Chomsky nie jest historykiem i nie wikła się w rozważania "długiego trwania" i skomplikowanych zależności ustrojowych historycznego rozwoju społeczeństw. Ignorując mody i tendencje, od lat uprawia profesję, którą najprościej nazwać można "głosem wołającego na puszczy": przypomina fakty niewygodne wszelkiej maści politykom, a wyparte ze świadomości opinii publicznej pod wpływem mass-mediów, będących niczym innym jak rzecznikiem wielkiego, ponadnarodowego biznesu. Czy pamiętamy jeszcze np. niejakiego Paula Wolfowitza, najbliższego doradcę prezydenta Busha i architekta amerykańskiego ataku na Irak, nazwanego przez "Washington Post" "głównym idealistą administracji Busha"? Otóż za czasów prezydentury Reagana ten rzecznik "najbardziej idealistycznej wojny współczesnych czasów" (jak o agresji na Irak pisał "Washington Post", a za nim chociażby "Gazeta Wyborcza") był ambasadorem USA w Indonezji, gdzie wspierał jak tylko mógł reżim gen. Suharto, jeden z najbardziej skorumpowanych i ludobójczych w historii, a jako pracownik Departamentu Stanu odpowiedzialny za Wschodnią Azję i Pacyfik, nadzorował wsparcie udzielane dyktatorom i wielokrotnym mordercom – Chun Doo-Hwanowi w Korei Południowej i Marcosowi na Filipinach. W nagrodę za rzezie i grabież Iraku Wolfowitz został mianowany przez prezydenta Busha szefem Banku Światowego (jak niewiele wspólnego ma ta nazwa z rzeczywistością, pokazał właśnie ów wybór – społeczność międzynarodowa protestowała, ale to Stany Zjednoczone dają pieniądze i to one ustalają obsadę i politykę najważniejszych instytucji międzynarodowych, takich właśnie jak Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, ONZ, NATO, WTO itp.), z którego w atmosferze skandalu musiał niebawem ustąpić, kiedy wyszło na jaw, iż promował finansowo swoja kochankę w strukturach podległej mu instytucji "światowej". Cóż, "idealista".
A czy ktokolwiek pamięta jeszcze Johna Negroponte, który w czerwcu 2004 r. pojechał do Bagdadu jako ambasador USA, wypełniając "mesjańską misję" George’a W. Busha: niesienie światu demokracji? W latach 80. ubiegłego wieku Negroponte był amerykańskim ambasadorem w Hondurasie, skąd kierował Reaganowską terrorystyczną wojną z Nikaraguą – szkolił i zbroił bandy Contras do walki z legalnie wybranym lewicowym rządem nikaraguańskim. W wyniku tej działalności śmierć poniosły dziesiątki tysięcy cywilów, Nikaragua została kompletnie zniszczona, a wszystkie postępowe reformy, które rząd sandinistowski zainicjował w tym jednym z najbiedniejszych krajów świata – zostały zahamowane. W 1984 r. Nikaragua wniosła przeciwko Stanom Zjednoczonym skargę do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze, którą uznano za zasadną. Trybunał potwierdził tym samym, że USA są państwem wspierającym terroryzm i nakazał Stanom zaprzestać "niedozwolonego użycia siły" oraz zapłacić znaczne odszkodowanie. Odpowiedź Waszyngtonu była klasyczna – zignorował postanowienie międzynarodowego sądu, a następnie zawetował dwie rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ, podtrzymujące wyrok i wzywające do respektowania prawa międzynarodowego.
"Pogarda dla prawa międzynarodowego jest powodem do dumy dla ludzi Busha" – pisze Chomsky. I przytacza poglądy sekretarz stanu Condoleezzy Rice, która potępiła "odwoływanie się (...) do pojęć prawa międzynarodowego i norm międzynarodowych oraz przekonanie, że poparcie wielu krajów – nawet instytucji takich jak Organizacja Narodów Zjednoczonych – jest niezbędne do legalnego i uzasadnionego użycia siły" (s. 90).
