Suma wpompowana przez państwa w ratowanie banków wystarczyłaby do zlikwidowania nędzy w świecie. Ale przecież mamy kapitalizm…
Ekonomiści i publicyści, dotychczas zapatrzeni w neoliberalny kapitalizm eksportowany ze Stanów Zjednoczonych, mają poważny orzech do zgryzienia. Jak to się stało, że ta modelowa gospodarka stała się centrum najpoważniejszego kryzysu, z jakim kapitalizm miał do czynienia od 70 lat? Właściwie wszystkie wytłumaczenia sprowadzane są do chciwości i nieodpowiedzialności bankierów, czasem tylko pojawi się zarzut, że jednak państwo zbyt prosto pozbyło się kontroli nad rynkami finansowymi. Uspokajają się – jak Leszek Balcerowicz – że w każdym razie to na pewno nie kryzys systemu, za który odpowiada sam kapitalizm, a dokładniej jego współczesna zglobalizowana i liberalna wersja.
Taką wersję przyczyn kryzysu podważył jednak najnowszy raport na temat konkurencyjności, opublikowany 8 października przez Światowe Forum Gospodarcze. Okazuje się, że mimo kryzysu finansowego, to Stany Zjednoczone nadal mają najbardziej konkurencyjną gospodarkę na świecie.
A może trzeba by pominąć słowo mimo i odwrócić tok myślenia – a gdyby to superkonkurencyjność, a dokładniej otwartość na żądania biznesu, Stanów Zjednoczonych okazała się przyczyną kryzysu? Wynikałoby z tego, że kryzys nie jest spowodowany wypaczeniami systemu, ale właśnie samymi jego mechanizmami.
System ten pozwala bogacić się nielicznym kosztem większości. I to właśnie udowodnił kryzys. Uprawiana w całym świecie od ponad 20 lat polityka blokowania płac, deregulacji rynku pracy, prywatyzacji, skończyła się tym, że realne płace większości pracowników niemal stały w miejscu, podczas gdy zyski rosły skokowo. A rosły dlatego, że były kierowane nie do realnej gospodarki, gdzie co najwyżej można liczyć na kilkuprocentową rentowność, a właśnie na rynki finansowe, gdzie 15-procentowe zyski nie były rzadkością. Aż 2,9 biliona euro – półroczny PKB Europy – wymieniany był co dzień w międzynarodowym handlu walutami i akcjami. Prawdziwe eldorado... dopóki system nie nawalił.
Trudno więc dziwić się choćby temu, że tylko w ciągu dwóch lat – między 2005 a 2007 r. – wartość bogactw posiadanych przez milionerów w całym świecie wzrosła z 33,5 do 40,7 biliona dolarów! (za: Merill Lynch, cyt. w "The Guardian"). Czy w ciągu tych dwóch lat tak szybko rozwijała się też realna gospodarka, czy w tym czasie tak samo skokowo wzrosły dochody reszty ludzkości? Oczywiście nie.
Ten nienormalny rozwój sfery finansowej miał więc swoich wyraźnych beneficjentów. Wtedy, gdy w całym świecie zaciskano pasa pracownikom, fortuny światowych elit rosły w tempie niespotykanym w dotychczasowej historii.
Szumnie przyjęte kilka lat temu Milenijne Cele Rozwoju Narodów Zjednoczonych postawiły zadanie zmniejszenia w świecie nędzy, śmiertelności dzieci, zagwarantowania wszystkim dostępu do wody zdatnej do picia itp. Potrzebne byłoby na to od 121 miliardów dolarów w 2006 r. do 189 miliardów w 2015. Cała kwota niezbędnej pomocy jest szacowana na 1,2 biliona dolarów. To o wiele mniej niż państwa wpompowały teraz w ratowanie banków, nie mówiąc już o tym, jak niewielka część bogactw globalnych milionerów wystarczyłaby, aby uczynić ziemię bardziej przyjazną jej mieszkańcom.
Współczesny kapitalizm w tym świetle jawi się jako system przede wszystkim odrażający – skazujący jednych na zdychanie z głodu, zaciskanie pasa, wyrzucanie z mieszkań, podczas gdy inni bez problemów mogą się bogacić, licząc przy tym na wsparcie z państwowej kasy.
Jak sobie poradzić z kryzysem? – tu już pada więcej odpowiedzi, niż w przypadku przyczyn. Ale tak na prawdę wszystkie sprowadzają się do jednego mianownika – ratować instytucje finansowe, które swoimi ryzykownymi posunięciami doprowadziły się na skraj katastrofy, pieniędzmi publicznymi, czyli naszymi – podatników.
Komisja Europejska czepiała się o pomoc publiczną dla polskich stoczni, ale lekką ręką wydała miliardy dolarów na pomoc dla banków. Administracja Busha w ubiegłym roku odrzuciła pakiet pobudzający gospodarkę, obejmujący m.in. podwyżkę zasiłków dla bezrobotnych, jako zbyt kosztowny, ale potem bez problemów wyasygnowała 700 miliardów dolarów.
