Łukasz Foltyn: Z punktu widzenia całego społeczeństwa, a nie tylko wąskiej grupy właścicieli przedsiębiorstw i wyższej kadry
zarządzającej - nastąpił faktyczny regres w najważniejszych dziedzinach - bezpieczeństwie socjalnym, zatrudnieniu, edukacji, opieki zdrowotnej, itp... To co udało się osiągnąć- to tylko pozory, bowiem większość tego zostało osiągnięte na kredyt, którego prawdopodobnie nie będziemy w stanie spłacić w przyszłości. Zadłużenie państwa, obywateli i przedsiębiorstw jest obecnie olbrzymie, o rząd wielkości większe, niż na koniec PRLu.
Robert Walenciak: Ogólnie oceniam ją dobrze. Sumując plusy i minusy – transformacja jest na plus. I pewnie dlatego tak bardzo bolą jej błędy.
Największym błędem, największym jej minusem, było podzielenie społeczeństwa. Transformacja wypchnęła na margines wiele milionów ludzi. Jednych świadomie, to są ci przysłowiowi pracownicy PGR-ów, których Leszek Balcerowicz oddał na przemiał historii, innych mniej świadomie – jak ludzi z małych miast, ze wsi, innych zupełnie przypadkowo. To było brutalne cięcie na tych, którzy się załapali i na tych, przed którymi zamknięto drzwi. Brutalne i w wielkim stopniu przypadkowe. To że komuś się nie udało nie wynikało przecież z tego, że był mniej zdolny, mniej wykształcony, mniej pracowity, to nie miało nic do rzeczy, tylko z tego, że znalazł się raptem w niewłaściwym zakładzie pracy, w niewłaściwym mieście. I nagle i on, i jego dzieci, i przyszłość ich dzieci – stały się czarną dziurą.
A najgorsze w tym wszystkim było, że ci którzy się załapali zupełnie nie zwrócili uwagi na tych wykluczonych. Uznali, że tak musi być. Że jest OK.
Nie czuli się w żadnym obowiązku wobec tych, którym się nie udało.
Takie kategorie jak poczucie solidarności, poczucie wstydu, poczucie wspólnoty, potrzeba podzielenia się – w polskim społeczeństwie nie zaistniały.
A błąkające się gdzieś po obrzeżach idee, że dobrobyt powinien być dla wszystkich, że wszystkim należy się pewne minimum, i równe szanse – były wyśmiewane.
To jest główny minus ostatnich 20 lat. Ten minus jest tak wielki, że nie dziwię się milionom Polaków, że przysłania im inne dokonania transformacji. Ten minus, powtórzę to, jest i materialny i duchowy. Materialny – bo miliony Polaków wypchnięto na margines. Bez dania racji. Duchowy – bo inne miliony ten stan rzeczy uznały za naturalny.
Kolejną grupą wypchniętą na margines byli wszyscy ci, którzy w mniejszym lub większym stopniu, utożsamiali się z PRL-em.
Historiografia solidarnościowa, w sposób godny podręczników marksizmu-leninizmu, odebrała tym ludziom poczucie bycia pełnoprawnym obywatelem.
Tych ludzi zakrzyczano, i de facto osądzono i skazano.
Mówiono, że muszą oni odpokutować za swoje winy, zarzucano im anty-polskość, zarzucano, że służyli obcemu mocarstwu, że byli klasą uprzywilejowaną, więc teraz muszą cierpieć, ba, opowiadano też, że wciąż trzeba ich tropić, bo to oni wygrali na transformacji, bo potrafili się ustawić, bo mieli kolegów itd...
Oto pojawił się ten zły, na którego można było ludzi szczuć.
Przy czym, zwycięska władza solidarnościowa, pełna moralnego oburzenia, raczej nie stosowała tych wszystkich zasad do siebie. Widać to przecież gołym okiem. Gdy oni mówią o kolegach i ustawianiu się, aż korci by się zapytać – czy np. Jan Krzysztof Bielecki jest prezesem PKO SA , dostał to stanowisko z tego powodu, że jest wybitnym fachowcem od banków czy może dlatego , że był we właściwej grupie? Czy Adam Glapiński został szefem Polkomtela, dlatego, że był menedżerem od lat, geniuszem zarządzania, czy też dlatego, że był w PC? Czy np Bronisław Wildstein, został prezesem TVP dlatego, że był tak wielkim wizjonerem, menadżerem od spraw mediów, czy dlatego, że był we właściwej grupie?
