Według Modzelewskiego "znaczna część potencjału ekonomicznego stworzonego podczas socjalizmu realnego zbankrutowała, co stało się przyczyną kryzysu warstw społecznych stanowiących ongiś bazę ‘Solidarności’". Niektórzy powiedzieliby wręcz, że "Solidarność" stała się ofiarą własnego sukcesu – rewolucja pożarła swoje dzieci. Modzelewski nie idzie na takie uproszczenia. Jego zdaniem ’Solidarność’ jako związek masowy w ścisłym znaczeniu przestał istnieć wraz z wprowadzeniem stanu wojennego. Tylko zespół elit w ściśle określonych ramach organizacyjnych przetrwał stan wyjątkowy. Ale ‘Solidarność’ nie była już ruchem masowym. Nigdy nie podniosła się po tej klęsce. To, co pozostało z ‘Solidarności’ brało się z mitu, mitu wciąż zakorzenionego w pamięci zbiorowej".
Związek ten, według niego, nie miał spójnej ideologii i "był niejako nieślubnym dzieckiem systemu komunistycznego, Kościoła katolickiego i ruchu społecznego".
Modzelewski zdaje sobie sprawę, że "trzech rodziców jednocześnie, to zbyt wiele", zaznacza wszakże że "podstawy socjalistyczne tego ruchu pozostały namacalne w hierarchii wartości rozwiniętej spontanicznie przez ruch: zasada egalitaryzmu, np., lub ambicje kolektywistyczne".
Co istotne, to co głoszono po 1990 r., w mniemaniu K. Modzelewskiego, nie miało już nic wspólnego z tymi wartościami ruchu robotniczego.
Z ruchem robotniczym Karol Modzelewski związał się platonicznie, gdy miał zaledwie 19 lat. Studiował wówczas historię, a równolegle, jak wspomina: "stworzyliśmy, na Uniwersytecie Warszawskim coś w rodzaju komitetu rewolucyjnego". Był to efekt "tajnego referatu Chruszczowa na XX Kongresie KPZR, deklaracji, która dała początek ograniczonemu skokowi ku destalinizacji w Polsce". Do grupy tej, oprócz Karola Modzelewskiego, należeli m.in. Jacek Kuroń i Krzysztof Pomian. "Dla nas, wychowanych na marksizmie, to, co powiedział Chruszczow na temat błędów popełnionych przez Stalina – mówiono wtedy o ‘wypaczeniach’ – wydawało się zbyt uproszczone. Należało przeanalizować to wszystko w relacji do systemu. Jeżeli możliwe były takie błędy, oznaczało to, że istniała jakaś luka w systemie i że trzeba go było w związku z tym obalić. Do tego była potrzebna rewolucja. Kto miał poprowadzić tę rewolucję? Oczywiście, klasa robotnicza, tak jak nas uczył Lenin".
K. Modzelewski przyznaje, że stanowisko to doprecyzowane zostało jesienią 1956 r., kiedy powstały rady robotnicze w fabryce samochodów na Żeraniu (pod Warszawą) i kiedy robotnicy przejęli kontrolę w zakładzie. Od tego momentu zaczęto mówić o modelu samorządności robotniczej. Wówczas pojęcie to zweryfikowane zostało również w praktyce. Miłość platoniczna do klasy robotniczej przerodziła się w dojrzałe uczucie.
Karol wspomina: "ten ruch protestu zawierał w sobie dokładnie to, o co nam chodziło: demokrację robotniczą. Próbowaliśmy, zaczynając od uniwersytetu, organizować zebrania w fabryce. Ze swej strony, zostałem zobowiązany do nawiązania kontaktu. Kiedy przybyłem do Żerania i wyłożyłem nasz projekt Lechosławowi Goździkowi, rzecznikowi robotników, odpowiedział nam, jak w Nowym Testamencie: ‘Idźcie i nauczajcie’. Począwszy od tej chwili nie chodziłem już na uniwersytet, ale każdego dnia przychodziłem do fabryki, aby tam prowadzić wykłady. 19 października, kiedy chciałem przekroczyć próg fabryki, napotkałem tłum ludzi. Jakieś trzy tysiące robotników zebrało się na wiecu. Powodem tej manifestacji było posiedzenie KC partii komunistycznej, które miało wyłonić nowe Biuro Polityczne. Podczas tego posiedzenia pojawił się nieoczekiwanie Chruszczow wraz z marszałkami Armii Czerwonej i zażądał, aby stare kierownictwo pozostało u władzy. Jednocześnie jednak radzieckie oddziały pancerne rozpoczęły marsz na Warszawę. Goździk przedstawił tłumowi nazwiska nowego kierownictwa i wozy pancerne, które przejechały nieopodal bram fabryki, wskazał na Rokosowskiego jako na odpowiedzialnego za te przygotowania militarne. Wtedy ludzie zrozumieli, że chodziło o próbę sił między Moskwą a nami".
Efekt psychologiczny był piorunujący. Odtąd można było mówić o "powstańczym stanie świadomości", czy, jak kto woli, o świadomości rewolucyjnej.
We wspomnieniach Karola Modzelewskiego: "Późno w nocy wozy pancerne z północy zbliżyły się do miasta. Chcieliśmy je zatrzymać w tunelu kolejowym. Przewidywaliśmy, że zablokujemy przejście pod torami za pomocą ciężarówek załadowanych piaskiem i śrubami, i przyjmiemy wozy z flagą biało-czerwona i czerwoną w ręku i z butelkami wypełnionymi benzyną, śpiewając ‘Międzynarodówkę’. Mówiliśmy sobie, że gdyby chodziło o polskich żołnierzy, nie zdarzyłoby się nic, ale gdyby chodziło o żołnierzy radzieckich, rozpoczęłaby się bitwa. (...)