Unia Europejska wobec kryzysu okazała się niemal bezbronna, nie potrafiąc wypracować wspólnej polityki antykryzysowej. Jak stwierdził Stanisław Kluza, szef Komisji Nadzoru Finansowego: – Jednomyślność między nadzorami z różnych państw europejskich panuje tak długo, jak długo sytuacja jest spokojna. Gdy dochodzi do sytuacji konfliktowej, państwa bronią własnych interesów, interesów nadzoru – interesów tych państw.
Traktat lizboński, który zdaniem niektórych komentatorów mógłby dopomóc w przezwyciężeniu tego paraliżu, byłby jednak przykładem gaszenia pożaru benzyną, bo też jego fundamentalną zasadą była nieskrępowana swoboda przepływu kapitału. To właśnie pod tym wpływem tej zasady Komisja Europejska zażądała od Polski zniesienia 5-procentowego limitu inwestycji polskich OFE za granicą. Stąd również bierze się projekt unijnej dyrektywy ubezpieczeniowej Solvency II (z angielskiego "wypłacalność"), która pozwoliłaby transferować środki z filii wielkich firm ubezpieczeniowych do ich spółek matek. Tak więc Polacy mogliby swoimi pieniędzmi wspierać brytyjską AVIVA (właściciel Commercial Union), czy niemiecki Allianz. Przebąkuje się zresztą, że to dopiero pierwszy krok, bo dalszym etapem miałaby być zgoda na transfer środków między centralą a filiami banków.
Dogmatyzmu Komisji Europejskiej nie zmienił nawet fakt, że przed bankructwem amerykańskiego banku inwestycyjnego Lehman Brothers z jego brytyjskich filii przetransferowano do spółki matki 8 miliardów dolarów.
Czy kapitalizm jest racjonalny? A dokładniej, kto kieruje jego "niewidzialną ręką"? – Zagraniczni inwestorzy mają jeden przycisk na klawiaturze z napisem: Budapeszt, Warszawa, Praga – mawiał ponoć jeden z polskich finansistów pracujących w londyńskim City, komentując wpływ problemów węgierskiego forinta na złotówkę. – Straszenie obywateli, że grozi im jakiś kryzys, jest wysoce nieodpowiedzialne – grzmiał 2 października z trybuny sejmowej minister finansów Jan Rostowski. – Mimo zawirowań na rynkach, polska gospodarka jest w dobrej kondycji.
Skoro więc komuś myli się Budapeszt z Warszawą, a o stanie gospodarki może zdecydować jeden paniczny artykuł, to czy ma to coś wspólnego z racjonalnością?
Ten system sam się nie zmieni. Niech no tylko giełdy odbiją, w wyniku jakiegoś owczego pędu inwestorów, a zacznie się to samo.
Już teraz szacuje się, że w Europie rozwinie się kolejny lukratywny dla świata finansów rynek – ubezpieczeń od utraty pracy.
I trzeba być oderwanym od świata, by twierdzić, jak poseł Palikot: – Kryzys to wielka szansa dla milionów Polaków, by kupić tanie przedsiębiorstwa amerykańskie, tanie domy amerykańskie z basenami...
Kryzys subprimes – kropla, która przelała czarę
Jak marzenie stało się koszmarem
Dla Nancy i Guillermo Garci wszystko zaczęło się w 2003 r. Młoda para z Massachusettes – z dzieckiem – zdecydowała, że przyszedł czas, aby zrealizować amerykański sen: stać się posiadaczami domu. Problem w tym, że ich dochody nie były zbyt wysokie. Nie mieli prawie oszczędności. Doradca od pożyczek hipotecznych, który ich przyjął, zaproponował kredyt hipoteczny na sfinansowanie zakupu domu: kredyt subprime. Pozwalał on na zakup nieruchomości przez osobę o słabych dochodach przy oprocentowaniu bardzo niskim przez dwa pierwsze lata. W przypadku Lancy i Guillermo miało to być tylko 1,45 proc. Potem mieli przejść do zmienne oprocentowanie, zawierające 8-procentową opłatę od ryzyka. Ale kredyt nie był oparty na ich zdolności kredytowej, ale na wartości domu, który chcieli kupić. A chodziło o dom w dzielnicy Bostonu o wartości 250 tysięcy dolarów.
Problemem było to, że miesięczne raty kredytu gwałtownie miały wzrosnąć po drugim roku spłaty. Młoda para wahała się przed tym ryzykiem. Czy będą w stanie spłacić wyższe raty po 2005 r.? – Bez problemu – zapewniał doradca i wskazywał na cyfry dowodzące, że wartość nieruchomości w Stanach Zjednoczonych nieustannie rosła od 1998 r., a ta tendencja nabrała przyspieszenia po 2001 r. By rozruszać gospodarkę amerykańską, osłabioną po kryzysie giełdowym spółek internetowych i zamachach 11 września, Amerykańska Rezerwa Federalna (FED) obniżyła stopy procentowe z 6,5 do 1 proc. Kredyty stały się więc tańsze, a banki zaczęły nakłaniać Amerykanów do większego zadłużania się. Zadłużenie stało się głównym motorem rozwoju USA.
