Obecne działania elit (zwłaszcza amerykańskich, ale nie tylko), które mają zazwyczaj usta pełne frazesów o zbawiennej roli rynku, potwierdzają jedynie słowa Chomsky'ego: rynek to współczesna religia dla mas. Ale elity finansowe jeśli tylko mogą, to chętnie korzystają z pomocy i interwencji państwa. Choć widać to wyraźnie właśnie teraz - w czasie krachu finansowego wielkich banków - to dzieje się tak również w innych okresach. Ci, którzy chętnie narzucają i propagują wolnorynkowe slogany, na co dzień w sposób niewidoczny dla opinii publicznej korzystają, ile mogą, z pomocy struktur państwa. Zazwyczaj bez cichego wsparcia państwa nie byliby w stanie osiągnąć zdobytych fortun.
Podczas najostrzejszej fazy rządów konserwatywnych neoliberałów w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, kiedy kapłani kapitalizmu wzywali zwykłych ludzi do obrony czystości zasad rynku, wielki biznes mógł liczyć na przychylność administracji państwowej. W tym samym czasie, kiedy Reagan i Thatcher nawoływali do krucjaty przeciwko związkom zawodowym i komunistom oraz wzywali do dalszej liberalizacji, prywatyzacji i deregulacji gospodarki, strategiczne sektory gospodarki pod ich rządami otrzymywały hojne dotacje państwa. Dotyczyło to głównie przemysłu lotniczego, komputerowego, biotechnologicznego oraz oczywiście zbrojeniowego.
Wsparcie państwa dla wielkiego biznesu może się odbywać na wiele sposobów. Począwszy od finansowania badań nad nowymi technologiami w prywatnych laboratoriach, poprzez zwolnienia i ulgi podatkowe dla faworyzowanych sektorów społeczeństwa (w ten sposób silni stają się jeszcze silniejsi, a biedni jeszcze biedniejsi), na preferencyjnych zakupach rządowych kończąc. Dochodzi to tego oczywiście szereg regulacji prawnych pozwalających "liberalizować" i "uelastyczniać" rynki pracy, czyli zmieniać układ sił pomiędzy "niepokornym światem pracy" a "przedsiębiorczym kapitałem".
Elity finansowe i ideolodzy fundamentalizmu rynkowego mówią, że sukcesy bogatych to ich prywatna zasługa. Kiedy jednak dochodzi do krachu finansowego, bogate elity zrzucają koszty swojej błędnej polityki na barki całego społeczeństwa. Zyski w kapitalizmie są zazwyczaj prywatne, ale koszty próbuje się nacjonalizować. Nie bez powodu w czasie ostatnich demonstracji w Grecji - skierowanych przeciwko prywatyzacji - pracownicy, którym wciąż odmawia się podwyżek płac, oburzeni planem przeznaczenia 28 mld euro na pomoc bankom głosili na transparentach: "Ani jednego euro dla kapitalistów!".
Rząd Tuska zachowuje się według podobnej zasady: nie chce ponosić odpowiedzialności za kulejące i niedoinwestowane sektory publiczne, dlatego chce się ich pozbyć. Rząd PO nie radzi sobie ze służbą zdrowia, niech więc inni tym się martwią. Rząd nie ma pieniędzy na leczenie obywateli, niech inni za to płacą. Krótko mówiąc: rynek sam rozwiąże problem. Nic z tego. Zgubne skutki wiary w rynek najlepiej widać na przykładzie prywatnych funduszy emerytalnych. Państwo pozbyło się problemu przyszłych emerytur, ale co z tego? Wzorowany na rozwiązaniach z Ameryki Południowej i wprowadzony za rządów Buzka system emerytalny musi upaść. Im szybciej, tym lepiej dla przyszłych emerytów. W innym przypadku dostaną za 20 lat może 100-200 zł na miesiąc. A co wtedy powiedzą pomysłodawcy oddania prywatnym korporacjom składek na emerytury? Nie będzie to wówczas ich zmartwieniem...
Jeśli wszystko ma być oparte na logice zysku i regulowane przez siły dzikiego rynku, to po co nam rząd i państwo? Jak zauważa Zygmunt Bauman, w czasach globalnego kapitalizmu "słabe niby-państwa łatwo dają się sprowadzić do pożytecznej funkcji okręgów policyjnych, zapewniających odrobinę porządku potrzebnego do prowadzenia interesów; nie trzeba się natomiast obawiać, że mogłyby skutecznie ograniczyć swobodę firm i przedsiębiorstw".
W ten sposób państwo przestaje być neutralnym arbitrem, ale staje się instytucją wspierającą interesy tylko wybranej klasy społecznej - bogatej i uprzywilejowanej elity. To widać również w Polsce. Z jednej strony, mówi się, że nie ma pieniędzy na emerytury pomostowe. Z drugiej strony, budżet państwa stać, aby najbardziej wyraźnie obniżyć podatki najbogatszej części społeczeństwa. Nie ma środków na pomoc socjalną, ale są na ulgi i zachęty finansowe dla wielkiego biznesu. Państwa nie ma, jeśli trzeba zapewnić pomoc tym, których nie stać na opłatę za specjalistyczne badania lekarskie. Ale państwo szybko się znajdzie, jeśli będzie trzeba rozgonić demonstracje i protesty społeczne.
Nie jest tajemnicą, że wydatki socjalne mogą mieć również stymulujący wpływ na gospodarkę, ale mają one jedną wadę nie do zaakceptowania dla ekspertów spod znaków BCC i PO - mają charakter redystrybucyjny i nie wpadają do kieszeni uprzywilejowanego w polskim kapitalizmie sektora 10% społeczeństwa.
Dlatego też oskarżenia związków zawodowych o postulaty niezgodne z logiką ekonomii są nieprawdziwe. Postulaty te są niezgodne - owszem - ale z ekonomią monetarystyczną i zasadami neoliberalizmu. Ale ten właśnie przechodzi ostatecznie na całym świecie do historii. Szkoda, że nikt w Polsce tego nie chce zauważyć.
Podobnie niewielu dostrzega, że oskarżanie związków o łamanie zasad demokracji jest kompletnym absurdem w kraju o jednym z najniższych wskaźników uzwiązkowienia w Europie. Polscy konserwatywni publicyści i cierpiące na prawoskręt media też nie chcą pamiętać, że bez ruchu związkowego nie byłoby powszechnego prawa wyborczego, dobrobytu w Europie Zachodniej, urlopów i wielu innych uznawanych dziś za normalne zjawisk. Może więc warto wyjść poza krąg wyznawców religii rynkowej i posłuchać głosów zwolenników bardziej socjalnych modeli? W polskich warunkach oznaczałoby to powrót do standardów europejskich.
Piotr Żuk
Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".