Podobne przykłady można mnożyć. One pokazują i praktykę 20 lat transformacji (grunt to trafić do dobrej grupy w dobrym momencie), i socjotechnikę, która jest stosowana. Że każdy kto ma okazję – ten rwie. I nie ma tu bardziej lub mniej moralnych, różne mogą by co najwyżej wydawane podczas rwania okrzyki.
A co do stempelka "komuna" – no cóż, dziś solidarnościowcami i patriotami są panowie Wassermann, Kryże, gen. Fonfara, red. Król, itd Zaś komuna to Andrzej Celiński, Józef Pinior, a od niedawna Adam Michnik, i – zdaje się – Lech Wałęsa. Tyle to jest warte.
Adam Ostolski: Żyjemy w świecie, który jest efektem wielkiej polityczno-gospodarczej zmiany trwającej od kilku dekad. Mówiąc o "polskiej transformacji", myślimy najczęściej o zmianie, której symboliczna data przypada w roku 1989 i która oznaczała z grubsza dwie rzeczy: przejście od jednopartyjnej dyktatury do liberalnej demokracji oraz od nakazowo-rozdzielczego do rynkowego modelu gospodarki. Niektórzy dodają do tego "powrót do Europy", czyli integrację z międzynarodowymi strukturami NATO i Unii Europejskiej. Od początku podkreślano przy tym, że w przeciwieństwie do dawniejszych utopii, które były "gorącymi projektami", mobilizującymi wielkie namiętności, liberalna demokracja jest projektem "chłodnym". Te zadania udało się zrealizować, zapewne ani lepiej, ani gorzej niż w innych krajach Europy Wschodniej.
Problem z takim rozumieniem "polskiej transformacji" polega na tym, że jest to tylko nawierzchnia. Polityczne i gospodarcze przemiany w Europie Wschodniej od początku wpisane były w kontekst neoliberalnej globalizacji – to znaczy w inną, większą i bardziej uniwersalną transformację globalną. Na całym świecie oznacza ona prywatyzację problemów społecznych, kurczenie się zbiorowych zabezpieczeń przed ryzykiem, przeniesienie akcentu z opiekuńczej na policyjną funkcję państwa, nowe wzory migracji zarobkowych, deregulację rynków, wzrost rozpiętości dochodów, elastyczny reżim i wydłużające się godziny pracy itp. itd. Także pod tym względem zadanie zostało wykonane z nawiązką.
Dariusz Zalega: Krach PRL w latach 80. był nieuchronny. System był niewydolny, a co najważniejsze – mało kto chciał go jeszcze bronić. Większość społeczeństwa po prostu starała się przeżyć, najbardziej prężna część aparatu partyjnego już myślała tylko o tym, jak się uwłaszczyć na majątku społecznym i dogadać z tą częścią opozycji, która myślała już tylko o władzy. W 1986 r. Polska weszła do MFW, potem nastąpiła dzika prywatyzacja pod rządami Rakowskiego i Wilczka, tak więc utworzenie rządu Mazowieckiego, czy czerwcowe wybory w 1989 r. były tylko symbolicznym spięciem dłuższego procesu przemian. W jednym z podziemnych pism lewicowych z tego okresu rok 1989 r. określono jako demokratyczne zwycięstwo i społeczną klęskę. I to dobrze oddaje charakter przemian, jakże daleko od czarno-białych schematów tworzonych przez obecną propagandę sukcesu.
