Sam Debord w "Społeczeństwie Spektaklu" problemu tego nie podnosi, mimo że czas i miejsce, w którym dzieło powstawało, stawiały środowisko studenckie także jako potencjalną lub faktyczną siłę wywrotową w centrum uwagi. Książka natomiast próbuje uchwycić ducha czasów i wykryć ogólny, wszechobecny mechanizm rzeczywistości, który kieruje życiem współczesnych. Ja chciałbym zaś wykazać jak owo domniemane zjawisko generalne materializuje się w poszczególnych obszarach życia. Postaram się jednocześnie zachować możliwie holistyczny ogląd sprawy, a więc uwzględnić społeczny i ekonomiczny kontekst. Zresztą tylko w ten sposób możliwe jest odniesienie do dzieła Deborda, który zachowując optykę neomarksistowską, chciał dowieść w jaki sposób schematy komunikacji i normy postępowania zaczerpnięte ze sfery produkcji skolonizowały w sposób niejawny szeroko rozumianą sferę konsumpcji, a mówiąc szerzej - życie ludzkie i kulturę.
Perspektywa uznająca, że zjawiska kultury są odzwierciedleniem lub kontynuacją schematów w bazie materialnej daje o sobie znać niemalże w każdym rozdziale książki, a kwintesencją tego jest następująca definicja głównego członu tytułu: Spektakl jest to kapitał, który osiągnął taki poziom akumulacji, że stał się obrazem.
Choć deklarowany związek Deborda z myślą Marksa był raczej luźny, kategorie opisu są podobne (akumulacja, utowarowienie, alienacja). Ważne jest też to, że relacje dominacji nie są tu dychotomiczne, lecz jakby wszechogarniające, tzn. całe społeczeństwo podlega władzy spektaklu, a więc całe społeczeństwo jest na swój sposób sproletaryzowane, gdyż stosunki ulegają urzeczowieniu.
Na gruncie tych założeń, przechodząc do diagnozy polskiego szkolnictwa wyższego stajemy przed zadaniem wykazania pozytywnego lub falsyfikacji: na ile sfera produkcji skolonizowała sferę szkolnictwa, na ile proces ten postępuje, czy zachodzi utowarowienie - i kto mu podlega - czy tylko sama wiedza, czy także ludzie, którzy wokół niej się organizują? I wreszcie w czym przejawia się wspomniana już spektakularność?
Komu i do czego potrzebne są studia?
Oprócz uwikłań społecznych i politycznych uczelni, przemiany w szkolnictwie wyższym odgrywają pewną rolę w dyskursie politycznym. Wydaje mi się, że trafnie i w dalszej części swego wywodu bardzo krytycznie zdiagnozował go Macieja Gdula: "Powszechnie boom edukacyjny uznaje się za jeden z wielkich sukcesów polskiej transformacji. Przyjmuje się, że wzrost poziomu wykształcenia jest gwarantem rozwoju gospodarczego i obietnicą lepszej jakości życia publicznego. Edukacja stała się jednocześnie dowodem na sukces transformacji i nadzieją na jej korzystną kontynuację". Domyślna wykładnia przyczyn tak postrzeganego zjawiska jest zazwyczaj taka, że młoda generacja wreszcie zrozumiała jak ważna dla człowieka jest nauka, a transformacja nie tylko dała możliwości jej pobierania, ale wręcz obudziła w społeczeństwie entuzjazm do wiedzy, otworzyła szersze horyzonty. Z tezą tą polemizowałbym w co najmniej trzech wymiarach.
Po pierwsze, motorem podjęcia studiów nie zawsze muszą być jednostkowe dążenia samorozwoju, czy też ciekawość świata, ale w wielu przypadkach są to brutalne reguły rynku i świadomość, że trzeba zmaksymalizować wysiłek, bo państwo już nie udzieli pomocy. Poza pewną grupą, której pęd do wiedzy występuje zamiast lub obok motywacji pragmatycznej, w większości wielostopniowe kształcenie nie wynika z historycznego wyzwolenia lub nagle uświadomionej wolności, lecz przeciwnie - z przymusu ekonomicznego, który każe optymalizować każdemu starania o odnalezienie się w strukturze zawodowej. Może wśród osób z wyższych sfer poprzez odpowiednią akulturację motyw ekonomiczny przestał odgrywać jakąkolwiek rolę, ale nie może dokonywać projekcji pewnych warstw na całe społeczeństwo.
