłą sprawczą w amerykańskiej polityce zagranicznej jest przemysł zbrojeniowy i ministerstwo obrony. S.G. Kozłowski udowadnia to aż nadto dobitnie. Misja czynienia dobra i zbawiania świata, jaką przyjęły na siebie Stany Zjednoczone oczywiście usprawiedliwia stosowanie tortur (często cudzymi rękami) w rozsianych po świecie więzieniach wojskowych. Mordowanie i usuwanie przywódców Nikaragui, Gwatemali, Dominikany, Grenady, Indonezji, Chile to tylko kilka z opisanych w książce przykładów. Nie po to Amerykanie prowadzą szkołę kształcącą wojskowych operujących później w Ameryce Środkowej i Południowej, żeby marnować ich potencjał na drobiazgi typu zamordowanie jakiegoś arcybiskupa, czterech amerykańskich zakonnic, czy też sześciu amerykańskich jezuitów w Salwadorze. Zgodnie z "doktryną Monroe'a" wszystko, co leży na południe od USA ma być amerykańską strefą wpływów. Pozwala to Amerykanom na traktowanie Ameryki Łacińskiej w taki sposób, że rosyjski szantaż energetyczny jest na tym tle jedynie delikatnym, wysublimowanym narzędziem polityki zagranicznej cywilizowanego państwa.

Może rzeczywiście większość tzw. polskich elit politycznych ma rację twierdząc, że swoje bezpieczeństwo Polska ma opierać na sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi, pomimo że tarcza antyrakietowa jest Polsce potrzebna jak psu buda. Kilkadziesiąt polskich ofiar w Iraku i Afganistanie to doprawdy niewiele w porównaniu z ceną, jaką zapłaciła niepokorna Serbia za mimowolny udział w geopolitycznej grze prowadzonej przez Stany Zjednoczone.

Jeden z rozdziałów książki jest poświęcony erozji wolności i praw człowieka w USA. Amerykanin nie usłyszy w swoim telefonie słów "uwaga, rozmowa kontrolowana". Ale oczywiste jest, że w ramach walki z wcześniej uzbrojonym i wyszkolonym przez siebie terroryzmem amerykańska władza ma prawo do kontroli rozmów telefonicznych, poczty elektronicznej, czy też sprawdzania sposobu, w jaki obywatele używają Internetu. Instytucje federalne chcąc służyć i chronić muszą przecież wiedzieć, gdzie Amerykanie robią zakupy, jaki jest ich stan zdrowia, jakie książki czytają, jakie mają odciski palców. Aż dziw bierze, że zlikwidowano Information Awareness Office - instytucję mającą zbierać ww. informacje i tylko część jej funkcji przekazano innym instytucjom.

S.G. Kozłowski w swojej książce opisuje też amerykański system podatkowy. Polscy paleoliberałowie będą zdziwieni, że w USA jest sześć progów podatkowych (od 10% do 35%) i obowiązuje zasada, że większość społeczeństwa jest obciążona w podobnie "dokuczliwy" sposób. Federalny podatek dochodowy od osób fizycznych inaczej traktuje m.in. osoby samotne, małżeństwa, tzw. głowy gospodarstwa domowego, osoby samotnie wychowujące dzieci, emerytów i rencistów, osoby opiekujące się chorymi. Najmniej zarabiający otrzymują kredyt podatkowy będący w rzeczywistości podatkiem ujemnym. Na co Amerykanie płacą podatki? Po pierwsze, ponad jedna trzecia wydatków federalnych to system emerytalny i ubezpieczenia zdrowotne dla emerytów. Druga pozycja w budżecie to wojsko i zbrojenia. Wydatki USA na ten cel to prawie połowa wydatków światowych, to więcej niż 25 kolejnych zbrojących się krajów razem wziętych. Amerykańska dobroczynność ma w połowie charakter militarny. Beneficjentem tej międzynarodowej pomocy jest w ramach offsetu także Polska ze słynnymi już niedolotami F-16. Zresztą 80% całości środków przeznaczanych na pomoc dla ubogich wraca z powrotem do amerykańskich korporacji, bo takie są warunki narzucone odbiorcom owej pomocy. Na tym tle trudno zrozumieć, dlaczego USA są w ogonie listy państw rozwiniętych oferujących pomoc międzynarodową. Trzecią pozycję w budżecie (14%) stanowią wydatki na zabezpieczenie socjalne, tj. pomoc mieszkaniową, żywnościową, zasiłki dla bezrobotnych i niepracujących wychowujących dzieci, a kolejną - obsługa federalnego długu publicznego, będącego de facto skumulowanym deficytem budżetowym.

Amerykański, prywatno-korporacyjny system ekonomiczny, kwitnący szczególnie za czasów prezydentury Reagana i dynastii Bushów wymaga ciągłego, zewnętrznego zasilania finansowego. Czymś trzeba przecież rekompensować wzrost wydatków na bezpieczeństwo, zwolnienie korporacji z podatków i swoistą redystrybucję dochodów po amerykańsku polegającą na sukcesywnym obniżaniu obciążeń podatkowych dla najbogatszych Amerykanów. Dług Stanów Zjednoczonych przyrastał w ostatnim kwartale 2006 roku w tempie 1,87 mld dolarów dziennie i stanowi już około 67% PKB.

