Pacyński: Obama nie będzie rewolucjonistą

[2008-10-22 08:22:17]

Obamomania dotarła do Europy już jakiś czas temu, a wśród tych, którzy ulegli jej czarowi, znajdował się i niżej podpisany. Wszystko było zresztą jak najbardziej do przewidzenia, zważywszy choćby na to, iż przy wskaźnikach popularności (jeżeli o jakiejś można w tym wypadku w ogóle mówić) prezydenta Busha na starym kontynencie, te na nowym mogą wydawać się oszałamiająco wysokie.

Czyż można się tedy dziwić zachwytowi, jaki towarzyszy senatorowi z Illinois? Cztery lata temu przytłaczająca większość Europejczyków w niemal wszystkich krajach wyraźnie kibicowała Johnowi Kerry’emu. Obama jednak wywołuje nieporównanie więcej entuzjazmu i nadziei. Pomimo wszystkich, miejscami dosyć znaczących różnic miedzy nim a Bushem, Kerry nie tylko nie porywał tłumów, dodatkowo wszystkie podobieństwa między tymi politykami powodowały, że ich pojedynek przypominał jedynie kłótnię w wielkiej, starej amerykańskiej rodzinie politycznej.

Tymczasem Obama jawi się niczym nowa, obiecująca jakość. Z takim życiorysem, wciąż świeżą karierą i brakiem obciążającego bagażu), obecny kandydat prezentuje się odmiennie nie tylko od Busha (któremu notabene powinien podziękować, jako że sama obecność prezydenta na widoku prawem kontrastu zwiększa jego szanse), ale i starszych kolegów partyjnych, pokroju poprzedniego nominata, Clintonów czy nawet własnego partnera Joe Bidena.

Tym samym nie tylko miliony Amerykanów, ale i obywateli państw ościennych, widzą Obamę jako tego, który jest w stanie odwrócić obłędny kierunek polityki USA, sprowadzić na drogę pokoju i współpracy, pokonać wreszcie upiory korporacji i lobby, skończyć raz na zawsze z podziałami rasowymi, fundamentalizmem politycznym itd. itd. Słowem: jako bez mała rewolucjonistę.

Tylko czy Obama może być takim rewolucjonistą?



Przy całym swym politycznym talencie i niebywałej charyzmie, Barack Obama nie miałby najmniejszych szans nie tylko na zdobycie nominacji, ale nawet na zaistnienie jako poważny do niej kandydat. Na jego sukces złożyły się przede wszystkim dwa inne niż publicity czynniki.

Pierwszym była oczywiście doskonała organizacja całego przedsięwzięcia oraz dalekowzroczność, czego nie można powiedzieć żadną miarą o kampanii jego głównej przeciwniczki. Hillary Clinton długo uważana była za faworytkę, której nikt i nic nie może zagrozić. Naturalnie, poczucie bezpieczeństwa jest najprzyjemniejszą rzeczą, jaka może się kandydatowi przytrafić. Niestety bywa też śmiertelnym niebezpieczeństwem.

Niebezpieczeństwo w tym wypadku polegało na całkowitym zlekceważeniu przez byłą pierwszą damę przeciwników w prawyborach. Sztab pani senator uważał, że wystarczy kilka początkowych zwycięstw, aby jeszcze przed superwtorkiem zgarnąć główną nagrodę. Tok myślenia jak najbardziej prawidłowy, albowiem nieraz już w historii początkowy sukces zapewnił ostateczne zwycięstwo (chociażby cztery lata temu, kiedy Iowa rozpoczęła tryumfalny marsz Kerry’ego do nominacji).

Tyle że za tą koncepcją nie poszły konkretne czyny. Upojony pewnością sukcesu sztab skupił całą uwagę na wciąż mglistej perspektywie pojedynku z równie mglistym republikańskim kandydatem.

W tym samym czasie zespół Obamy metodycznie planował całą akcję. To nie jemu wróżono łatwe zwycięstwo, więc naprawdę musiał się postarać, aby odbić z drugiego, odległego miejsca.