Z perspektywą corocznego wzrostu wartości domu o 10 proc., Nancy i Guillermo myśleli, że mogą spać spokojnie. W najgorszym wypadku, jeśli mieliby kłopoty ze spłatą rat, wystarczyłoby im sprzedać mieszkanie. Dzięki temu mogliby spłacić resztę zadłużenia, a nawet coś na tym zarobić. – Nie możecie na tym stracić – zapewniał doradca. Dość wahania, młoda para zgodziła się na ten kredyt i wkrótce urodziło się drugie dziecko. Potem, w 2005 r., kupili nowy samochód, bo bank wziął pod uwagę wzrost wartości domu i zgodził się na wyższe zadłużenie rodziny na ten zakup.
Problemy jednak pojawiły się już od 2004 r., gdy FED stopniowo podniósł stopy procentowe z 1 do ponad 5 proc., by stawić czoła rosnącej inflacji. Obciążenia kredytowe naszych bohaterów znacznie wzrosły, podczas gdy ich pensje niemal stały w miejscu. Na początku 2007 r., nie byli już w stanie spłacać rat i musieli wystawić dom na sprzedaż. Jednakże w międzyczasie miliony Amerykanów znalazły się w takiej samej sytuacji. Ceny nieruchomości zaczęły spadać. Wartości nieruchomości stawały się niższe od wysokości kredytów, które miały one teoretycznie pokrywać.
W dniu, gdy ostatecznie Nancy i Guillermo stracili swój dom, dziennik "Boston Glob" opublikował artykuł pod wymownym tytułem: "Tysiące mieszkań zostało zajętych przez komorników w Massachusettes w 2007 r.", w którym można było przeczytać, że 7 563 rodzin zostało wyrzuconych z mieszkań w tym stanie – prawie trzykrotnie więcej niż w 2006 r. Pod koniec sierpnia prawie milion Amerykanów straciło mieszkania. Straty narastały w instytucjach finansowych udzielających wcześniej kredytów hipotecznych. Kryzys zaczął się rozszerzać.
Jak zadłużenie stało się motorem konsumpcji amerykańskiej?
Pękniecie spekulacyjnej bańki internetowej w 2001 r. oznaczało zwrot w polityce FED. Ówcześni obserwatorzy zwrócili uwagę na krótkotrwałość kryzysu w Stanach Zjednoczonych. Problem był następujący: jak pozwolić Amerykanom dalej konsumować, nie podwyższając przy tym płac, tak by pozwolić przedsiębiorstwom i bankom utrzymać wysokie stopy zysku? Odpowiedź: popychając Amerykanów do zadłużania się. Spadek stóp procentowych FED do 1 proc. pozwolił bankom na wymyślanie konkurencyjnych kredytów, dających nawet mało wypłacalnym rodzinom dostęp do kredytów, w tym słynnych subprimes. Banki o nic nie pytały osób ubiegających się o kredyt – zależało im tylko na tym, aby znać wartość nieruchomości, którą pożyczkobiorca miał kupić. Konsekwencje: dług gospodarstw domowych w USA eksplodował z 580 miliardów dolarów w 2000 r. do 1 250 miliardów w 2005 r. W tym samym czasie oszczędności amerykańskich rodzin zaczęły się kurczyć, tak że od lata 2005 r. stały się one negatywne – tj. większe było zadłużenie, niż oszczędności.
Tak rozchodził się kryzys
Jak kilka milionów Amerykanów, mających problemy ze spłatą kredytów, mogło położyć na kolana gospodarkę światową? Stało się tak dzięki dogmatowi wolnego przepływu kapitału.
Wolny przepływ kapitału sprawił, że różne banki i instytucje finansowe z całej planety inwestowały w niepewne produkty finansowe (w tym związane z subprimes), z racji ich wysokiej rentowności. Rentowności sztucznie nadmuchanej, o czym przekonujemy się dzisiaj. Śledztwo rozpoczęte przez FBI Stanach Zjednoczonych dowodzi jednak, że wszyscy wiedzieli, iż system się zawali. Jedynym celem finansistów było jak najszybsze wzbogacenie się, byle przed kryzysem.
W lipcu 2007 r. dwa fundusze banku inwestycyjnego Bear Stearns zostały zamknięte. To początek reakcji łańcuchowej, która dotknęła banki w całym świecie. Banki, posiadające więcej lub mniej niepewnych akcji, zaczęły zachowywać się bardzo ostrożnie. Przestały pożyczać sobie pieniądze, lub pożyczały na bardzo wysoki procent. Banki centralne (FED, Europejski Bank Centralny, Bank Japonii, itd.) w tym momencie zaczęły masowo interweniować i przekazały w postaci pożyczek ponad 400 miliardów euro systemowi bankowemu.
Jednakże kryzys dotknął cały sektor kredytowy. Spadała wartość akcji grup bankowych. By skompensować straty, "inwestorzy" sprzedawali akcje, które trzymali w innych działach rynku finansowego, a to już spowodowało powszechny spadek kursów na giełdach. Spadki nie oszczędziły nikogo.
Northern Rock, instytucja wyspecjalizowana w kredytach na zakup nieruchomości w Wielkiej Brytanii, została znacjonalizowana w lutym 2008 r. Obrazy długich kolejek osób czekających na wyciągnięcie swych pieniędzy z banku obiegły cały świat. Francuski bank Socièté Générale stracił 2 miliardy dolarów, w wyniku ryzykownych operacji związanych z subprimes. Banki wciąż odmawiały sobie pożyczek.