Po drugie, czy owa chęć zwiększania wiedzy akademickiej jest pragnieniem faktycznym, czy wykreowanym przez dyskurs? Czyż nie jest tak, że wykształcenie, nieustanny samorozwój są tylko bieżącym wzorcem kulturowym? Wzorcem którego aplikowanie czyni nas efektywniejszymi, ale czy koniecznie duchowo bardziej wyzwolonymi? Dziś stwierdzenie, że jednostce niekoniecznie do szczęścia potrzebny jest jak największy wzrost wiedzy i umiejętności, jest co najmniej niepoprawne polityczne i kojarzy się z czasami, kiedy faktycznie nie należało się wychylać i wychodzić poza wiedzę odgórnie narzucaną. Czy przechodząc w inny paradygmat uwolniliśmy się od władzo-wiedzy w ogóle, czy tylko od pewnej jej anachronicznej i nieskutecznej - postaci? Czy kultura promująca poszerzanie horyzontów i na podstawie wiedzy kreśląca linie podziałów społecznych, jest przestrzenią intelektualnej wolności czy nadal przestrzenią (nieusuwalnej) władzy nad naszym byciem w świecie?
Pozostawiając te pytania jako otwarte, łatwo dostrzec, że nawet obecnie nie wszystkie nasze działania przebiegają w myśl zasady melioryzmu. Wiele osób chętniej zadowoliłoby się inną formą aktywności aby móc realizować własny projekt życiowy, a nie starać się być kimś lepszym i coraz lepszym... ale reguły zawodowej oraz edukacyjnej konkurencji - i proedukacyny dyskurs - zmuszają wszystkich do stawania w szranki w wybranych dziedzinach naukowych i w ten sposób wyznaczają podział na tych, którzy wykorzystali możliwości i osiągnęli sukces oraz przegranych. Widać to już na poziomie szkół średnich. Niegdyś szkoły techniczne cieszyły się dużym respektem i utrzymywały wysoki poziom, tyle że ukierunkowywały młodzież już na wyszczególnione obszary działalności fachowej. Obecnie natomiast, dawny względnie funkcjonalny podział między liceami ogólnokształcącym a technikum, zastępuje podział "sztuczny" na licea ogólnokształcące i profilowane. Zwieńczeniem uczęszczania do obydwu typów szkół jest centralnie oceniany egzamin maturalny. Uczniowie ze szkół profilowanych są więc poddani tej samej konkurencji, co ich rówieśnicy ze szkół ogólnokształcących, tyle że ci drudzy mają intensywniejszy kurs przedmaturalny (nie obciążony przedmiotami przydzielonymi z racji profilu), a poza tym szkoły ogólnokształcące ze względu na prestiż przyciągają młodzież z reguły o większym kapitale symbolicznym na wstępie. W ten - i nie tylko w ten - sposób dokonuje się selekcja na tych, których prawdopodobieństwo sukcesu jest wysokie i tych, których sukces jest mało prawdopodobny. Jest to przykład manipulacji systemu, który w odróżnieniu do tego, który był jeszcze pięćdziesiąt lat temu - w istocie nie potrzebuje już pomnażania niewykwalifikowanej siły roboczej, ale tego by osoby, które nie odnajdą się w rzeczywistości zawodowej, a w konsekwencji społecznej, czuły, że za swą porażkę mogą mieć pretensje wyłącznie do siebie. Krótko rzecz ujmując, chodzi o "prywatyzację porażki", co paraliżuje kontestatorski potencjał, drzemiący w oszukanych masach. Dlatego organizuje się ów "spektakl", olśniewający obietnicami rozległych możliwości wpływu na swój los poprzez edukację.