Jako przykład tego typu postępowania – obok tych najbardziej jaskrawych: okupacji Iraku i Afganistanu, poparcia dla Izraela oraz gróźb wobec Iranu – Chomsky podaje niedawne, czternaste już (!) głosowanie Zgromadzenia Ogólnego ONZ, dotyczące zniesienia amerykańskiego embarga wobec Kuby. Stany Zjednoczone, jako stały przedstawiciel Rady Bezpieczeństwa, rezolucję oczywiście zawetowały, warto jednak przytoczyć stosunek głosów: 182 kraje głosowały za, a tylko 4 przeciw – Stany Zjednoczone, Izrael, Wyspy Marshalla i Palau. Wstrzymała się Mikronezja.
"Tam, gdzie demokracja jest w zgodzie z bezpieczeństwem i interesem ekonomicznym Ameryki, tam Stany Zjednoczone lansują demokrację. Jeżeli zaś demokracja ściera się z innymi, ważniejszymi interesami, jest bagatelizowana, a nawet ignorowana" (s. 99) – to przytoczona przez Chomsky’ego opinia jednego z ludzi, którzy wiedzą, co mówią, gdyż sami w tym uczestniczyli (Thomas Carothers, obecnie dyrektor programu "Demokracja i rządy prawa" był urzędnikiem Departamentu Stanu za prezydentury Reagana i pracował przy projektach "umacniania demokracji" w Ameryce Łacińskiej).
Chomsky przypomina fakty powszechnie znane, ale jakoś dziwnie nieobecne w "wolnej prasie" – to np., że w 1982 r. USA wykreśliły Irak Saddama Husajna z listy państw wspierających terroryzm, aby móc zainicjować na wielką skalę wojskową pomoc dla tego zbrodniczego reżimu w wojnie z Iranem, który dla Stanów był wówczas wrogiem ważniejszym, gdyż miał czelność zmienić władze wbrew stanowisku Białego Domu. Pomoc amerykańska, która obejmowała m.in. komponenty do produkcji broni masowego rażenia, była kontynuowana jeszcze długo po największych zbrodniach Saddama, już po zakończeniu wojny z Iranem. Albo to, że w 1976 r. administracja prezydenta Geralda Forda poparła plany Iranu budowy przemysłu atomowego wraz z uzyskaniem broni nuklearnej. Ci sami ludzie, którzy wówczas odpowiadali za bezpieczeństwo narodowe Stanów Zjednoczonych, w obecnej administracji straszą Iran wojną za kontynuowanie tych programów – Dick Cheney, Donald Rumsfeld i Paul Wolfowitz.
Henry Kissinger, sekretarz stanu w administracji Forda, uważał wówczas, że "wdrożenie energii nuklearnej pozwoli Iranowi zarówno zaspokoić potrzeby rozwijającej się gospodarki, jak i uwolni rezerwy ropy naftowej, którą będzie można wyeksportować lub przetworzyć na paliwa". 30 lat później na łamach "Washington Post" (2005 r.) Kissinger twierdził coś przeciwnego – "Dla tak dużego producenta ropy naftowej, jakim jest Iran, prace nad energią nuklearną to marnotrawienie zasobów". Na pytanie dziennikarki, skąd ta zmiana punktu widzenia, Kissinger odpowiedział – "ze swoją zwykłą ujmującą szczerością", jak pisze Chomsky – "Iran był naszym sojusznikiem" (s. 155).
Chomsky jest przekonany (co pokazuje dobitnie przykład Korei Północnej), że amerykańska inwazja na Irak tylko popchnęła Iran do rozwijania technologii nuklearnej jako czynnika odstraszającego przed ewentualnym atakiem ze strony USA. Przytacza opinię izraelskiego historyka wojskowości Martina van Crevelda, że gdyby po inwazji Amerykanów na Irak: "Irańczycy nie podjęli się budowy broni nuklearnej, byliby szaleni" (s. 182). Zdaniem Chomsky’ego, przesłanie wynikające z wojny w Iraku jest jasne dla całego świata: "Stany Zjednoczone zaatakują, jeśli tylko uznają to za stosowne i jeśli tylko cel ataku będzie bezbronny" (s. 183).