I rzeczywiście wystarczyło kilka początkowych zwycięstw, aby zachwiać domkiem z kart nowojorskiej senator. Iowa stała się początkiem końca, choć jeszcze mało kto zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy zaś po superwtorku sprawa wciąż pozostawała nierozstrzygnięta, w sztabie Clinton z przerażeniem zauważyli, iż nie mają zbudowanych struktur w pozostałych, dotychczas lekceważonych, stanach, które oto okazały się decydujące, podczas gdy Obama dysponował tam prężną siecią. Zanim Hilary mogła coś przedsięwziąć było już za późno. Od samego początku to Obama atakował i zyskiwał, podczas gdy Clinton była spychana do defensywy. Dla niedawnej żelaznej faworytki cios ogromny. Nie bez znaczenia był też fakt, iż senator z Nowego Jorku prowadząc swoją kampanię sprawiała nieodmiennie wrażenie, jakby była przekonana (w co gotów jestem uwierzyć), że nominacja zwyczajnie jej się należy, podczas gdy senator z Illinois naprawdę zabiegał o głosy (bo i nie miał większego wyboru).

Ale drugi, bardziej istotny czynnik jego sukcesu, ma inne podłoże.



Amerykański system polityczny nie ma odpowiednika w żadnym innym państwie na świecie, przez co stanowi, nie tylko dla postronnego obserwatora, zaprawdę trudny orzech do zgryzienia.

Nie negując istnienia instytucji demokratycznych, możliwości wyboru przez obywateli są poważnie ograniczone. Działają rzecz jasna rozmaite ugrupowania, ale pozbawione szans na trwałe zaistnienie. Wszystko jest podzielone między dwie główne partie.

Nonsensem byłoby twierdzić, iż pomiędzy republikanami i demokratami nie ma żadnych, także fundamentalnych, różnic. Jednakże równie pozbawionym sensu byłoby ignorowanie zasadniczej cechy wspólnej: obie są partiami establishmentu.

Zagadnienie amerykańskiego establishmentu jest zbyt obszernym, aby je tu szczegółowo omawiać. Dość przypomnieć, że każdy poważny kandydat, a tym bardziej kandydat do prezydentury, musi siłą rzeczy uzyskać aprobatę przynajmniej części grupy trzymającej władzę jako że establishment sam w sobie monolitu nie stanowi).

Historia dostarcza aż nadto przykładów wybitnych polityków z nowatorskimi ideami, którzy wszelako okazali się zbyt samodzielnymi, jak na gusta establishmentu i tym samym przepadli. Choćby Eugene McCarthy w 1968 roku, a ostatnio Mike Gravel i Dennis Kucinich (ci "radykałowie" na pewno mieliby szanse, gdyby mieli stosowne wsparcie).

Establishment dysponuje naprawdę szerokim zestawem narzędzi do tworzenia i wspierania przyjaciół, oraz karania i niszczenia niepokornych.

Przede wszystkim chodzi o pieniądze. Jak wiadomo nie ma mowy o prowadzeniu poważniejszej kampanii, zwłaszcza ogólnokrajowej, bez funduszy. A jak zdobyć je inaczej niż od wpływowych, bogatych sponsorów?

Dostęp do mediów też jest bardzo istotny. Polityk, który nie pokazuje się regularnie w telewizji zjeżdża do politycznych katakumb. Dostęp ten jest zaś ściśle kontrolowany, podobnie jak strumień płynących pieniędzy. Oczywiście, nie bez znaczenia jest fakt, że mainstreamowe, a więc mające niemalże wyłączność na informacje, a tym samym kształtownie świadomości, media również nie są w swych sympatiach jednolite. Mamy sieci bardziej liberalne i demokratyczne (jak choćby CNN), oraz republikańskie i konserwatywne (FOX NEWS). Jednak, niezależnie od politycznych sympatii tej czy innej stacji, żeby w nich zaistnieć trzeba mieć "plecy".

I wreszcie sam aparat. Ogromna część ważniejszych organizatorów kampanii, a następnie, o ile dopisze szczęście, także wysokich funkcjonariuszy w nowej administracji, pochodzi z rozmaitych wiodących firm. Nikogo nie szokuje, że udziałowiec, manager czy lobbysta bierze urlop na czas wyborów, a być może i kadencji, aby potem zostać z powrotem przyjętym na łono firmy. Oczywiście w okresie pełnienia funkcji urzędnika państwowego nie może o tej perspektywie zapomnieć i popełnić jakiejś "głupoty".

Co zaś się tyczy aparatu i operatorów niższego szczebla, to ich kariery także są zależne od wyżej wymienionych. I też powinni o tym pamiętać. Prawdziwe interesy i motywy ich wszystkich budzą uzasadnione wątpliwości, ale ci ludzie są bardzo przy wygrywaniu wyborów przydatni, choćby ze względu na kontakty i to, kto za nimi stoi. Słowem: za kandydatem musi ktoś stać.

Ludzie tej właśnie kategorii odgrywają dziś pierwszoplanową rolę w kampaniach zarówno Obamy jak i McCaina, przez co wielu z nich w styczniu następnego roku zajmie ciepłe miejsca w nowej administracji.