Wreszcie, trzeci (powiązany z poprzednimi dwoma) zarzut wobec optymizmu jaki towarzyszy scholaryzacji jest taki, że dostęp do szkolnictwa wyższego w aktualnej formule jest nierówny; koszty i szanse są nie tylko nierównomiernie rozmieszczone, ale dla sporej części wręcz uniemożliwiające ten dostęp. Mamy zatem pragnienie, którego autentyczność nie dość, że jest wątpliwa, to jeszcze w wielu przypadkach nie ma szans być zaspokojone, a prawdopodobieństwo niezaspokojenia ma charakter nie merytoryczny lecz klasowy (w szerokim rozumieniu tego słowa, na co składa się nie tylko pozycja ekonomiczna, ale także wykształcenie rodziców i miejsce zamieszkania).
Natomiast dyskurs publiczny w parze z wymogami rynku (a przynajmniej wybranych jego segmentów) nakręca te pragnienia przedstawiając je jako obiektywne potrzeby. Dochodzimy tu do klasycznego modelu zjawisk konsumpcji, w którym wybrane siły społeczno-ekonomiczne poprzez spektakl wmawiają ludziom określone potrzeby, które w istocie nie mogą być skutecznie zaspokojone lub są zaspokojone nie realnym obiektem pragnienia lecz kruchą i nie dającą satysfakcji atrapą. Służy to nieskończonej skłonności do konsumpcji (w tym wypadku odpłatnego dokształcania oraz przekwalifikowywania) i tym samym akumulowaniu po drugiej stronie kapitału, który nie bierze odpowiedzialności za odpady systemu - za frustrację wywołaną rozbieżnością między potrzebą a możliwością jej spełnienia, problemy tych którzy ulegli władzy spektaklu, nic odeń nie otrzymując poza iluzoryczną obietnicą. Wszystko to próbował ogarnąć Debord i wszystko to też znajduje odniesienie w sytuacji polskich uczelni, zwłaszcza niepublicznych.
Publiczny spektakl niepublicznych szkół
Szkolnictwo wyższe w Polsce (podobnie jak w w większości innych krajów) jest podzielone na dwa segmenty: publiczny i prywatny. Podział ten, oparty w dużej mierze na kryterium źródła finansowania, jest obecnie nie do końca ostry, zważywszy, że także na uczelniach państwowych równolegle do bezpłatnych stacjonarnych odbywają się studia płatne (wieczorowe i zaoczne), w których zasady rekrutacji i funkcjonowania są nieco podobne do uczelni niepublicznych.
Takie rozwiązane binarne bierze swój rodowód z krajów zachodnich, kiedy to w latach 60-tych wobec wchodzenia w wiek studencki powojennego wyżu i niemożności poradzenia sobie z tą nadwyżką w finansowanych przez państwo uczelniach, postanowiono zmodyfikować system i dać możliwość zakładania na coraz większą skalę płatnych uczelni. Zdobycze tej reformy, wtedy być może koniecznej, dziś wykorzystanej także w Polsce są usankcjonowane nie tylko przez odwołanie do argumentów stricte ekonomicznych, ale także prospołecznych. Formuła ta w oficjalnym przekazie ma pomóc tym którzy pragną studiować, a nie udało im się dostać na bezpłatne studia dzienne, a także ma ułatwić odnalezienie się młodzieży w strukturze zawodowej, jaką narzuca cywilizacja wiedzy oraz rynek oparty coraz bardziej na usługach lub informacji. Do tego momentu idea wydaje się słuszna i przemyślana. Przyjrzyjmy się jednak drugiej stronie medalu.