Amerykańskie umiłowanie wolności przejawia się także w stosunkach pracy. Dominująca w głównym nurcie amerykańskiej myśli ekonomicznej doktryna zakłada, że pomiędzy pracodawcą a pracobiorcą występuje równość praw, zatem wystarczy, że stosunki pracy będzie regulował wolny rynek. Nasi rodzimi paleoliberałowie z pewnością przełkną argument, że korporacja zatrudniająca tysiące pracowników, dla której kolejny pracownik to może ewentualnie ułamek promila dodatkowego dochodu, ma taką samą siłę przetargową w porównaniu z szukającym pracy robotnikiem. Ale skoro Ameryka to wolność, to dlaczego państwo tak utrudnia lub czasami wręcz zabrania wolnym ludziom samoorganizować się w niezależne od pracodawcy struktury? Czy naprawdę zdajemy sobie sprawę, że wolny Amerykanin może otrzymać od pracodawcy zakaz utrzymywania zbyt bliskich stosunków ze współpracownikami, że pracodawca ma prawo zakazać pracownikom zaprzyjaźniania się ze współpracownikami zarówno w pracy, jak i poza nią? Autor przytacza wyniki badań mówiące, że ponad połowa pracowników w USA chce należeć do związków zawodowych, a ustawodawstwo wielu grupom zawodowym tego wprost zabrania (np. lekarzom). Władze i korporacje stoją na stanowisku, że każdy, kto czuje się pokrzywdzony może skierować sprawę do sądu pracy, w którym przeciętny czas rozpatrywania skargi wynosił na początku lat 90 tych zaledwie 770 dni.

W swojej książce autor rozprawia się także z jednym z najgłębiej zakorzenionych w Polsce mitów o wysokim poziomie życia przeciętnych Amerykanów. Jedną z cech większości ludzi jest tendencja do upraszczania otaczającej ich rzeczywistości i automatyczne zwolnienie się z myślenia. I rzeczywiście, jeśli zmierzymy bogactwo Amerykanów przy pomocy najbardziej ułomnego narzędzia, jakim jest średnia arytmetyczna, to otrzymamy wynik, że przeciętne gospodarstwo domowe posiadało w 2001 roku majątek o wartości prawie 300 tys. dolarów. Ale gospodarstwo domowe znajdujące się w środku listy (mediana) było warte już tylko 23 tys. dolarów. W 2003 roku dolne 20 procent rodzin szeregowanych pod względem osiąganych dochodów zarabiało 3,4% ogółu dochodów, a najbogatszy kwintyl - prawie połowę. Zawarte w książce wyliczenia, oparte na oficjalnych, rządowych danych statystycznych jednoznacznie pokazują, że polaryzacja dochodowa w USA jest procesem postępującym, przy czym najbogatsi stają jeszcze bogatsi, a cała reszta ubożeje. W ciągu ostatnich 27 lat liczba małych dzieci zagrożonych niedożywieniem, a przez to uprawnionych do korzystania z pomocy społecznej wzrosła z niecałych 2 milionów (1980) do ponad 8 milionów (2006). Amerykanom nie można zarzucić braku troski o dzieci. Chroniąc przed niedożywieniem 45% amerykańskich niemowląt jest dożywianych za aż 35 dolarów miesięcznie. Amerykańska zamożność to ponad 350 tys. osób poszukujących codziennie noclegu w schronisku dla bezdomnych, przy czym jedna trzecia to rodziny z dziećmi. W 2005 roku prawie 26 milionów Amerykanów otrzymywało w zależności od dochodów nie więcej niż 471 dolarów miesięcznie dla czteroosobowej rodziny w postaci kuponów na żywność. Amerykanin zatrudniony w pełnym wymiarze godzin, otrzymujący płacę minimalną zarabia około 10 tys. dolarów rocznie, podczas gdy poziom ubóstwa dla czteroosobowej rodziny wynosi ponad 20 tys. dolarów. Niepotrzebnie łamią sobie głowy eurosocjaliści nad problemem aktywizacji zawodowej kobiet. Wystarczy wzorem amerykańskich mężów stanu ustalić płacę minimalną na poziomie głodowym, a kobiety masowo ruszą szukać pracy. Jakiejkolwiek. Można też zostać parlamentarzystą - przy niezmienianej przez 10 lat płacy minimalnej członkowie Kongresu w tym czasie dziesięciokrotnie zatroszczyli się o swoje uposażenia.