Chomsky nie boi się również etykietki "antysemity", którą lobby proizraelskie w zadziwiającym sojuszu z siłami prawicy przyczepia wszystkim krytykom Izraela. Posuwa się nawet do tak obrazoburczych w Polsce twierdzeń jak to, że "w istotnych kwestiach Hamas nie jest tak bardzo ekstremalny jak Stany Zjednoczone i Izrael" (s. 141). Chomsky podaje na to konkretne dowody. Również jego komentarz do inwazji izraelskiej na Liban w 2006 r., której pretekstem było porwanie przez Hezbollah dwóch izraelskich żołnierzy, daleki jest od tego, co mogliśmy przeczytać w polskiej prasie: "Izrael przez dziesięciolecia porywał i mordował cywilów w Libanie lub na pełnym morzu, na wodach libańskich lub palestyńskich, przetrzymywał ich w Izraelu przez długi okres, czasami jako zakładników, czasami w tajnych miejscach tortur, takich jak Obóz 1391, czyli więzienie Izraelskich Sił Obronnych" (s. 162). I dalej: "Nie jest tajemnicą, ze Izrael pomagał w zniszczeniu świeckiego arabskiego nacjonalizmu oraz w powstaniu Hezbollahu i Hamasu, podobnie jak amerykańska przemoc doprowadziła do wzrostu islamskiego fundamentalizmu i terroru dżihadu. Ostatnie posunięcia zapewne stworzą nowe pokolenie gniewnych i pragnących zemsty wojowników dżihadu, podobnie jak uczyniła to inwazja na Irak" (s. 164).
Zastanawiam się, czy cokolwiek z tego, co od lat z uporem przypomina Chomsky, ma szansę trafić do szerokiej debaty publicznej w Polsce, chociażby przy okazji sprawy tajnych więzień CIA w naszym kraju. Jestem tu raczej pesymistą. W Polsce, owładniętej obecnie manią łapania "Bolka", nie ma znaczących intelektualistów, polityków czy dziennikarzy, którym choćby odrobinę zależy na prawdzie i uczciwości w stylu Chomsky’ego. Tę recenzję piszę 24 czerwca, w dniu, kiedy na łamach "Gazety Wyborczej" ukazał się tekst czołowego polskiego intelektualisty Adama Michnika "Irak i my po pięciu latach". Tekst, napisany wraz z intelektualistą węgierskim Jánosem Kisem nie jest bynajmniej przyznaniem się do błędu i chęcią odpokutowania zbrodni, jaką w przypadku "Gazety Wyborczej" było poparcie, ba!, szczucie do ataku na Irak i udziału w tym kryminalnym procederze polskiej armii. Bynajmniej, nie ma mowy o żadnej skrusze. Wojnę, której ofiarami padły jak dotąd setki tysięcy ludzi, a miliony zostało uchodźcami bez dachu nad głową, "Gazeta Wyborcza" nadal nazywa "akcją militarną". Nawołuje co prawda wojska amerykańskie do opuszczenia Iraku, ale tylko po to, aby zrehabilitować zasadę, że "ochrona praw człowieka jest obowiązkiem społeczności międzynarodowej i są sytuacje, kiedy trzeba użyć siły, żeby się z niego dobrze wywiązać". A polityka Amerykanów w Iraku cokolwiek tę zasadę nadwerężyła...
Wszystkim, którzy dostają mdłości czytając moralitety najwybitniejszych polskich intelektualistów, polecam książkę Noama Chomsky’ego.
Noam Chomsky, "Interwencje", tłum. Ewa Penksyk-Kluczkowska, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2008, s. 199.
Stefan Zgliczyński
Recenzja ukazała się w miesięczniku "Le Monde Diplomatique - edycja polska".