Rosnący i medialnie napędzany popyt powoduje zwiększenie liczby studentów na uczelniach niepublicznych, które widzą w tym przecież możliwość większego zysku. Zwiększenie liczby studentów przypadających na jednego prowadzącego wymusza silniejszą anonimowość, bardziej powierzchowną socjalizacje i uniemożliwia stworzenie konstytutywnej wręcz dla tradycyjnych uczelni relacji uczeń - mistrz. Powoduje to w praktyce sprowadzenie realizacji programu do wyłożenia pewnej wiedzy i jej kontroli, redukując przestrzeń przeznaczoną na interakcje. Kontrola wiedzy wobec przeładowania będzie albo represyjna albo powierzchowna, a nieraz jednocześnie i taka i taka, np. w formie dwuminutowego odpytywania ustnego (można dodać, że jest to tendencja także przy egzaminach na uczelniach państwowych).
Lepsze uczelnie mogą sobie pozwolić na jako takie utrzymywanie stałych proporcji liczebnych nauczycieli i studentów, natomiast słabsze zwiększają nabór studentów i z konieczności przyjmują pracowników, którzy mają mniejszy prestiż albo też wybierają to jako któryś z kolei etat, co niekorzystnie odbija się na jakości nauczania.
Niekontrolowany przyrost ilości absolwentów powoduje zarazem dewaluację dyplomów. Posiadanie dyplomu przestaje być już wyróżnikiem, oznacza zaś znikome szanse w konkurencji ze studentami uczelni państwowych, których dyplom cieszy się po pierwsze większym prestiżem, po drugie może za nim iść bardziej gruntowne przygotowanie, które wkrótce na rynku pracy zostanie zweryfikowane. Odwołajmy się w tym momencie do Deborda, który posługuje się następującym schematem historiozoficznym: "pierwsza faza panowania gospodarki nad życiem społecznym przyniosła niewątpliwą deprecjację: mieć zastąpiło być - nie ocenia się już ludzi na podstawie tego, kim są, liczy się tylko, co posiadają. Obecny okres, kiedy to nagromadzone wytwory ekonomi całkowicie opanowały życie społeczne, to okres powszechnego przechodzenia od mieć do jawić się, z którego wszelkie rzeczywiste "mieć" winno czerpać swój prestiż i ostateczny cel". Czyż sprawa dyplomów nie jest ilustracją tej ogólnej diagnozy? Czy to, że dają one właściwie niewiele ich posiadaczom, a są traktowane jako coś co posiada swoją wartość kluczową dla przyszłości zawodowej, nie jest systemową mistyfikacją? To na jakim poziomie się znajdujemy - mieć czy już tylko jawić się - zależy od tego jaki jest stan świadomości studentów, czy wierzą, że dyplom im coś da i wówczas są manipulowani przez spektakl w sensie oczywistym, czy też wiedzą, że może on okazać się tylko tym czym jest i wobec braku alternatywy akceptują zdobywanie iluzyjnych przedmiotów i tytułów. Oznaczałoby to wówczas - mimo wzrostu studenckiej samowiedzy - nie ujarzmienie sił spektaklu, lecz wręcz przeciwnie: jego totalny triumf, zdławienie wszelkich sił oporu. Zresztą nie tylko same dyplomy, ale również treść kształcenia podlega temu samemu procesowi, do czego jeszcze powrócę.
Koniec autonomii. Konkurencja jako oddzielenie
Wpierw odwołam się do pierwszego zdania z przytoczonego wyżej cytatu.
Mowa tam wyraźnie o panowaniu gospodarki nad życiem, co też stanowi meritum książki. Spektakl jest jedynie ostatnim - jak dotychczas - etapem poszerzania tego panowania. Nie należy więc tego pojęcia mylić z metaforą społeczeństwa jako teatru. Spektakl ma charakter historyczny, a nie uniwersalny i nie oznacza życia społecznego w okowach iluzji jako takich, ale w takich okowach, które utrwalają ludzką alienację poprzez utowarowienie jego działań i sposobu myślenia. Aktualny stan Szkolnictwa Wyższego jest właśnie przestrzenią, gdzie stosunki towarowe, weszły i wypierają stopniowo stosunki osobowe. Zasadniczo chodzi o stopniową utratę autonomii uniwersytetu od rynku, a w przypadku prywatnych szkół wyższych o całkowity brak tej autonomii od momentu ich wprowadzenia.