Ja skupiłbym się na tym, co się nie udało, a właściwie do czego doprowadził przyjęty model transformacji: Polska stała się krajem kapitalizmu zależnego, peryferyjnym, z podziałem na Polskę A i B, z rosnącymi nierównościami społecznymi (jednymi z największych w krajach ODCE), z masową emigracja za chlebem, z zamierającą demokracją, w miejsce której mamy rządy koterii partyjnych wymieniających się jak na karuzeli u władzy. I to jest właśnie ciekawy element, bo o ile wszyscy znamy problemy społeczne i gospodarcze po 1989 r., to "zwycięstwo demokratyczne" także się zdewaluowało: co z tego, że jest wolność słowa, skoro zawłaszczyły ją wielkie koncerny medialne, co z tego, że mamy rząd wybierany w wyborach, bo i tak robi on co chce, co z tego zresztą, że mamy wybory, skoro gdy nie masz milionów na koncie, ustawiasz się na z góry straconej pozycji. Rozdźwięk między elitami a społeczeństwem podkreślają wyniki badania ze stycznia 2007 r.: ponad połowa Polaków (55 proc.) uważa, że ludzie tacy, jak oni nie mają wpływu zarówno na to, co się dzieje w kraju, jak i w ich najbliższym otoczeniu. Przeciwnego zdania jest tylko 22 proc. badanych (CBOS). Z tego demokratycznego zwycięstwa nie zostało więc zbyt wiele, chyba, że myślimy o tym, że łatwiej jest teraz o paszport, by uciec z tego kraju przed harówką za grosze.
Czy polskie społeczeństwo nie zapłaciło zbyt wysokiej ceny w związku z tą transformacją?
Łukasz Foltyn: Oczywiście że cena jest zbyt wysoka, zważywszy na to że produkt jest kiepskiej jakości. Pod wieloma względami to państwo PRL było bardziej podobne do Zachodu, niż obecne - bardziej przypominające kraje III-go świata.
Robert Walenciak: Zapłaciło. Uważam, że polskie społeczeństwo zapłaciło za wysoką cenę. A o ile za wysoką? Żeby odpowiedzieć uczciwie na to pytanie, trzeba by porównać sąsiednie społeczeństwa, czeskie czy węgierskie. W tamtych krajach mamy jak i u nas podobne patologie, czyli trwale wykluczonych, zimną wojnę domową, nienawiść często sztucznie utworzonych obozów. Bo podział między PO i PiS jest sztuczny, PiS jest partią antydemokratyczną, autorytarną, i tu jest jedyna tak naprawdę istotna różnica między tym ugrupowaniem a PO. Więc polityka w Polsce sprowadza się dziś do tematów zastępczych, dyskutuje się np kto kogo obraził, kto co komu powiedział, mamy dworskie dywagacje. A nie dyskutuje na najważniejsze tematy, bo podobno są nudne. Więc nie można np rozmawiać o służbie zdrowia, żeby ona służyła wszystkim, bo jest to temat nudny, nie możemy rozmawiać o radach robotniczych, bo to albo utopia* albo herezja* (*niepotrzebne skreślić), nie możemy rozmawiać o stosunkach Państwo- Kościół bo to obraża Kościół. Więc o czym wolno rozmawiać? O przecenach w hipermarketach?
Nawiasem mówiąc, właśnie brak dyskusji o stosunkach Państwo-Kościół szkodzi Kościołowi najbardziej. Bo staje się on powoli narzędziem w rękach kilku polityków, którzy chowają się w kruchcie, którzy używają go jako trampoliny dla kariery politycznej. Oni są dla Kościoła większym zagrożeniem niż Joanna Senyszyn, bo od słów Senyszyn wiara nie zniknie, natomiast ludzie, którzy przekupują Kościół dobrami materialnymi, wciągają w politykę, demoralizują go i odzierają z sacrum.
Adam Ostolski: Kusi mnie, żeby odwrócić to pytanie: czy transformacja nie była zbyt wysoką ceną za nasze bezczelne marzenia o lepszym świecie? Lata 80. to był na świecie, i także w Polsce okres ambitnych marzeń. Robotnicy marzyli o Rzeczpospolitej Samorządnej, o kontroli nad zyskami swoich zakładów, o pełnej suwerenności Polski... Ruchy pacyfistyczne marzyły o zatrzymaniu wyścigu zbrojeń i przeznaczeniu zaoszczędzonych pieniędzy na inne cele, takie jak ekologia i pomoc rozwojowa dla Trzeciego Świata. W tym samym czasie ekologowie protestowali przeciw budowie elektrowni jądrowych w Żarnowcu i Klempiczu, Warszawski Ruch Homoseksualny walczył o prawo do rejestracji, od początku lat 80. powstawały inicjatywy feministyczne. Czym był rok 1989 z punktu widzenia ich marzeń i działań? Co przyniósł robotnikom i ruchom społecznym? Jak wyglądałaby ta historia, gdybyśmy nauczyli się opowiadać ją nie z jakiejś jednej totalnej perspektywy ("my wszyscy", naród, polskie społeczeństwo itp.), lecz z wielu różnych zaangażowanych perspektyw?