15 września amerykański bank inwestycyjny Lehman Brothers ogłosił upadłość. Jego akcje spadły o 99,8 proc.
Panika rozprzestrzenia się po całym świecie. Kursy giełd spadają na łeb, na szyję. Państwa interweniują i "nacjonalizują" banki. W rzeczywistości za pieniądze publiczne odkupują "toksyczne akcje", lub je gwarantują.
Kryzys dotyka już wszystkie sektory gospodarki. Branża finansowa w USA zwolniła 153 tysiące pracowników w 2007 r. i 103 tysiące od początku 2008 r. Recesja rozszerza się od Stanów Zjednoczonych po Europę. Zapowiedzi "regulacji" systemu bankowego i finansowego stają się coraz częstsze, jakby system kapitalistyczny był ofiarą zwykłych ekscesów, kiedy to sama jego logika doprowadziła do obecnej sytuacji.
Miliardy publicznych pieniędzy, by uratować banki i nic w zamian
Zabawa na Titanicu
Tak długo, jak gra muzyka, my tańczymy – tak żartował jeszcze w lipcu 2007 r. Charles Prince, ówczesny szef Citibank, największego banku Stanów Zjednoczonych. Ale to był dopiero początek kryzysu subprimes, a w środowiskach finansistów dominowało jasne przekonanie: niech państwo się nie miesza do naszych zysków. Deregulujcie, prywatyzujcie zyski! A kiedy przychodzi czas strat? Finansiści w imię "pragmatyzmu" żądają pomocy, uspołecznienia strat.
Już w sierpniu 2007 r. Europejski Bank Centralny i Amerykańska Rezerwa Federalna (FED) wpompowały odpowiednio 245 i 50 miliardów euro w banki, w formie krótkoterminowych pożyczek, gdy same banki nie chciały wymieniać między sobą pieniędzy. 14 września Bank Anglii przyznał pilną pożyczkę Northern Rock, ósmemu pod względem wielkości bankowi tego kraju, by uniknąć jego upadku. Ostatecznie jednak, w obliczu paniki jego klientów, rząd brytyjski musiał wkroczyć do akcji i ostatecznie znacjonalizował Northern Rock 17 lutego 2008 r. Tak więc premier Gordon Brown, zadeklarowany zwolennik liberalnej polityki, jako pierwszy sięgnął do państwowej kasy, by ratować bank.
Z drugiej strony Atlantyku jeszcze nie było takiej atmosfery. Administracja Busha wciąż wierzyła w wolny rynek i że wszystko jakoś samo się poukłada. 16 marca wsparła kilkunastu miliardami dolarów przejęcie banku inwestycyjnego Bear Stearns przez JP Morgan Chase. Dopiero na początku września doszło do zwrotu w polityce Waszyngtonu. 7 września rząd zapowiedział przejęcie pod opiekę dwóch gigantów od finansowania kredytów hipotecznych Fannie Mare i Freddie Mac. "Przejęcie pod opiekę"? Chodziło rzecz jasna o nacjonalizację, ale wszyscy bali się jeszcze tego słowa. Ratowanie tych firm, wyspecjalizowanych w ryzykownych inwestycjach, a swoją drogą wielkich sponsorów tak Demokratów, jak Republikanów, kosztowało amerykańskiego podatnika prawie 200 miliardów dolarów. 15 września, po upadku Lehman Brothers, George W. Bush nie wahał się jednak odwołać do starej wiary w wolny rynek: – Wierzę w elastyczność i siłę rynków finansowych oraz w ich zdolność do stawiania czoło zmianom.
Ale rynki przede wszystkim miały zaufanie do państwa, by płaciło za ich ryzykowne operacje.
Dwa dni później AIG został znacjonalizowany. Za 100 miliardów dolarów państwo amerykańskie przejęło kontrolę nad 80 proc. największego ubezpieczyciela światowego. Potem, 19 września administracja Busha zażądała od Kongresu zgody na wykupienie od banku toksycznych akcji za 700 miliardów dolarów. Plan Paulsona, tak nazwany od nazwiska Sekretarza Skarbu, miał wyraźne przesłanie: finansiści, nie bójcie się, państwo i podatnicy zapłacą za wasz "taniec".
Giełdom to jednak nie pomogło, tym bardziej, że za pierwszym podejściem plan został odrzucony przez kongresmanów, których część musiałaby się na początku listopada tłumaczyć podczas wyborów, dlaczego tak łatwo wspierają Wall Street, a tak trudno zwykłych obywateli. Administracja Busha postawiła się wtedy w roli szeryfa, by ostatecznie przepchnąć plan – zapowiedziała, że osoby odpowiedzialne za kryzys zapłacą. To obietnica powtarzana po każdym kryzysie.
Tą obietnicę upowszechnił w Europie Nicolas Sarkozy, francuski prezydent, by usprawiedliwić miliardową pomoc państwa dla banków. 50 miliardów euro dla Hypo Redl Esteta w Niemczech, 11,2 miliardy euro dla Fortis ze strony rządów Beneluksu, 6,4 miliardy dla Dexi wypłacone przez Belgię i Francję… Do jakiego momentu mogło to trwać? Aż do czasu, gdy państwa wspierające banki, same stanęły na progu bankructwa. Taki jest w każdym razie przypadek Islandii, po wsparciu przez nią głównych banków kraju.
