W liście otwartym reżyser wysyłał prezydenta przed sąd i nazywał go arogantem i kryminalistą. Produkcji "W." narzucono niezwykłe, jak na Stone’a, tempo (46 dni zdjęciowych i zaledwie – biorąc pod uwagę jego sławę filmowca, który potrafi prześlęczeć w montażowni wiele miesięcy, nawet cały rok – 7 tygodni montażu). Nie ukrywano, po co to tempo: by zdążyć z premierą "W." przed wyborami. Karl Rove niechcący miał jednak rację. Mówi się o odwadze krytycznego spojrzenia i pierwszym przypadku kinowej psychoanalizy amerykańskiego prezydenta jeszcze za jego kadencji. Mówi się tak jednak, niestety, na wyrost. Stone’owi tym razem coś się stało, coś, co kompletnie zablokowało i ograniczyło jego inteligencję.
Jest w tym filmie parę dobrych scen i motywów. Colin Powell, który dał swoją twarz kłamstwom administracji Busha, sprzedając z zimną krwią niczym nie poparte tezy na zgromadzeniu Narodów Zjednoczonych, jest jednocześnie tym, który od początku był inwazji na Irak przeciwny i wiedział, że to będzie katastrofa. Nie mam bladego pojęcia, na ile to prawda, ale filmowo daje to jego postaci wymiar naprawdę tragiczny. Pozostałe postaci zarysowane są zupełnie bez pomysłu. Niektóre figury tej upiornej administracji, od Busha poczynając, są same przez się swoimi karykaturami, jednak w filmie, który nie jest utrzymany w tonie zjadliwej satyry, a raczej tragedii ze stonowanymi motywami komicznymi, niektóre z nich są przerysowane nie do wytrzymania. Zwłaszcza Condoleeza Rice wygląda tu jak zasuszona żaba, która nażarła się botoksu.
Świetna jest scena komentarzy dziennikarzy telewizyjnych. A także narada gabinetowa, w której po serii frazesów o broni masowego rażenia, która na pewno gdzieś tam musi być, no i o nieodzownych amerykańskich "wartościach", wstaje w końcu Dick Cheney i mówi wprost, demonstrując wszystkim na widowiskowych rozmiarów elektronicznej mapie, co to za "wartości": z populacją stanowiącą 5 proc. ludzkości USA konsumują 25 proc. energii, którą skądś trzeba brać, a jej największe zasoby znajdują się na Bliskim Wschodzie.
Tego rodzaju scena jest jednak w całym filmie tylko jedna, a całość obraca się niestety w rejonach cienkiej krytyki populistycznej. George W. Bush je jak świnia, ma problem z alkoholem, z którego wyciągnęła go naiwna religijność, nie czyta książek i po prostu nie jest szczególnie bystry ("Iran i Irak to nie to samo, tyle wiem"). Przypomina to krytykę Kaczyńskich skoncentrowaną na ich wzroście i na kocie Jarosława.
Nie wątpię, że Bush nie jest orłem, prawdopodobnie nawet jest półgłówkiem, ale np. nie wierzę, że jego nieustanne odwołania do religii są czymś innym niż cyniczną manipulacją. Mniejsza nawet o to. Głupota samego Busha nie jest żadnym wyjaśnieniem i krytyka zatrzymująca się na tym poziomie utrzymuje status quo, dokonując co najwyżej korekty towarzyszących temu status quo wizerunków. Hitler być może był obłąkany, ale nazizm nie wziął się z obłąkania jednego człowieka. Niemiecka burżuazja wsparła go i trzymała się go do końca wojny, widząc w irracjonalizmie ideologii NSDAP doskonałe narzędzie dla swojego całkiem racjonalnego planu, mającego na celu obronę stanu jej posiadania w warunkach strukturalnego kryzysu kapitalizmu – tak głębokiego, że zagrażającego nawet reprodukcji prostej już istniejącego kapitału, nie mówiąc o racji bytu systemu, jaką jest imperatyw jego niekończącej się akumulacji. Podobnie głupota jednego George’a W. Busha nie jest prawdziwym powodem zbrodni przeciwko ludzkości popełnianych przez tę administrację. Bush zwyciężył dwukrotnie dzięki wsparciu, jakiego jego kampanii udzielił wielki amerykański kapitał, finansując ją i przepychając w znajdujących się w jego rękach największych mediach, które szafowały kłamstwami tej administracji, nawet gdy od początku wiedziały, że to są kłamstwa. To nie głupota i mesjanistyczno-manichejska religijność Busha są źródłem katastrofy, Bush jest tylko twarzą, której wielka burżuazja największego kapitalistycznego imperium potrzebowała, żeby przeforsować intensyfikację działań realizujących projekt globalnej dominacji, konieczny dla utrzymania dotychczasowego tempa akumulacji w warunkach pogłębiającego się dramatycznie strukturalnego kryzysu nadprodukcji.