Często mówi się, że rok 1989 przyniósł Polakom wolność, zaś rozmaite koszta transformacji (m.in. masowe bezrobocie, wzrost rozpiętości dochodowej, odebranie Polkom wolności do przerywania ciąży) to po prostu cena, jaką płacimy za tę wolność. Jest w tym dużo prawdy – po roku 1989 zwiększyła się paleta opinii dostępnych w prasie i telewizji, pojawiły się możliwości podróżowania po świecie, zaciągania kredytów, wyboru między różnymi partiami politycznymi... Cały szereg "negatywnych wolności", bez których nie wyobrażamy już sobie życia – i słusznie.
Z drugiej strony nie mogę jednak zapomnieć dwóch obrazów, które widziałem w telewizji na samym początku lat 90. Pierwszy z nich to fragment programu "Sprawa dla reportera": robotnicy, którzy wyli do kamery, domagając się zniesienia popiwku (podatku od wzrostu wynagrodzeń). Drugi to obraz kilku mężczyzn z zasłoniętymi twarzami stojących wokół kolumny Zygmunta. To była grupa gejów, którzy chcieli zorganizować manifestację na Placu Zamkowym, ale zakazano im tego argumentując, że obok jest katedra. Zawsze kiedy słyszę, że rok 1989 przyniósł Polakom wolność, prześladują mnie te obrazy, to wrażenie zaszczucia... Można powiedzieć, że są to przypadkowe skojarzenia, że nie wyrażają istoty polskich przemian, a jedynie ich uboczne koszty. Co jednak, jeśli podobnie jak wytrzymałość mostu mierzy się zawsze w najsłabszym punkcie, tak samo o danym porządku społecznym najwięcej mówi pozycja tych, którzy są w nim najsłabsi, którzy mają w nim najmniej wolności?
Dariusz Zalega: O kosztach społecznych pierwszego etapu przemian napisano już wiele. Ja bym spojrzał na model społeczno-gospodarczy przyjęty podczas transformacji w perspektywie ostatnich lat. Przed obecnym kryzysem, od lat odnotowywano w Polsce wzrost gospodarczy – związany m.in. z napływem dotacji unijnych, ale to wcale nie przekładało się na znaczącą poprawę sytuacji materialnej społeczeństwa. Ponad połowa Polaków wciąż żyje poniżej minimum socjalnego. Są oni wykluczeni z życia społecznego, ekonomicznego i politycznego. Przed kryzysem rząd chwalił się wzrostem płac, ale zapomniał dodać, że tylko w niewielkiej części odrobiono w ten sposób straty płacowe, jakie ponieśli pracownicy w ostatnich latach. W latach 2000-2005 wydajność pracy wzrosła bowiem o 43 proc., a płace o 7 proc. Podobnie rzecz się ma z bezrobociem – przed kryzysem spadło ono oficjalnie do 10 procent, ale tylko dlatego, że rzesza Polaków wybrała emigrację. Nie zmienił się natomiast poziom wyzysku panujący w polskich przedsiębiorstwach, tym bardziej, że rośnie liczba pracowników zatrudnianych na pozakodeksowe umowy o pracę, na umowę zlecenie, umowę o dzieło, czy za pośrednictwem agencji wynajmu pracowników. To wszystko są właśnie skutki przyjętego 20 lat temu kierunku transformacji.
Dużo się mówi o planie Balcerowicza, ale co on konkretnie zakładał i czego dokonał?