Rządy europejskie próbują działać w dwóch kierunkach: z jednej strony uniknąć paniki posiadaczy rachunków bankowych – podwyższając sumy gwarancji bankowych, a z drugiej – nacjonalizując banki. Zwróćmy jednak uwagę, że chodzi bądź o nacjonalizacje częściowe, bądź krótkoterminowe. Jednym słowem niepotrzebne, bo państwa nie będą mieć instrumentów, by realnie wpływać na instytucje, które przeszły pod ich formalną kontrolę. Ostatecznie państwa zamiast strażakami pożaru rynków finansowych, stały się jego aktorami.
30 lat temu prezesi dużych firm giełdowych zarabiali średnio 30–40 razy więcej, niż wynosiło średnie wynagrodzenie amerykańskiego robotnika. W 2007 r. już 344 razy więcej. Richard Fuld, prezes AIG, w latach 1993–2007 zakasował prawie pół miliarda dolarów w postaci wynagrodzeń i bonusów. A firmę doprowadził do ruiny.
Kradziona kasa tuczy – i prowadzi do kryzysu
Zyski w dół, płace w stagnacji
Główną cechą zglobalizowanego kapitalizmu od początku lat 80. jest spadający udział płac w produkcie krajowym brutto. Innymi słowy – zmniejsza się część wytworzonego bogactwa, która trafia do kieszeni pracownika. Ta tendencja jest widoczna we wszystkich krajach uprzemysłowionych. W całej Unii Europejskiej chodzi o spadek rzędu 8,6 proc.
Nieco inaczej wygląda sytuacja w Stanach Zjednoczonych, gdzie ten spadek był mniejszy, ale tylko dlatego, że jeden procent osób o najwyższych płacach dwukrotnie zwiększył swój udział w amerykańskim PKB (z 4,4 proc. w 1980 r. do 8 proc. w 2005 r.).
Blokowanie podwyżek płac i ulgi podatkowe dla biznesu są podstawą dominującej od 30 lat myśli ekonomicznej. W tym samym czasie dodatkowe zyski uzyskane dzięki zmniejszeniu udziału płac w PKB zostały użyte na inne cele niż inwestycje. Tzw. "zasada Schmidta", głoszona przez kanclerza Niemiec Helmuta Schmidta na początku lat 80. – "zyski z dzisiaj są jutrzejszymi inwestycjami, a pojutrze miejscami pracy" – nie zadziałała. Rosnąca masa niezainwestowanych produkcyjnie zysków zasiliła spekulacyjne działania świata finansów.
Oni wiedzieli, że system padnie
By poznać stopień odpowiedzialności szefów instytucji bankowych za kryzys, FBI i kilka agencji rządowych rozpoczęło serie śledztw w Stanach Zjednoczonych. Rezultaty, jeśli wierzyć kilku przeciekom w prasie amerykańskiej, są szczególnie szokujące. Instytucja zobowiązana do czuwania nad operacjami giełdowymi przejęła maile wymieniane między kilkoma analitykami finansowymi. W grudniu 2006 r. jeden z nich, odpowiedzialny za agencje notacji na Wall Street, wyznał: "Tworzymy potwora. Miejmy nadzieję, że będziemy bogaci i już na emeryturze nim zawali się ten domek z kart". W kwietniu 2007 r. inny z ekspertów finansowych miał przyznać, że nie miał czasu przyjrzeć się połowie rachunków bankowych, które powinien kontrolować. W końcu jednak to bez znaczenia, bo – jak sam stwierdził – "te rachunki mogłyby być zakładane przez krowy, a i tak dalibyśmy im wysokie noty".
Jak kryzys w nas uderzy
Trudniejszy dostęp do kredytu
Banki mają problemy ze znalezieniem pieniędzy, więc kredyt stanie się droższy i trudniej go będzie otrzymać. Wzrosną raty w przypadku osób, które mają już kredyt o zmiennej stopie procentowej.
Odsetek osób zalegających ze spłatą kredytów konsumpcyjnych wzrósł w Wielkiej Brytanii i Hiszpanii o 40–50 proc w ciągu roku, a we Francji o 15 proc. W Polsce nie jest to jeszcze problemem, choć nikt nie chce prorokować, co będzie, gdy padniemy ofiarą fali zwolnień i zamrożonych płac.
Nie grożą nam upadki banków. Polskie oddziały banków AIG i Fortis wprawdzie zmieniły właściciela, ale nie powinno to oznaczać większych zmian dla klientów.
Według Stanisława Kluzy z Komisji Nadzoru Finansowego "żadna z działających w Polsce instytucji finansowych nie ma w swoim portfelu złych aktywów, które w przyszłości mogłyby się przyczynić do utraty jej wypłacalności" (dwa polskie banki wprawdzie inwestowały w tego typu instrumenty finansowe, ale były to niewielkie sumy z punktu widzenia banków – rzędu setek tysięcy złotych).
By uspokoić tych ostatnich, kolejne kraje podwyższały wartość gwarantowanych depozytów bankowych. Jednakże rządowe gwarancje depozytów są chwytem psychologicznym, bo żaden rząd nie jest przygotowany, by wypłacić klientom kilkaset miliardów euro depozytów.