Autor podaje, że bieda w Ameryce ma swój wymiar rasowy (skoncentrowana wśród ludności nie białej), demograficzny (wśród prawie 36 milionów żyjących poniżej poziomu ubóstwa aż 12,9 milionów to dzieci) i przestrzenny (skupiona w centrach miast). Z książki dowiemy się też, że nie tylko budżet USA jest zadłużony. Przeciętne zadłużenie gospodarstw domowego wynosiło w 2004 roku blisko 90 tys. dolarów). Problem zadłużenia amerykańskich rodzin dał znać o sobie w sposób szczególnie jaskrawy przy okazji pęknięcia spekulacyjnego balonu cen mieszkań w 2007 roku. Boom na rynku nieruchomości, spowodował wzrost wartości nieruchomości, co pozwalało na zaciąganie coraz większych kredytów. Banki przewidując, że niemożliwy jest wzrost cen domów w nieskończoność, zgodnie z zasadą, że lepszy wróbel w garści niż kanarek na dachu, sprzedawały wierzytelności w postaci hipotecznie zabezpieczonych papierów wartościowych bankom japońskim i chińskim. I nagle okazało się, że co zamożniejsi Azjaci z Dalekiego Wschodu noszą w kieszeniach po kilka amerykańskich rodzin. Autor opisuje w swej książce kilkanaście przyczyn i mechanizmów odpowiedzialnych za ubóstwo w USA. Całości obrazu amerykańskiej zamożności dopełnia rosnąca liczba tzw. nonbusiness bankruptcies - bankructw osób fizycznych, instytucji, do utworzenia której przymierzają się polskie władze. O ile w 1975 roku zbankrutowało 300 tys. Amerykanów, to w 2004 roku już ponad 1,6 miliona - 7 na 100 gospodarstw domowych ostatecznie przestało sobie radzić. Amerykanie bankrutują nie tylko z powodu niemożności spłacania kredytów hipotecznych. Ponad połowa bankructw indywidualnych jest związana z kosztami leczenia. W XXI wieku ponad 46 milionów Amerykanów nie jest objętych żadnym ubezpieczeniem medycznym, kolejne miliony są ubezpieczone w sposób niedostateczny. S.G. Kozłowski wyjaśnia, jak funkcjonuje opieka zdrowotna w USA i jak to jest możliwe, że przeciętna długość życia Amerykanów jest niższa niż w 17 krajach rozwiniętych oraz dlaczego USA znajdują się dopiero na 21 miejscu pod względem śmiertelności niemowląt i to pomimo najwyższych na świecie wydatków na opiekę zdrowotną na obywatela.

I wreszcie - last but not least - amerykański system edukacyjny. Po przeczytaniu ostatniego rozdziału książki polski czytelnik zrozumie, dlaczego tylko co piąty obywatel potrafił w 2003 roku wskazać na mapie Irak, dlaczego dwie trzecie studentów w USA nie umie wymienić organów władzy wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej4 No cóż, jak rzekł prezydent światowego mocarstwa George W. Bush: "większa część naszego importu pochodzi z zagranicy". Wydaje się, że największym problemem dla polskiego czytelnika, powstałym po przeczytaniu książki S.G. Kozłowskiego będzie zaakceptowanie faktu, że autor nie jest w żaden sposób uprzedzony do Ameryki i Amerykanów. W książce opisana jest zwykła rzeczywistość, autor nie koncentruje się na negatywnych stronach Stanów Zjednoczonych. Książka zawiera przykłady funkcjonujących w USA rozwiązań, z którymi autor wyraźnie sympatyzuje.

Wskazuje, że demokracja na szczeblu lokalnym naprawdę dobrze funkcjonuje, ludzie mają realny wpływ m.in. na obsadzanie szeregu stanowisk w administracji stanowej. Podkreśla wysoki poziom wzajemnego zaufania w codziennych relacjach, w tym także relacjach gospodarczych zachodzących pomiędzy małymi podmiotami gospodarczymi. Między innymi właśnie dlatego warto wiedzieć, jak w rzeczywistości wyglądają i funkcjonują Stany Zjednoczone, kraj, który rości sobie prawo do rozdawania kart we współczesnym świecie.

Sławomir G. Kozłowski, "Ameryka współczesna, pejzaż polityczny i społeczno-gospodarczy", Lublin 2008.

Piotr Zalewa


Recenzja ukazała się w miesięczniku "Dziś".

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


23 listopada:

1831 - Szwajcarski pastor Alexandre Vinet w swym artykule na łamach "Le Semeur" użył terminu "socialisme".

1883 - Urodził się José Clemente Orozco, meksykański malarz, autor murali i litograf.

1906 - Grupa stanowiąca mniejszość na IX zjeździe PPS utworzyła PPS Frakcję Rewolucyjną.

1918 - Dekret o 8-godzinnym dniu pracy i 46-godzinnym tygodniu pracy.

1924 - Urodził się Aleksander Małachowski, działacz Unii Pracy. W latach 1993-97 wicemarszałek Sejmu RP, 1997-2003 prezes PCK.

1930 - II tura wyborów parlamentarnych w sanacyjnej Polsce. Mimo unieważnienia 11 list Centrolewu uzyskał on 17% poparcia.

1937 - Urodził się Karol Modzelewski, historyk, lewicowy działacz polityczny.

1995 - Benjamin Mkapa z lewicowej Partii Rewolucji (CCM) został prezydentem Tanzanii.

2002 - Zmarł John Rawls, amerykański filozof polityczny, jeden z najbardziej wpływowych myślicieli XX wieku.


?
Lewica.pl na Facebooku