Łukasz Foltyn: Pod tym hasłem należy rozumieć wprowadzenie neoliberalizmu w Polsce - likwidacji bezpieczeństwa socjalnego, nieliczenie się z interesem społecznym, doprowadzenie do likwidacji wielu przedsiębiorstw bez dania im szansy na modernizację, wycofanie państwa i prywatyzacja tak ważnych dziedzin na edukacja i służba zdrowia. To był absurdalny ekonomicznie, a co ważne- także społecznie program społeczno-gospodarczy, który niestety "ustawił" kierunek przemian na dalsze lata, bo Balcerowicz w każdym kolejnym rządzie miał swoich godnych następców, czasem nawet przerastających "mistrza" jak na przykład Jerzego Hausnera.
Robert Walenciak: Mainstream twierdzi, że Leszek Balcerowicz był geniuszem, który zbudował alternatywę, genialny plan, który przeprowadził nas przez Morze Czerwone. Otóż – to jest propaganda. Podobne reformy przeprowadzono na Węgrzech, Czechach, Słowacji, i też się udały. Plan Balcerowicza nie był czymś nadzwyczajnym, po prostu był. Czy mógł uwzględniać potrzeby nie wykluczania wielkiej części społeczeństwa? Uważam, że tak, że były grube błędy w tym planie. Że owszem, reformy trzeba było przeprowadzić, to pewne, ale to było robione za ostro, brutalnie.
Dlaczego tak? Tłumaczę to... modą. Wówczas była moda na chłopców z Chicago, to był wówczas dominujący nurt w światowej ekonomii. Leszek Balcerowicz był jego wyznawcą, więc żaden z niego geniusz, to tylko człowiek, który wiał razem z wiatrem historii.
W tamtym czasie rację miał Tadeusz Mazowiecki, który mówił, że marzy mu się społeczna gospodarka rynkowa. To puszczano mimo uszu, jako brewerię. I do awantury między Mazowieckim a Balcerowiczem doszło podobno tylko raz, gdy Balcerowicz chciał uwolnić ceny leków. Na to Mazowiecki się nie zgodził.
Więc pewnie trochę szkoda, że zabrakło mu determinacji, by powstrzymać Balcerowicza w innych pomysłach.
Adam Ostolski: Planem Balcerowicza nazwano pakiet ustaw przyjętych przez Sejm kontraktowy w grudniu 1989 roku. Dotyczyły one bardzo różnych spraw, m.in. regulowały emisję pieniądza, zasady opodatkowania czy zasady zwolnień grupowych. Zarówno pod względem gospodarczym, jak i politycznym najważniejsza była ustawa o podatku od wzrostu wynagrodzeń, czyli wspomnianym już przez mnie "popiwku". Oficjalnym celem popiwku było zatrzymanie inflacji poprzez ograniczenie presji płacowej. Jednak zahamowanie inflacji można było osiągnąć w inny sposób, przy mniejszych kosztach społecznych, co proponował w debacie nad ustawami Balcerowicza senator Karol Modzelewski. Wkrótce potem zniesiono popiwek w sektorze prywatnym, zachowując go w sektorze państwowym. W warunkach wysokiej inflacji zamrożenie płac w sektorze państwowym było swego rodzaju ekonomicznym terrorem, sposobem na złamanie oporu pracowników przed prywatyzacją ich zakładów. I to się bez wątpienia udało.
Dziś jednak mówiąc o "planie Balcerowicza" mamy na myśli raczej pewien sposób myślenia o polityce gospodarczej niż te konkretne ustawy. Zgodnie z tą wizją istnieje ktoś, kto wie, jak należy postępować z gospodarką – są to krajowi i międzynarodowi eksperci, będący rzekomo w posiadaniu naukowych recept na problemy ekonomiczne. Elity polityczne mają się kierować wskazówkami tych ekspertów, a co za tym idzie, polityka gospodarcza musi być w znacznym stopniu wyłączona spod demokratycznej debaty. Nieprzypadkowo ustawy firmowane przez Balcerowicza przyjęto bez publicznej dyskusji, zaś debatę sejmową ograniczono do rytualnego minimum. Zadaniem polityków w tym modelu nie jest reprezentowanie interesów społecznych, lecz nakłanianie obywateli do akceptowania narzucanych im z góry jedynie słusznych rozwiązań.