W Polsce, w 100 proc. gwarantowane są lokaty do tysiąca euro, a właśnie do tej wielkości 20 milionów Polaków ma wkłady w bankach. Podwyższone gwarancje depozytów dotyczą więc tylko niewielkiej części Polaków.
Mniej pieniędzy dla emerytów
O niebezpieczeństwach związanych z lokowaniem pieniędzy przyszłych emerytów w funduszach emerytalnych wiadomo od upadku amerykańskiego Enronu w 2001 r. W ciągu roku wartość giełdowa tego giganta energii zmniejszyła się 350 razy, a pracownicze fundusze emerytalne, które lokowały pieniądze w akcjach tej firmy, pozostały na lodzie! Ale nikomu z decydentów nie dało to do myślenia i dalej dominował w świecie dogmat wprowadzania funduszy emerytalnych.
Według raportu Biura Budżetu Kongresu z 7 października, środki funduszy emerytalnych amerykańskich pracowników od lata 2007 r. stopniały w związku ze spadkami na giełdach o 20 proc. Według dyrektora biura, niektórzy z pracowników będą zmuszeni przejść później na emeryturę.
We wszystkich krajach (Wielka Brytania, Holandia...), gdzie emerytura opiera się w całości lub większej części na tym systemie, przyszli emeryci poniosą tego konsekwencje. W Szwajcarii kasy emerytalne straciły na różnych inwestycjach giełdowych od 25 do 50 proc. W Islandii premier już tłumaczy, że emerytury będą o wiele niższe, ponieważ fundusze emerytalne posiadały większość akcji dwóch banków, które przed upadkiem uratowała nacjonalizacja.
Polskie Otwarte Fundusze Emerytalne już straciły na kryzysie ponad 10 proc. aktywów, a straty byłyby jeszcze wyższe gdyby mogły więcej inwestować za granicą – czego domaga się Komisja Europejska.
Trudniej o mieszkanie
Od początku kryzysu subprimes 3,3 miliony amerykańskich rodzin straciły mieszkania. To w krajach, gdzie dominowała ideologia "drobnych posiadaczy" (USA, Wielka Brytania, Hiszpania...), gdzie najuboższe grupy społeczne są najbardziej zagrożone. Nawet jeśli powoli zaczynają spadać ceny mieszkań, to i tak są one tak wysokie, że ich zakup przez osoby nawet o średnich dochodach staje się wątpliwy, biorąc pod uwagę zdrożenie kredytów.
W Hiszpanii (84 proc. rodzin jest właścicielami mieszkań) od dziesięciu lat ceny mieszkań rosły od 15 do 18 proc. By "ułatwić" przyznanie kredytów, banki rozwinęły system pożyczek o zmiennym oprocentowaniu na 40 lat. Dziś liczba transakcji spadła o jedna trzecią w ciągu roku, ale ceny mieszkań tylko o 0,3 proc. W sierpniu rząd Zapatero zdecydował o rozpoczęciu programu zakupu terenów pod budowę mieszkań socjalnych, tyle, że już w 2004 r. obiecał 180 tysięcy tanich mieszkań, z czego się jeszcze nie wywiązał.
Tym bardziej pryskają marzenia Polaków o własnym mieszkaniu. Najbardziej radykalnie postąpił Bank Millenium, którego kredyty hipoteczne zachwalał zespół Feel. 14 października bank zdecydował, że nie będzie udzielał kredytów we frankach szwajcarskich na poziomie ponad 65 proc. wartości nieruchomości. – Ten krok oznacza, że praktycznie wycofujemy się z tego rynku – przyznał prezes Bogusław Kott. Banki żądają coraz wyższych marż i wkładu własnego od chętnych na kredyt hipoteczny. Komisja Nadzoru Finansowego zapowiedziała, że rozważa wydanie zalecenia, aby banki nie pożyczały pieniędzy osobom, które nie mają uskładane na mieszkanie jednej trzeciej jego wartości.
Wcześniej wiele osób myślało – po co wynajmować mieszkanie, skoro lepiej wziąć kredyt i kupić je, a rata była w wysokości porównywalnej do czynszu. Teraz, gdy to stało się trudniejsze, wynajmujący pomyślą, że i tak mogą podnieść ceny, bo ludzie nie mają alternatywy. A mieszkań socjalnych u nas się nie buduje...
Zacisnąć pas pracownikom
Biorąc kryzys za pretekst, przedsiębiorstwa zaczynają blokować, a nawet obniżać płace. Jean-Claude Trichet, prezydent Europejskiego Banku Centralnego, od dawna w imię ryzyka inflacji wychwalał "umiarkowanie płacowe". Tyle, że ono jest od dawna faktem – bo nie tylko Polacy byli zmuszani do zaciskania pasa.
W Niemczech płace realne (biorąc pod uwagę podwyżki cen) zmniejszyły się o 0,8 proc. między 2000 i 2008 r. We Włoszech pensje są o 20 proc. niższe od średniej uprzemysłowionych krajów ODCE. We Francji w ciągu roku miesięczna płaca podstawowa (bez premii i nadgodzin), straciła 0,4 proc. siły nabywczej.