Stone chciał uniknąć zarzutów o taniej krytyce populistycznej, ale znalazł bardzo kiepskie rozwiązanie. W wywiadzie dla pisma Sight and Sound powiedział przy okazji brytyjskiej premiery filmu, że Bush, którego nienawidzi, jest dla niego jednocześnie wielką postacią tragiczną w sensie szekspirowskim. Tak właśnie usiłuje go pokazać przez cały film. Nic artystycznie, ani intelektualnie dobrego z tego jednak nie wynika. Jest to Szekspir trzepnięty grzbietem o ścianę, jakieś jego strzępki wytrząśnięte w ten sposób i pozbierane na chybił-trafił, przetasowane do tego Freudem w wersji pop.
Rezultat? Historia o niekochanym Jurku Bushu, dorastającym w cieniu wielkiego ojca (nawet imię dostał po nim), który syna nigdy nie doceniał, skoncentrowany na drugim dziecku. O Jurku, który zawsze chciał podskoczyć na tyle wysoko, żeby wreszcie czubek głowy wydostał się z tego ojcowskiego cienia – by liznęły go promienie słońca. O Jurku, który był niedoceniany, bo rzeczywiście orłem nie był, ale przecież chciał dobrze, miał ambicję. Z tego braku ojcowskiej miłości Jurek wdawał się za młodu w dość systematyczną samczą rywalizację, np. w piciu, wskutek czego nie miał czasu na takie sprawy, jak nauka, i choć z bogatej rodziny, pozostał na zawsze ciemnym chłopkiem, nie rozumiejącym specjalnie politycznej złożoności świata i podatnym na łatwe wzruszenia religijne. Nieszczęścia, które spowodował pełniąc urząd, wzięły się z tragicznego skrzyżowania jego ambicji, kompleksów i niekompetencji. Z tego, że udało mu się osiągnąć to, do czego się w ogóle nie nadawał. Chciał dobrze, ale nie wyszło, bo nic nie rozumiał. Nie wiedział, co czyni.
Szekspiryzujące zabiegi Stone’a maskują tylko intelektualną miałkość tej "analizy". "Analizy", która ukrywa prawdziwe źródła i intencje imperialnej przemocy Stanów Zjednoczonych we współczesnym świecie, przenosząc odpowiedzialność ze struktury systemu społeczno-ekonomicznego na problemy ego aktorów sceny politycznej. „Analiza” Stone’a jest dosłownie kiełbasą wyborczą Baracka Obamy (którego reżyser popiera). Wpisuje się w szeroki nurt modnej establishmentowej krytyki Busha, na której wyborcze zwycięstwo odniósł Obama.
Establishmentowa amerykańska krytyka Busha nie widzi problemu systemowego: podporządkowania amerykańskiego życia politycznego interesom wielkiego, skoncentrowanego kapitału posługującego się pozorami demokracji w poręcznej postaci dyktatury dwóch partii (zasadniczo realizujących te same cele, tylko od czasu do czasu wymieniających główne twarze towarzyszącego temu widowiska medialnego i dokonujących wzajemnej korekty estetycznej swoich posunięć). Establishmentowa krytyka Busha, w którą ten film się wpisuje, sprowadza się do wezwań do wymiany twarzy na takie, które by robiły lepsze wrażenie. Te dotychczasowe pokazały, o co naprawdę Stanom Zjednoczonym w ich polityce międzynarodowej chodzi, w sposób tak jawny i otwarty, że aż nie do przyjęcia nawet dla wewnętrznej opinii publicznej, nie mówiąc o nienawiści do USA wywołanej w całym świecie zewnętrznym. Systemowe źródła katastrofy dwóch kadencji rządów skrajnej prawicy w największym supermocarstwie, pozostają nietknięte przez krytykę à la Obama, w tym również przez film Stone’a, który być może jest po prostu kwintesencją tej krytyki, wobec czego większość społecznych oczekiwań pod adresem nowego prezydenta przyniesie najpewniej jedynie niespełnienie. Paradoksalnie, film Stone’a, zrobiony w jakimś stopniu nawet na użytek tej kampanii, mimo woli już to zapowiada, ujawniając niechcący i jakby z boku, jak bardzo palcem na wodzie pisana jest różnica między Obamą a Republikanami.
"W.", reżyseria: Oliver Stone, scenariusz: Stanley Weiser, grają: Josh Brolin, Elizabeth Banks, James Cromwell, USA 2008.
Jarosław Pietrzak
Recenzja ukazała się w tygodniku "Trybuna Robotnicza".