Antoni Słonimski, w trakcie wycieczki statkiem na norweskie fiordy, zobaczył paru młodych ludzi, którzy wyskoczyli za burtę, aby wyrwać się z socrealistycznej rzeczywistości PRL. Po skończonym rejsie wpisał do pamiątkowej księgi kapitańskiej zdanie: "Wychylałem się całe życie i będę wychylał. Ale za burtę nie wyskoczę". Dzisiaj, w Polsce, dominuje zupełnie inne przeświadczenie – lepiej wyskoczyć, niż się wychylać. Maciej Gdula pisał o tym już wcześniej: "część postanowiła wyjechać za granicę w przeświadczeniu, że łatwiej jest wybrać inny kraj niż zmienić Polskę". Z czego to wynika? Czy wina leży jedynie w najnowszym pokoleniu? Czy może problem jest dużo głębszy i poważniejszy?
Wśród przyczyn wymienia się brak autorytetów, brak ideałów lub też niewidzialną rękę rynku, która głaszcze młodych po głowach. Jednak najbardziej prawdopodobne może być to, że brak zaangażowania w kwestie polityczne wynika z samej polityki, która przez cały okres dorastania do spraw społeczno-politycznych tzw. pokolenia ’89, mało miała wspólnego z dyskusją na temat problemów ważnych dla społeczeństwa, więcej zaś z wojną "elity" i "zacofanych", a ostatnio ze zwykłym występem i marketingiem politycznym. Co właściwie z tego, że ktoś może nam obiecać gruszki na wierzbie, skoro w ostateczności nie będzie ani jednej wierzby, ani żadnych gruszek?
Zachodnie i wschodnie frustracje
W tym kontekście warto spojrzeć na bunty studentów, które co jakiś czas wstrząsają Europą Zachodnią. Grecja, Francja czy Włochy są dzisiaj głównie prezentowane w mediach, jako kraje ze skompromitowanymi politykami (w mniejszym lub większym stopniu) i z młodymi buntownikami, którzy jednoczą się i walczą o wspólne prawa. Tam oczywiście spory toczą się o dużo ważniejsze kwestie, niż ta w Toruniu – jak chociażby o chrapkę rządu Berlusconiego na prywatyzację uczelni państwowych, ale pewne jest, że takie "drobne" sprawy nie przeszłyby bez echa.
Młodzi wolą wyskakiwać za burtę, niż się wychylać – tylko jak wyskoczyć, gdy woda jest płytka? Kryzys właśnie obniżył ten poziom wody. Zdetronizował wszystkie inne tematy, udało mu się obalić kilka rządów i wpłynąć na politykę praktycznie całej reszty. Obudził także różnej maści nacjonalistów. Na niektórych miejscach kryzysowych mapy świata historia pobudki i przejmowania władzy przez radykalnych prawicowców i ich stronnictwa powróciła jako farsa. Gdy słychać jednak, że rządy kilku państw zastanawiają się nad tym, aby stosować gorsze standardy socjalne dla imigrantów (najnowszy przykład – Norwegia), to jednak trzeba się zastanowić nad skutkami takiej polityki dla naszego kraju. Mianowicie, wracająca zza granicy armia Polaków, tworzy i będzie tworzyć u nas – jak w "Kapitale" u Marksa – armię bezrobotnych, która przyjmie pierwszą lepszą pracę za marną płacę, ruszając w "wyścigu" ze swoimi CV.
Czy jest ktoś, kto może stwierdzić w stu procentach, że coś takiego nie skończy się nowym wybuchem frustracji? W tym momencie najlepiej spojrzeć na Grecję (określoną w LMD ze stycznia, jako "wulkan gniewu") i ich najbliższą historię polityczną. W latach 1993-2004 Grecy postanowili powierzyć rządy partii PASOK (Panhelleńskiemu Ruchowi Socjalistycznemu). W następnych wyborach zaś, gdy centrolewica grecka zdążyła już zawieść, pierwszy raz od 1974 r. do parlamentu weszła skrajnie prawicowa, rasistowska i antysemicka partia. Gra przez te dwie partie na frustracjach greckiego społeczeństwa skończyła się katastrofalnie. Wystarczył tylko jeden strzał do nastolatka, aby studenci i uczniowie – a później także i nauczyciele oraz związki zawodowe, aż w końcu każdy, kto chciał wykrzyczeć to, co mu się nie podoba – wyszli na ulice, dając upust swojemu gniewowi związanemu z brakiem reprezentacji politycznej. Ten grecki przykład dobitnie pokazuje, jak prawdziwe jest spostrzeżenie Hannah Arendt: ludzie buntują się, gdy zrozumieją, że ich problemy i skargi nie zostają w ogóle wysłuchane.
Koniec żywopłotu
Wszystkie partie w polskim parlamencie wydają się dziś skompromitowane. Nie odpowiadają one na palące problemy społeczeństwa, a wynika to bardziej z tego, że nie mogą, niż nie chcą. Wystarczy przypomnieć sobie, jak gorączkowo szukały dla siebie tożsamości. Platforma po ignorowaniu kryzysu, w imię nie budzenia w społeczeństwie antagonizmów, wróciła do swych korzeni i przestarzałej już neoliberalnej retoryki. PiS, który w czasie swoich rządów obniżył podatki dla najbogatszych, poszedł w zupełnie odwrotnym kierunku. W kierunku polityki neokeynesowskiej (aż chce się zapytać, kto jest dzisiaj frytkami, a kto kartoflami?). Czy młodzi dadzą sobie wcisnąć kit, że partie, które zmieniają swe idee praktycznie o 180 stopni, są zdolne do naprawy rzeczywistości?
Dziś właściwie nikogo nie obchodzi przyszłość najnowszego pokolenia. Sami młodzi też wydają się swym losem mało zainteresowani. Nie wiem, czy los pokolenia ’89 potoczy się w podobnym kierunku, co Greków. Jedno z czasem będziemy wiedzieć na pewno – czy pokolenie wychowane i urodzone w liberalnej demokracji jest zdolne do jakiegokolwiek sprzeciwu, czy tylko jest kolejnym pokoleniem „na dorobku”, które - niczym w rozważaniach twórcy taoizmu – będzie miało "opróżnione umysły", a "napełnione brzuchy" i "dzięki temu niczego wiedziało nie będzie i niczego nie będzie pragnęło". Żywopłot apolityczności, który narastał z pokolenia na pokolenie, może zostać podcięty niebawem przez kryzys. A sam kryzys neoliberalizmu w Polsce może przemienić się w kryzys apolityczności.
Bartosz Ślosarski
Tekst ukazał się na stronie "Krytyki Politycznej" (www.krytykapolityczna.pl).