By móc jednak wychwycić niebezpieczeństwo stąd płynące, zdekonstruujmy najpierw powszechny sposób myślenia o tych sprawach. W dominującym w Polsce dyskursie neoliberalnym mówienie o zależności szkolnictwa od rynku nie budzi większych zastrzeżeń (co najwyżej mówi się o niedostatecznym dopasowaniu uczelni do potrzeb rynku) a jeśli mowa o zagrożeniu autonomii to raczej ze strony instytucji publicznych, bo wszak rynek jest sferą wolnej działalności człowieka. To jednak nie nie tylko bieżący trend ideologiczny ale i historyczne losy terminu "autonomia" w odniesieniu do uniwersytetu, sprowadzały je do samorządności względem władzy państwowej. "Dosłowne rozumienie tego pojęcia (auto - własne, nomos - prawo), wskazuje,iż w przypadku instytucji nauki realna treść autonomii sprowadza się do stanowienia rozległych uprawnień statutowych o charakterze samorządowym, czyli norm wewnątrzorganizacyjnych.
Niezależnie od tego, należy zdać sobie sprawę,że obecnie występują nowe oraz zmodyfikowane czynniki rzutujące na suwerenność uniwersytetu, a wśród nich rynek ma szczególną właściwość, gdyż w przeciwieństwie do państwa nie tylko określa zewnętrzne granice suwerenności, ale suwerenność tę przenika dogłębnie.
Już sam profil uczelni jest zależny od zapotrzebowania na rynku. Widać to po nazwach otwieranych kierunków i zainteresowaniu nimi. Za naukę tę oczywiście się płaci, staje się ona więc swoistym towarem. Nauka jest usługą, wiedza towarem, student świadczeniobiorcą, uczelnia świadczeniodawcą. Jest to diagnoza poniekąd trafna, ale tylko w powierzchniowej warstwie. Sama w sobie nie stanowi jeszcze wystarczającej przesłanki ani do radykalnej krytyki ani rewolucyjnych zmian. W istocie pod powyższym schematem kryje się drugi,w którym: rynek - jest pracodawcą, pracownikiem: środowisko uczelni, zaś sami studenci towarem. W ostatecznym rozrachunku zaś wszyscy są towarem obracanym przez spektakl.
Wszyscy są towarem, gdyż uczestniczą w relacji wysoce zreifikowanej, gdzie więź ludzka zanika na rzecz więzi ekonomicznej (towarowej).
Debord posługuje się pojęciem rozdzielenia. Chodzi o rozdzielenie jakie dokonuje się między rzeczywistością a jej obrazem, który trafia do naszej świadomości. Co więcej, poprzez właściwości spektakliczne jest to rozdzielenie bezpośrednio nieodczuwalne. Przykładem są właśnie sytuacje, w których wydaje nam się, że uczestniczymy jako podmioty, a w istocie podlegamy różnym, złożonym niezależnym od nas czynnikom. Sytuacją taką może być relacja podczas studiów, w których oficjalnie chodzi o transmisję wiedzy i umiejętności, a w istocie po obu stronach motywację stanowią spodziewane profity finansowe. Owo zafałszowanie do tego stopnia zdążyło wrosnąć w system, że nie jest już fałszem, a uchodzi za prawdę. Jeszcze bardziej symptomatycznych przejawów oddzielenia doszukiwałbym się tam gdzie sytuację komunikacyjną wyznacza konkurencja (a więc również na studiach dziennych, zwłaszcza tych prestiżowych jak np. prawo).