Witold Gadomski, czołowy liberał "Gazety Wyborczej", już tłumaczy, że "związki zawodowe nie powinny eskalować żądań płacowych" ("GW", 17.10.08), a politycy PO straszą pracowników KGHM, że jeśli nie wycofają się z żądań dotyczących podwyżek, to firma pójdzie pod młotek. – By pozostać na rynkach, tniemy koszty, musieliśmy obniżyć wynagrodzenia – stwierdził Marek Kołakowski, prezes Mebelplastu w Olsztynie.
To pracownicy mają zaciskać pasa – przekonywali jeszcze przed kryzysem ekonomiści i biznesmeni. Tymczasem to zaciskanie pasa zahamowało konsumpcję wewnętrzną – skazując przy okazji większość pracowników na wciągnięcie w tryby systemu kredytowego, ale też okazało się jedną z przyczyn kryzysu. Bo to wielkie zyski, które zdobyto na harówie pracowników, napędziły spekulacje.
Masowe zwolnienia
Tak w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie obserwujemy już wzrost bezrobocia, związany ze spadkiem produkcji.
Przykładowo kryzys bardzo poważnie dotknął już przemysł motoryzacyjny. We wrześniu br. Amerykanie kupili mniej niż 1 milion nowych aut w ciągu miesiąca – najmniej od 15 lat. Szacuje się, że co piąty diler samochodów w USA może paść. W całej Europie koncern Renault zapowiedział zwolnienie 6 tysięcy pracowników, a Volvo – 4,3 tysięcy. Gliwickie zakłady Opla ogłosiły przestój na trzy tygodnie.
Bezrobocie w Stanach Zjednoczonych wzrosło do 6,1 proc. – najwyższego poziomu od pięciu lat. Od początku roku gospodarka amerykańska traciła co miesiąc średnio 75 tysięcy miejsc pracy. W strefie euro liczba bezrobotnych wzrosła o 272 tysiące w ciągu roku. Największy skok bezrobocia zanotowała Hiszpania – z 8,3 do 11,3 proc.
A w Polsce? Groźba redukcji zatrudnienia i wzrostu bezrobocia będą tym większe, im mocniej polska gospodarka zacznie wyhamowywać. A do tego należy dodać rzeszę Polaków wracających z emigracji, których część zacznie się rejestrować w urzędach pracy. Wzrost bezrobocia o pół miliona osób w ciągu najbliższego roku wydaje się niestety całkiem możliwy.
Wg sondażu "Gazety Wyborczej" z 10 października, aż 46 proc. badanych Polaków stwierdziło, że na kryzysie najwięcej stracą najbiedniejsi. Aż 83 proc. badanych obawia się wzrostu cen, 78 proc. osłabienia gospodarki, 73 proc. tego, że będzie trudniej o kredyty, a 67 proc., że wzrośnie bezrobocie.
Część materiałów została opracowana m.in. na podstawie specjalnego dodatku poświęconego kryzysowi, który ukazał się na łamach magazynu francuskiego "Humanite Dimanche".
Nasz pomysł na kryzys
Elity mają prosty pomysł na kryzys – publicznymi pieniędzmi zasilić prywatne banki. A co proponuje lewica?
Rzecz jasna, różna lewica ma różne propozycja. Ta lewica, której bliżej do liberałów niż do ludzi pracy, nie ma żadnych propozycji, poza moralizowaniem. Na szczęście jest też lewica, która nie boi się powiedzieć wprost – to kryzys kapitalizmu i jego przezwyciężenie wymaga podjęcia antykapitalistycznych działań.
Podstawą wszystkich propozycji różnych środowisk lewicowych i alterglobalistycznych na Zachodzie jest powrót do redystrybucji dochodów. O co chodzi? O to, że pracownicy muszą odzyskać tę część dochodu narodowego, którą stracili podczas ostatnich 25 lat na rzecz finansowych spekulantów. Jeżeli przynajmniej nie sprowadzi się do rozsądnego poziomu podziału wypracowanego dochodu między zyski i płace, to za parę lat będziemy mieli do czynienia z kolejnym podobnym kryzysem. Zabrać bogatym, by dać biednym? – jak najbardziej. Tym bardziej, że to właśnie chciwość tych najbogatszych doprowadziła do obecnego kryzysu, za który będą musieli zapłacić właśnie ci biedni – my wszyscy. A w jaki sposób będziemy płacić? Otóż państwa, które wpompowały kasę w banki, będą musiały gdzieś znaleźć środki na zapełnienie spowodowanej tymi działaniami dziury w budżecie, a najłatwiej znaleźć je poprzez cięcia socjalne i podwyższenie podatków pośrednich, typu VAT, które właśnie najbardziej uderzają w mniej zamożne części społeczeństwa (bo rządom nie przyjdzie do głowy, by podwyższyć podatki najbogatszym, którym obniżali je od lat, choć żadnych pozytywnych efektów tego – np. w postaci wzrostu inwestycji – nie było).
Oczywiście nie ma magicznej różdżki, która pozwoliłaby za jednym zamachem pokonać obecny kryzys, ale jest kilka ścieżek, które można wykorzystać – w kontekście właśnie bardziej sprawiedliwego dzielenia dochodu narodowego.