Gravel czy Kucinich nie mieli za sobą tego potężnego wsparcia, co zepchnęło ich na margines. Nie dane im było, wobec zimnej obojętności medialnej, zaprezentować szerokiej opinii siebie oraz swoich, w rzeczy samej, rewolucyjnych programów i wizji kraju. Kucinich musiał zresztą szybko wycofać się z wyścigu, aby zachować resztki wpływów, czyli miejsce w Kongresie. Bo choć jest bardzo popularny w swoim okręgu, to, gdyby establishment poparł jego oponenta w prawyborach (co wyraźnie zresztą sygnalizował) kongresman mógłby nawet nie zdobyć ponownej nominacji.



Startując w wyborach w 1976 roku Jimmy Carter prezentował się wszem i wobec jako nieugięty reformator, który wyeliminuje wpływ "specjalnych interesów" na życie polityczne i oczyści Waszyngton z korupcji. Czyżby więc "specjalne interesy" były wtedy aż tak osłabione, aby dopuścić do jego wygranej? Ależ skąd. Wkrótce po odniesieniu pierwszych sukcesów, które pokazały jego siłę, Carter otoczył się wyłącznie ludźmi z establishmentu, którzy pomogli mu zdobyć prezydenturę, a następnie odgrywali w jego administracji taką samą rolę, jak przedtem i potem.

Pomstowanie na establishment jest najbardziej utartą praktyką w gorącym okresie wyborów. Przecież żaden w miarę rozsądny kandydat nie przyzna otwarcie, że jest reprezentantem czyichś niepopularnych interesów, lub choćby, że nie ma najmniejszych intencji ich naruszania.

Obama też wyraźnie się od nich odcina, idąc w retoryce jeszcze dalej, niż McCain czy Clinton, a miejscami nawet zbliża się do "radykała" McCarthy’ego. Jednakże establishment musiał przedtem uznać, że, jak niegdyś Carter, Barack nie stanowi dla niego realnego zagrożenia, skoro dał mu swe błogosławieństwo i wsparcie. Wystarczy spojrzeć na otoczenie senatora, aby wyzbyć się wszelkich w tej materii złudzeń.

Być może Obama naprawdę ma rewolucyjne zamiary i jak najlepsze intencje, ale nie może nic zmienić, będąc otoczony i pośrednio stale kontrolowany przez mocno usadowiony u steru establishment. W wypadku otwartego buntu może być prezydentem mniej niż jednej kadencji, tak samo, jak bez zgody aparatu mógłby co najwyżej pozostać senatorem z tylnych ław. Mimo swej popularności nie miałby szans w ewentualnym starciu. Najprawdopodobniej stanie się kolejnym, wdzięcznym za posadę funkcjonariuszem, jak Bill Clinton.

Obama nie będzie rewolucjonistą i nie zmieni systemu, którego sam, chcąc czy nie chcąc, stał się częścią. W wypadku jego zwycięstwa kurs amerykańskiej polityki ulegnie pewnym zmianom, ale system pozostanie nienaruszony.

Prawdziwe, głębokie zmiany, będą możliwe tylko w wypadku załamania się establishmentu. Na to, niestety, mimo kryzysów, się jeszcze nie zanosi.

Krzysztof Pacyński


drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


23 listopada:

1831 - Szwajcarski pastor Alexandre Vinet w swym artykule na łamach "Le Semeur" użył terminu "socialisme".

1883 - Urodził się José Clemente Orozco, meksykański malarz, autor murali i litograf.

1906 - Grupa stanowiąca mniejszość na IX zjeździe PPS utworzyła PPS Frakcję Rewolucyjną.

1918 - Dekret o 8-godzinnym dniu pracy i 46-godzinnym tygodniu pracy.

1924 - Urodził się Aleksander Małachowski, działacz Unii Pracy. W latach 1993-97 wicemarszałek Sejmu RP, 1997-2003 prezes PCK.

1930 - II tura wyborów parlamentarnych w sanacyjnej Polsce. Mimo unieważnienia 11 list Centrolewu uzyskał on 17% poparcia.

1937 - Urodził się Karol Modzelewski, historyk, lewicowy działacz polityczny.

1995 - Benjamin Mkapa z lewicowej Partii Rewolucji (CCM) został prezydentem Tanzanii.

2002 - Zmarł John Rawls, amerykański filozof polityczny, jeden z najbardziej wpływowych myślicieli XX wieku.


?
Lewica.pl na Facebooku