Debord powiada: "Spektakl jest tylko potocznym językiem tego oddzielenia. Tym, co łączy widzów, jest po prostu jednostronne odniesienie do centrum, utwierdzającego ich izolację. Spektakl jednoczy to, co rozdzielone, ale jednoczy to wyłącznie w rozdzieleniu". W wypadku konkurencji centrum stanowi zwycięstwo, cel współzawodnictwa, który tworzy wspólny punkt odniesienia, porządkuje chaotyczne działania według określonych wymogów jakie stwarza konkretna płaszczyzna konkurencji. Nie powstaje jednak przez to więź autentyczna, lecz perspektywa, w której towarzysz występuje jako konkurent, oponent. Antagonizująca funkcja konkurencji wzrasta wraz z jej siłą i stawką. Na niektórych prestiżowych kierunkach UW popularne są - przez część społeczności studenckiej akceptowane - przypadki dawania notatek za pieniądze.
Proletaryzacja studentów
Powracając do sprawy szkół niepublicznych, nie można pominąć problemu zróżnicowań społecznych w dostępie do uczelni wyższych. Nagromadzone na wszystkich szczeblach edukacji nierówności owocują tym, że młodzież z rodzin o wyższym kapitale materialnym oraz kulturowym jest średnio lepiej przygotowana do podjęcia studiów na prestiżowych i bezpłatnych uczelniach publicznych. W odróżnieniu od szkół prywatnych niższego stopnia (gimnazjum, liceum), gdzie większość stanowią dzieci z rodzin dobrze sytuowanych, w przypadku uczelni wyższych zależność może być wręcz odwrotna. Obecnie najbogatsi często wysyłają swoje dzieci faktycznie na studia płatne - tyle, że za granicą. Mamy więc - w uproszczeniu - dość kuriozalną sytuację, w której biedniejsi muszą za studia płacić, zaś bogatsi nie. Zastanawiające i niepokojące jest w tym kontekście stanowisko wielu środowisk lewicowych, które już przed podjęciem merytorycznej debaty, dyskredytują próby wprowadzenia studiów płatnych dla wszystkich (z rozbudowanym systematem udzielania kredytów i stypendiów socjalnych). Zwróćmy uwagę na kolejną niesprawiedliwość jaka wynika z częściowej odpłatności. Młodzież z biedniejszych rodzin, żeby kontynuować naukę, musi albo obciążać budżet rodziny albo samodzielnie pracować równolegle do nauki. Zmniejsza to drastycznie czas przeznaczony na dobrowolną aktywność i marginalizuje młodzież - czyni ich pewną odmianą working poor. Zasadniczo więc sytuacja doprowadza do tego, że jeśli chce się porządnie podchodzić do studiów i móc jednocześnie pracować, traci się możliwość zachowania jakichkolwiek przyzwoitych proporcji między czasem pracy a czasem wolnym. Trudno walczyć z tym przez "humanitarne" próby ograniczenia wymagań, gdyż może to sprawić, że pod względem umiejętności osoby te będą przegrywać na rynku pracy. Błąd leży w systemie, który przysposabia ludzi do życia proletariuszy, podporządkowania ich życia działaniom, których skutki w dalece niewystarczającym stopniu (o czym świadczy bezrobocie absolwentów, a także praca poniżej kwalifikacji) przekładają się na warunki życia. W tym kontekście, czyli w sytuacji w której rynek faktycznie zdominował edukację wyższą, jedynie dostosowanie do rynku, a więc uczynienie obiektu konsumpcyjnego pożądania osiągalnym, może stanowić rozwiązanie łagodzące skutki systemowej opresji. Chyba że nastąpiłyby gruntowne systemowe zmiany.