Rozbrajaniu demokratycznych roszczeń, które mogłyby stać na drodze takiej polityce, służył cały arsenał nowomowy, stawiającej po jednej stronie "populizm" i "postawy roszczeniowe", po drugiej zaś "bolesne reformy" i obiecywany przez nie "powrót do normalności". Czy ten styl myślenia nie nadaje wciąż tonu naszej polityce i debacie publicznej, nie tylko w dziedzinie gospodarki? Ilekroć rząd robi podejmuje ważną decyzję bez publicznej dyskusji – np. wysyła armię na wojnę, podpisuje umowę o tzw. tarczy antyrakietowej czy postanawia zbudować elektrownię atomową – czy nie kontynuuje stylu rządzenia zapoczątkowanego planem Balcerowicza?
Dariusz Zalega: Nie chciałbym się powtarzać, gdyż podejrzewam, że o planie Balcerowicza wyczerpujących odpowiedzi udzieliły inne osoby biorące udział w tym podsumowaniu dwudziestolecia. Chcę tylko podkreślić, że podstawy dla tego planu wprowadził już aparat PZPR przed 1989 r., a sam plan był tylko kopią programów dostosowania strukturalnego wdrażanego w różnych krajach – ze skutkami jak w Polsce – przez MFW i Bank Światowy.
Dlaczego ludzie pracy nie znaleźli w tym 20-sto leciu oparcia w lewicy, która z natury rzeczy powinna ich bronić?
Łukasz Foltyn: Niestety lewica nie powstała w Polsce w ciągu tych 20 lat. Jestem zwolennikiem tezy, że wynika to z ogólnego zacofania kulturowego Polski, które nie pozwoliło na wykształcenie się w społeczeństwie poglądów lewicowych, a w konsekwencji - lewicowych sił politycznych. Ludzi o lewicowych poglądach i wrażliwości społecznej, czy raczej - "lewicowej kulturze", jest naprawdę niewielu i nie liczą się oni na scenie społecznej, medialnej czy politycznej.
W Polsce bieda, wykluczenie społeczne - jest uważane za problem indywidualny tych, których on dotyka, a w dodatku- ich sytuację uważa się za zawinioną przez nich samych. To jest właśnie element polskiej kultury stosunków społecznych, który wyklucza powstanie lewicy, bo byłoby to przecież "pomaganie nierobom i obibokom- wara od pieniędzy porządnych ludzi!".
Robert Walenciak: Ludzie pracy nie znaleźli oparcia w SLD, dlatego że w Polsce nie było lewicy. Albo też – lewica była bardzo słaba. SLD – to machina polityczna, której działacze mają ucho na lewicowość. Ale jak nic lewicowego nie słyszeli? Jak słyszeli, w najlepszym wypadku, że im wolno mniej? Więc grali pod mainstream.
Po roku 1989 w Polsce mieliśmy dwie opowieści, dwie tożsamości. Pierwsza to była opowieść liberalna, tych którzy popierali transformację, którym się udało, i których symbolami byli Balcerowicz i "Gazeta Wyborcza". Druga tożsamość, to tożsamość PC, Jana Olszewskiego, braci Kaczyńskich, czyli opowieść o wielkiej zdradzie przy Okrągłym Stole, o czerwonych, różowych, oszukanym narodzie. Nie było natomiast tożsamości lewicowej, to się nie odrodziło. Owszem, jestem w stanie zrozumieć, że w pierwszych latach po 89 r. lewica była demode, źle się kojarzyła, ale potem? Potem była cisza – nie wróciła tradycja PPS, nie zastanawialiśmy się nad rozterkami lewicowych intelektualistów – ich drogach do i z komunizmu, ich wyborach, nie pytaliśmy się co ich odpychało od II RP... Zapomnieliśmy o masach, awansie społecznym. Przekładając to na język historii – wyzbyliśmy się historii narodu, celebry typu Katyń czy Powstanie Warszawskie przysłoniły wszystko inne.
Czy można było spróbować tożsamość lewicową zacząć budować?
Oczywiście. Prawica to robiła. PiS-owscy publicyści, dziś wszędzie widoczni, 10 lat temu wszyscy razem siedzieli w dwóch tygodnikach, "Nowym Państwie" i "Gazecie Polskiej". W międzyczasie trochę "trenowali" – a to w TVP Walendziaka, a to w "Życiu", które ciągle upadało, a to w TV Puls. I proszę jak się rozrośli...
