Fabuła "Białego tygrysa" rozpisana jest w klasycznie szkatułkowej postaci. To pełna retrospekcji spowiedź Balrama Halwai – obecnie uznanego, bogatego przedsiębiorcy ze słabością do żyrandoli (odblask fascynacji z czasów, gdy był jeszcze biedny), który zainspirowany wizytą w Indiach premiera Chin postanawia opowiedzieć mu prawdę o swoim kraju. Inną niż ta, którą premier znajdzie w gazetach i reklamowych folderach, jakie mu wręczą indyjscy oficjele.
W dwunastu listach opowiada swoją historię biednego syna rikszarza, który krok po kroku zmienia swój los. Trochę dzięki szczęściu, trochę dzięki sprytowi i determinacji, a przede wszystkim dzięki zdolności poświęcenia innych (z ich życiem włącznie) dla własnych celów. Niczym Makbet, który nie ponosi konsekwencji, lub Raskolnikow bez wyrzutów sumienia. Postać głównego bohatera jest tu jednak najmniej wiarygodnym elementem powieści. To bardziej wyobrażenie człowieka z dobrego domu o stanie duszy biedaka doświadczającego niekończących się upokorzeń. Indusi z niższych sfer zdają się zbyt pogodzeni ze swym losem-karmą, by zbuntować się tak jak Balram, co zresztą przyznaje sam Adiga. Zbyt są też związani z rodziną, by poświęcić ją dla własnej kariery. Ale Adiga poczynił dużo wysiłku, by obraz był spójny, a intensywność narracji nie pozwala zbyt długo plenić się wątpliwościom. W tle opowieści zaś snuje się daleki od idylli obraz indyjskiego cudu – z całym jego okrutnym, zepsutym i śmierdzącym tłem.
Balram dorasta w "ciemnościach", gdzieś w biednej wiosce nad Gangesem we wschodniej części kraju, potem odmiany losu prowadzą go wpierw do średniej wielkości miasteczka, następnie do Delhi, Gurgaonu (miasto-satelita Delhi, potężne centrum biznesowe), a w końcu do Bangalore – miasta-symbolu indyjskiego przemysłu IT, outsourcingu i cudu gospodarczego ostatnich lat. To bez dwóch zdań panorama współczesnych Indii, a zwłaszcza ich gospodarczej rewolucji.
Adiga umiejętnie unika belferskiego tonu, frazesów i całego metafizycznego "smrodku", który ciągnie za sobą większość książek o największej demokracji świata. Jeśli zdobywa się na jakieś uogólniające zdanie, równocześnie stawia jego prawdziwość pod znakiem zapytania, wkładając je w usta Balrama, którego trudno uznać za autorytet, a nawet za wiarygodne źródło. Nie wstydzi się chandlerowskich wzorców – metafory są na poziomie całego tekstu, nie konkretnych zdań. Te są krótkie, mocne, precyzyjne. Pisane czasem tak, jakby autor chciał spoliczkować czytelnika.
Nie bez znaczenia jest również osoba adresata listów, milcząco obecna w tle historii. To nie tylko pretekst do opowiedzenia historii, ale też symbol rywalizacji Chin i Indii, która, choć w Polsce nie jesteśmy tego świadomi, jest dziś być może tym samym, czym w latach 50. była rywalizacja między USA i ZSRR – walką dwóch wzorców rozwoju o światową dominację. Indie to w potocznym mniemaniu "ten dobry" – największa demokracja świata, z pełną wolnością słowa, opierająca swój wzrost na zaawansowanych technologicznie sektorach, edukacji i indywidualnej przedsiębiorczości. Chiny reprezentują dziś "zło", przede wszystkim ze względu na autorytarny reżim, łamanie praw człowieka. Tyle że kiedy Indie porównują się do Chin i widzą ich tempo wzrostu, gigantyczne inwestycje publiczne czy łatwość, z jaką biznes może się rozwijać (jeśli tylko ma się aprobatę władz, nie trzeba brać pod uwagę żadnych prawnych czy ekologicznych norm), budzi się w nich zazdrość. Stąd na ulicy można nierzadko usłyszeć tęskne wołania, że "w Chinach to się da" – słyszalne też w książce. Bo co po prawach człowieka w kraju, który wciąż ma najwięcej niedożywionych dzieci na świecie?
Największą, jak sądzę, zaletą powieści Adigi jest odwrócenie o 180 stopni perspektywy, z jakiej zwykle opisywane są Indie. Udzielił on głosu dotąd milczącej większości: pozwolił mówić ścianom i rurom. To Indie realne, nie kraj wyobrażony. Ten kraj wciąż widziany jest na zachodzie, ale również przez lokalną klasę średnią i wyższą, przez różowe szkiełko mistycyzmu – nie tylko, gdy mowa o duchowości, ale – o ironio! – także o gospodarce. Tutejszy cud, obejmujący zaledwie około czterdzieści procent mieszkańców, wraz ze wspaniałą duchową tradycją i (często tylko deklarowaną) międzykulturową tolerancją, przysłania prawdziwe problemy. Pewnie dlatego w samych Indiach "Biały tygrys" nie wzbudził entuzjazmu. Hindusi siedzący na tylnym siedzeniu swoich hond city wolą pewnie nie wiedzieć, co dzieje się w głowach ich kierowców. I wolą, by także dla świata pozostali oni niewidzialni.
Adiga burzy ich spokój, obracając ten idealistyczny obraz w proch, i to na oczach całego świata. Droga do sukcesu w Indiach prowadzi przez przekupstwo na niewyobrażalną wręcz skalę i ludzki "łańcuch pokarmowy", w którym bogatsi żywią się kosztem biedniejszych, a na którego końcu najbiedniejsi, "ludzie-pająki", umierają z głodu lub na choroby zapomniane już w cywilizowanym świecie. "Biały tygrys" jest zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu, pokazującym wszystko to, czego nie mogą bądź nie chcą zobaczyć i zrozumieć turyści oraz zagraniczne delegacje. Slumsy, gdzie ludzie śpią między własnymi odchodami i gnijącymi śmieciami, rozmowy rikszarzy i kierowców przy herbacie w piwnicach, w których klną na swój los, swoich panów, rząd i "Zachód". U Adigi nie ma miejsca na owe "miliony kolorów" Indii. Zamiast nich są dwa – czarny i szary. Biały jest tylko tygrys, a zobaczyć go można jedynie w delhijskim zoo.
Araving Adiga, "Biały tygrys", tłum. L. Stawowy, Prószyński i s-ka 2008, s. 256.
Jacek Ratajczak
Recenzja ukazała się w "Odrze".