Makdonaldyzacja wiedzy
W kontekście studiów dziennych (pomijając omówione przy okazji szkolnictwa niepublicznego problemy, dotykające szkolnictwo wyższe we wszystkich segmentach) chciałem jeszcze poruszyć sprawę curriculum, czyli programu i sposobów jego przekazu. Mamy tu do czynienia nie tylko z dewaluacją dyplomów, ale też samej nauki. Chciałem zasygnalizować między innymi oszustwo systemowe wyrażające się poprzez kwantyfikację przedmiotów kosztem wymiaru czasowego ich prowadzania oraz zgodności z wiodącym przedmiotem studiów. Powoduje to nie tylko przeciążenie programu przedmiotami treściowo peryferycznymi, ale także to, że nieraz przedmioty drugorzędne absorbują energię i czas o wiele bardziej niż przedmioty kierunkowe. Rezultatem jest duży wysiłek pamięciowy pozyskiwania powierzchownej wiedzy i jeszcze zużycie intelektualnej energii, która mogłaby być przeznaczona na wybraną przez studenta dziedzinę. Widzimy tu dwupiętrowe przekłamanie systemu. Jest to zarazem oswajanie z sytuacją, w której poznawanie świata nie jest dobrowolne, ale podlega odgórnie narzuconym dyrektywom, które nie muszą uzasadniać sensowności swych wyborów. Człowiek, w tym wypadku student, zostaje pozbawiony kontroli swoich władz poznawczych, wchodząc w ten sposób w przed-oświeceniowy reżim intelektualnej niesamodzielności. Jednocześnie wiedza wymyka się kategoryzacji jakościowej i zaczyna podlegać głównie akumulacji ilościowej, podobnie jak kapitał. Analogia do kapitału nie jest bynajmniej przypadkowa. W warunkach ilościowej akumulacji wszystkiego co się da, system kapitalistyczny działa sprawniej, gdyż zabija refleksyjność, która by go mogła podważyć, a poza tym już w procesie akulturacji internalizuje się logika, wedle której spektakl się utrzymuje jako realność, mimo że jest tylko jej hipostazą.
Debord powiada: "forma towarowa sprowadza wszystko do ekwiwalencji ilościowej. Rozwija właśnie zasadę ilości tylko w jej obrębie może się rozwijać". Zwrócenie uwagi na tendencję do przejścia z ilości w jakość nie jest jedynie wymysłem Deborda, którego rozważania częściej przybierają postać inspirującej spekulacji niż twardej, usystematyzowanej wiedzy. W podobnym duchu pisze też, kojarzony raczej z krytycznym konserwatyzmem (a na pewno nie z emancypacyjnym lewactwem) George Ritzer w swej książce "Mcdonaldyzacja Społeczeństwa" i co dla nas szczególnie cenne, swoje spostrzeżenia ilustruje przykładami ze sfery funkcjonowania uczelni. Ritzer w sposób następujący definiuje wymierność (jeden z czterech komponentów tytułowej mcdonaldyzacji): "wymierność polega na przywiązywaniu szczególnej wagi do ilościowych cech sprzedawanych produktów (...) pracownicy systemów zmakdonaldyzowanych również mają zwyczaj uwypuklania ilościowych, a nie jakościowych aspektów tego co robią", a w dalszej części poświęconej uczelniom: "najważniejsze wydaje się, ilu studentów ów system może "wyprodukować" i jakie mają oceny, a nie jakość tego, czego się uczą i co wynoszą ze studiów".
Skupienie się na czynnikach ilościowych jest rozpowszechnione nawet wśród profesorów (czyli "robotników, jeśli studenci są "produktami"). Zdumiewa tu nie tylko podobieństwo oceny, ale także kategorii opisu i porównań z terminologii produkcyjnej.
Poza tym fragmentem, koncepcja "Społeczeństwa Spektaklu" interesująco koresponduje z "Mcdonaldyzacją społeczeństwa" i prześledzenie pozostałych punktów styczności byłoby ciekawym wyzwaniem. Na pewno sam fakt konwergencji ponad podziałami ideologicznymi, stawia ową krytyczną diagnozę współczesności w poważniejszym świetle.
Podsumowanie
W tekście powyższym próbowałem zwrócić uwagę na słabości szkolnictwa wyższego w świetle wybranych aspektów koncepcji "Społeczeństwa spektaklu" Guya Deborda. Punktem wyjścia była dla mnie hipoteza, że w ramach szkolnictwa wyższego (zarówno jako struktury jak i wypadkowej zachowań i relacji ludzkich) działają nieco mniej jasne mechanizmy niż te, które się nam bezpośrednio jawią lub są wskazywane w debacie publicznej. Wstępne rozeznanie oraz wybrana lektura krytyczna skłoniły mnie do szukania źródeł spektaklu w stosunkach ekonomicznych. Akurat znacznie większe oddziaływanie rynku na uczelnie niż dawniej jest rzeczą, co do której panuje zgodność.