Podobnego projektu na lewicy nie było, więc przetraciliśmy dziesiątki publicystów, pracowników nauki, którzy gdzieś się porozchodzili, poznikali.
Lewica zaczyna od zera. Od spotykania, czytania, gadania.
W którymś momencie narodzi się z tego masa krytyczna – kolejne środowiska zaczną rozmawiać dojrzale o polityce, brać w świadomy sposób w publicznej debacie. Nauczą się docierać do potencjalnych wyborców. Dopiero wtedy ci z otwartym uchem na lewo – to usłyszą.
Adam Ostolski: A ile godzin mogę odpowiadać na to pytanie? /śmiech/ Niestety kryzys lewicy to jest w dużej mierze tendencja globalna. Tony Blair w Wielkiej Brytanii, Bill Clinton w Stanach Zjednoczonych, Gerhard Schröder i Joschka Fischer w Niemczech posunęli neoliberalne przemiany dużo dalej niż ich prawicowi poprzednicy. A w RPA to właśnie lewicowy Afrykański Kongres Narodowy zainstalował neoliberalizm po upadku apartheidu. Ogólnie rzecz biorąc, lewicowi przywódcy podzielili się w latach 90. na dwie grupy. Jedni poszli "trzecią drogą", udowadniając, że lewica wcale nie gorzej od prawicy radzi sobie z obsługiwaniem kapitalizmu. Inni, jak Lionel Jospin, próbowali trwać przy osiągnięciach złotego wieku socjaldemokracji, broniąc resztek demontowanego przez neoliberałów państwa dobrobytu. Oba nurty były odpowiedzią na doświadczenie kryzysu lewicy, ale żaden z nich go nie rozwiązywał.
W Polsce zawiodła zarówno lewica solidarnościowa, jak i postkomunistyczna... Wielka szkoda, że nie powstała silna partia reprezentująca lewicowy nurt "Solidarności". W latach 90. niezależną i skuteczną politykę prowadziła Unia Pracy. Dziś rzadko zdajemy sobie sprawę, jak wiele jej zawdzięczamy, np. wiele demokratycznych i socjalnych zapisów w Konstytucji z 1997 roku. Sama obecność UP w Sejmie aż do roku 1997 powstrzymywała rządzący SLD od odpływania za bardzo w stronę liberalnego centrum. Ale to było dawno temu.
W krajach, w których istnieją silne związki zawodowe i ruchy społeczne, albo liczące się partie na lewo od socjaldemokracji, opór przed wywłaszczaniem ludzi z ich praw jest silniejszy. Ale opór to za mało. Czy fakt, że mówimy dziś więcej o oporze niż o postępie, nie świadczy o czymś bardzo niepokojącym? Ogromną rolę w globalnym osłabieniu lewicy odegrał fakt, że neoliberałom udało się przejąć z lewicowego słownika słowo "reforma". Kiedyś reformy oznaczały zdobycze świata pracy lub progresywnych ruchów społecznych, były koncesją ze strony uprzywilejowanych i ceną, jaką płacili za pokój społeczny. Niektóre reformy były nawet czymś więcej – małymi krokami w stronę budowy innego, sprawiedliwszego ładu społecznego. Od kilku dekad słowo "reforma" zmienia diametralnie znaczenie. Dziś kojarzy się przede wszystkim z tzw. "bolesnymi reformami", czyli z prywatyzacją usług publicznych i wycofywaniem się państwa z odpowiedzialności za wspólne dobro.