To dominacja rynków finansowych nad realną gospodarką doprowadziła do obecnego kryzysu. Trzeba tym rynkom przekręcić kręgosłup, albo też – jak pisał Keynes – doprowadzić do eutanazji rentierów. Oczywiście, zwolennicy neoliberalizmu zawyją – jak to? Przecież w ten sposób odbiera się firmom szansę na znalezienie środków na inwestycje, na które zwykłe banki mogłyby nie udzielić kredytu. Tyle, że mylą oni dwie sprawy – rolę banku, który powinien wspierać rozwój gospodarczy i tworzenie miejsc pracy oraz rzeczywistą funkcję rynków finansowych. Rynki finansowe, co pokazał kryzys, opierają się bowiem na zupełnie bezproduktywnych spekulacjach i ich wpływ na gospodarkę realną jest po prostu negatywny. Tak jak fundusze hendingowe przejmują co najwyżej przedsiębiorstwa, by je wycyckać do cna ze środków finansowych, a potem zamknąć. Bo wszak główną zasadą jest jak najszybszy i najwyższy zysk – a potem niech świat się wali.
Co jednak zrobić, by firma dająca miejsca pracy, miała szanse na tani kredyt na rozwój? Należy stworzyć system banków publicznych, które mogłyby coś takiego zapewnić. Oczywiście, pod warunkiem, że chodzi o inwestycje produkcyjne, a nie kolejne spekulacje.
Bez kontroli państwa na tym polu się nie obędzie. Ale samo państwo nie wystarczy – bo kryzys również udowodnił, komu ono służy. Powinny powstać instytucje nadzoru finansowego, w którym swój udział miałyby organizacje związkowe, konsumenckie, czy ekologiczne. Bo przepływy finansowe są zbyt ważną sprawą, aby pozostawić je w ręku wyłącznie finansistów. Taka demokratyzacja kontroli pozwoliłaby z jednej strony uniknąć biurokratyzacji, jak i kontrolować te przepływy w ten sposób, aby kierowały się w stronę inwestycji przynoszących korzyści tak społeczne, jak i ekologiczne, a nie tylko krótkoterminowe zyski. Czy to utopia? Nie, bo po prostu innej drogi nie ma. Pozostawienie rynków finansowych samopas powtórzy za jakiś czas obecną sytuację – zawsze się znajdzie sposób na uniknięcie kontroli państwa, które samo w obecnych czasach deklaruje, że nie chce się wtrącać do gospodarki.
Z tym wtrącaniem się do gospodarki jest zresztą inny problem. Wszyscy narzekają na biurokrację utrudniającą działalność małych firm. Tylko nikt jakoś nie zwraca uwagi, że takich problemów nie mają wielkie koncerny. Przesunięcie inwestycji do realnej gospodarki, podniesienie płac pracowników sprzyjałoby w ostatecznym rozrachunku także tym małym firmom.
Jest jeden prosty sposób na podcięcie skrzydeł wszystkim spekulantom finansowym – podatek od transakcji finansowych proponowany kiedyś przez laureata ekonomicznego Nobla Jamesa Tobina, a później podjęty przez międzynarodowy ruch alterglobalistyczny Attac. Taki podatek – nawet w niewielkiej wysokości 0,1 proc. – pozwoliłyby okiełznać łapczywość poszukiwaczy szybkich zysków, bo też dwa razy by się zastanowili, czy wykonać w ciągu dnia kilkanaście transakcji na rynkach światowych, gdyby wiedzieli, że od każdej zapłacą podatek.
A co w sytuacji, gdy nie będą chcieli zapłacić? Tu akurat sprawa jest prosta – praktycznie wszystkie międzynarodowe transakcje giełdowe są do wykrycia w dwóch firmach clearingowych: Clearstream i Euroclear. Rzecz jasna to nie wystarczy – należy też zlikwidować raje podatkowe, w których prane są biliony dolarów, a gdzie nawet tzw. poważne banki mają swoje agencje.
Komisję Europejską w obecnym składzie – i wszystkie poprzednie – wypadałoby postawić pod sąd. Dlaczego? Bo jest po prostu instrumentem wielkiego biznesu – wszystkie jej dążenia na rzecz wolnego przepływu kapitału skończyły się katastrofą – tak ekonomiczną, jak i społeczną. Trzeba jej członków wyrzucić na zbity pysk – na pewno znajdą sobie robotę w koncernach, którym służyły ich działania – a zamiast tego oprzeć budowę Europy na rzeczywistej demokracji, gdzie obywatele mieliby w końcu coś do powiedzenia i na socjalnej podstawie, bez której Europejczycy stwierdzą, że Unia kojarzy im się tylko z odbieraniem kolejnych zdobyczy społecznych. Inna Europa jest nie tylko możliwa, ale też konieczna.
Zarys tych wszystkich propozycji – mniej lub bardziej konkretnych – może wydawać się nie do zrealizowania. Ale tylko o tyle, o ile nie uda się nam na wielu polach – krajowym, europejskim, międzynarodowym – stawić czoła tym, którzy doprowadzili do obecnego kryzysu, a mimo to, niczego on ich nie nauczył. Dalej chcą jechać utartą ścieżką neoliberalnych dogmatów.
Czas jednak byśmy to my nabrali wiatru w żagle. Odbierzmy zagrabione!
Dariusz Zalega
Piotr Bojko
Opracowanie ukazało się w tygodniku "Trybuna Robotnicza".