Różne są natomiast tego oceny, a także przekonanie co do stopnia faktycznej ingerencji rynku w edukację wyższą. Ja skoncentrowałem się na niektórych zagrożeniach i negatywnych stronach tej zależności, oraz chciałem pokazać, że obecność rynku jest niemalże totalna, że ingeruje nie tylko w formułę uczelni i nauczania, ale oddziałuje na samą istotę uniwersytetu. Co więcej, jego wpływ jest zarówno bezpośredni, widoczny, ale i pośredni (często ukryty). I ten ostatni rodzaj oddziaływania realizuje się poprzez wspomniany spektakl. Pod nim i w nim kryją się trzy wyróżnione przeze mnie wymiary kryzysu.
1) Zróżnicowanie kulturowo-ekonomiczne w dostępie do edukacji. Zauważmy, że jest to nierówność nie do końca jawna i uświadomiona. Mamy do czynienia z systemem pozornie merytokratycznym i demokratycznym, a w istocie istnieje wyraźna nierówność szans już na niższych szczeblach edukacji, a dywersyfikacja studiów na płatne i bezpłatne, w obecnym kształcie może je utrwalać, a nawet pogłębiać. Zaznaczam,że nie chodzi tu tylko o różnice w dostępności do samych studiów, ale też o to, że wiedza na poszczególnych typach uczelni może być gorszej jakości oraz to, że ranga dyplomów jest ogólnie coraz niższa i różna w zależności od uczelni.
2) Standaryzacja i instrumentalizacja wiedzy oraz uczelnianych relacji. Zjawiska te do pewnego stopnia konieczne i też nie pozbawione dobrych stron, wpisują się w szersze zjawisko, które za Ritzerem możemy metaforycznie nazwać makdonaldyzacją. W zasadzie główne jej parametry jak sprawność, wymierność i przewidywalność wywodzą się ze znacznie wcześniejszej teorii zarządzania autorstwa M. Webera, ale dopiero bieżący kontekst kulturowy wywołał ten proces odnośnie szkół wyższych, zaś spektakl umożliwił usankcjonowanie go bez nadmiernych tarć i zderzeń między modelem tradycyjnym a zmakdonaldyzowanym. Cechą tego nowego modelu jest przysposobienie do rutynowych i nie pogłębiających refleksji ani autorefleksji czynności, pod pozorem samodoskonalenia i indywidualnego rozwiązywania naukowych problemów. Zauważmy, że nowy uniwersytet zmakdonaldyzowany nie tylko stoi w opozycji do tradycyjnie korporacyjnego uniwersytetu ukształtowanego w wiekach średnich, ale też poniekąd kłóci się on z wizją liberalnego Uniwersytetu wg Humboldta, który opierał się na takich wartościach jak autonomia, wolność badań i nierozdzielność badania od uczenia .W wyniku komercjalizacji uczelni niepublicznych podmioty rynkowe mają duży wpływ na zakres badań, a też niekiedy na szanse ich popularyzacji. Także łączenie badań i nauczania w przypadku szkół niepublicznych bywa ograniczone lub zaniechane.
3) Ostatnim zagrożeniem jest spektakl sam w sobie, gdyż zniekształca obraz rzeczywistości i to w dodatku w tych obszarach, na których mają się dokonywać takie procesy jak transmisja wartości, kształtowanie osobowości i przystosowywanie do wybranych ról społecznych. Dalsza spektakularyzacja edukacji wyższej może w pewnym momencie spowodować wzrost frustracji, której źródła źle lub w ogóle nie są zidentyfikowane i wywołać w konsekwencji postawy destrukcyjne nie tylko dla uniwersytetu, lecz całego społeczeństwa.
Rafał Bakalarczyk