Skuteczna lewicowa polityka będzie niemożliwa, jeśli lewica nie przedstawi własnej wizji świata, do którego chce nas zaprowadzić. To sprawa o podstawowym znaczeniu. System, w którym żyjemy, pozwala dziś umiarkowanej lewicy od czasu do czasu łatać swoje dziury, ale wcale nie jest powiedziane, że zawsze będzie się na to zgadzać... Co bowiem jeśli zgoda na łatanie dziur nie jest niczym więcej, jak ceną płaconą niechętnie za pokój społeczny? I jeśli nawet skromne socjaldemokratyczne, socjalliberalne czy ekologiczne reformy potrzebują oparcia w jakiejś ambitniejszej wizji zmiany społecznej? Spróbujmy sobie wyobrazić, że powołaniem polityki nie jest obsługiwanie kapitalizmu. Że lewica nie jest skazana ani na "łatanie dziur", ani na "obronę resztek". Tym, czego potrzebujemy, jest nowa wizja postępu, a to znaczy, że musimy wciąż na nowo wymyślać socjalizm.
Dariusz Zalega: Sprawa jest prosta – bo tej lewicy tak naprawdę nie było. Lata PRL i zawłaszczenie pojęcia lewicy przez postkomunistycznych liberałów sprawiło, że zapanował w głowach Polaków wielki bałagan ideologiczny. Lewica, prawica – te pojęcia tak naprawdę przestały coś mówić polskiemu społeczeństwu, choć można usłyszeć ciekawe odpowiedzi respondentów, gdy zada się odpowiednie pytania. Przykładowo, w styczniu 2003 r. 62 procent respondentów CBOS stwierdziło, że na polskiej scenie politycznej nie ma partii, na którą mogliby głosować. CBOS pytał też respondentów, czy odczuwają potrzebę utworzenia nowej partii politycznej i jaki ich zdaniem powinna mieć charakter. Zdaniem aż 48 procent badanych taka partia powinna bronić bezrobotnych, a zdaniem 19 procent – druga odpowiedź – powinna ona mieć charakter robotniczy. Wśród badanych 7 procent odpowiedziało, że powinna powstać nowa partia lewicowa, a pięć procent bez ogródek stwierdziło, że powinna to być partia socjalistyczna. Oczywiście, to tylko sondaże, ale zupełnie z tymi oczekiwaniami rozminęła się postkomunistyczna socjaldemokracja.
Schyłkowa PZPR była pełna młodych aparatczyków, którzy mieli zastąpić znane wcześniej i negatywnie kojarzone twarze. Marksizm kojarzył im się z czymś przestarzałym, z pustymi formułkami. Dominował wśród nich pragmatyzm, a właściwie oportunizm. Przekształcenie "komunistów" w socjaldemokratów po upadku PRL nie stanowiło więc większego problemu dla większości aparatu partii "komunistycznej" PZPR. Podkreślmy, aparatu, gdyż szeregowi działacze wykruszyli się. Ten stan ducha – byle dalej od ideologii, został przeniesiony do nowych partii "socjaldemokratycznych" SdRP, czy SLD. Zresztą w tej specyficznej socjaldemokracji jest zakorzeniona silna nieufność wobec robotników, związana z robotniczą rewolucją "Solidarności" lat 1980-81.
Trzeba jednak widzieć ten okres także w szerszym kontekście – lata 80. i początek 90. to okres neoliberalnej ofensywy. W tym wypadku, biorąc pod uwagę niewątpliwie minusy Polski Ludowej, lewica polska i tak musiała znaleźć się w defensywie.
Lewicę w Polsce trzeba było budować na zupełnie nowej bazie, aniżeli mogłyby nią być jakieś środowiska postpezetpeerowskie. Stąd dla mnie takim pasjonującym eksperymentem jest tworzenie Polskiej Partii Pracy na bazie "Sierpnia 80". To pewien powrót do korzeni ruchu robotniczego, a szczerze mówiąc, nie widzę, w jaki inny sposób można by w Polsce zbudować lewicę godną tego miana. I która mogłaby pozyskać poparcie robotników (i dodam, ze wg ostatniego sondażu CBOS PPP cieszy się poparciem 6 procent robotników niewykwalifikowanych, a więc kierunek jest dobry).
Łukasz Foltyn - Twórca gadu-gadu, lewicowy publicysta, bloger lewica.pl.
Robert Walenciak- zastępca redaktora naczelnego tygodnika "Przegląd".
Adam Ostolski- socjalog, filozof, "Krytyka Polityczna".
Dariusz Zalega - redaktor naczelny tygodnika "Trybuna Robotnicza".
całość przygotował i opracował: Przemysław Prekiel