Niektórzy działacze PZPR mieli karabiny maszynowe przejęte od strażników fabrycznych. Nic ponadto. Wozy zresztą nigdy się nie pojawiły. Wtedy sądziliśmy, że oni się nas przestraszyli, naszych śrub i koktajli Mołotowa. Ale dziś wiemy, że rzeczywistość była zupełnie inna. Gomułka negocjował z Chruszczowem i tej samej nocy Czu En-laj powiadomił ambasadora radzieckiego w Pekinie, że interwencja Armii Czerwonej w Polsce zostanie jasno i jednoznacznie potępiona publicznie przez chińską partię komunistyczną. Informację przekazano bezpośrednio Chruszczowowi podczas jego spotkania z Gomułką i pokojowe rozwiązanie zostało znalezione". Modzelewski nie wspomina o wyjściu naprzeciw podążającym do Warszawy kolumnom radzieckim wojsk polskich. To umknęło jego uwadze. Zapomina również o wkładzie PZPR-owskiej lewicy i intelektualistów w rozwój idei samorządności robotnicze. Taki aparatczyk, jak Lechosław Goździk, nie działał przecież w próżni. Wspomnimy zatem za niego o Juliuszu Wacławku, Józefie Balcerku i Szymonie Jakubowiczu.
Nie zapomina jednak o poczuciu wygranej: "Wszyscy mieli poczucie wygranej i nadzieję, że stanie się to zarzewiem przyszłych zmian". Trochę nas to dziwi, skoro "doświadczenie samorządności robotniczej należało już do przeszłości", ale każdy ma przecież własną hierarchię wartości.
"Normalizacja wprowadzona przez Gomułkę, tzn. powrót do starego porządku, dokonała się bardzo powoli. Po wydarzeniach na Węgrzech odczuwaliśmy przede wszystkim ulgę, ponieważ nie doszło do interwencji radzieckiej. Październik 1956 r. pozostawił ślady: niezależność Kościoła, utrzymanie własności chłopskiej oraz pewien zakres autonomii uniwersyteckiej, oczywiście ograniczonej, ale będącej postępem nie do pogardzenia w systemie autorytarnym. Rady robotnicze zostały zalegalizowane, ale nie posiadały faktycznie żadnej władzy. Zostały później, w 1958 r., połączone z radami zakładowymi związków zawodowych i komitetami zakładowymi partii. To był koniec pojęcia ‘samorządności’".
Karol Modzelewski poświęcił się wówczas pracy na Uniwersytecie, a konkretnie historii średniowiecznej. Inni walczyli piórem o samorządność robotniczą. Był nieukontentowany i chciał początkowo trzymać się z dala od świata polityki. Nie trwało to jednak długo. "Wraz z Kuroniem zorganizowaliśmy klub dyskusyjny, który bardzo szybko został zakazany. Wygraliśmy wybory w organizacji młodzieżowej na Uniwersytecie, ale nasze pole manewru było dość ograniczone, w tej mierze, w jakiej wszystko było poddane kontroli partii. Później napisaliśmy anonimowo tekst do tajnego rozprowadzania w fabrykach i na uniwersytecie. Zostaliśmy zdemaskowani i zatrzymani po raz pierwszy. Funkcjonariusz, który mnie wtedy przesłuchiwał, powiedział: ‘Towarzyszu Modzelewski, wasza mała konspiracja nadaje się do kitu’. I miał rację. To, co napisaliśmy znajdowało się na granicy śmieszności. Ale, kiedy po czterdziestu ośmiu godzinach pozwolono nam wyjść, Kuroń i ja postanowiliśmy napisać ten tekst na nowo, tym razem jako list otwarty do Partii".
Ten "list otwarty" przeszedł do historii; krążył na Wschodzie i na Zachodzie jako program na rzecz innego socjalizmu, socjalizmu demokratycznego, popularyzowany zwłaszcza przez trockistów, którzy przypisywali sobie inspiracje, np. Ludwik Hass. Karol Modzelewski nie wraca do tego tematu i nie przyznaje się do rewolucyjnych aspiracji i poszukiwań idei samorządności robotniczej wewnątrz PZPR. O tych inspiracjach i idei samorządności robotniczej inni jednak nie zapomnieli.
Jego zdaniem "Była to wówczas najbardziej radykalna forma rewizjonizmu. ‘Rewizjonizm’ został tu użyty w sensie buntu przeciw systemowi, który deptał wartości, jakie głosił dotąd i zaprzeczał w ten sposób swoim ideałom. W gruncie rzeczy, tym, co zrobiliśmy była herezja. Zwalczaliśmy Kościół jako instytucję w imię prawdy głoszonej przez Chrystusa".
Nawet z tak pojętym rewizjonizmem daleko nie wszyscy chcieli się zgodzić.
Modzelewski przyznaje, że poza pojęciem demokracji robotniczej czy samorządności robotniczej chodziło także w tym liście otwartym o pożenienie pojęcia planowania centralnego z mechanizmami rynku. To drugie odrzucał zarówno Juliusz Wacławek, jak i Józef Balcerek, zaakceptował jedynie Szymon Jakubowicz – mógł zatem spokojnie dołączyć do KSS KOR, a następnie do grona ekspertów "Solidarności".
"Te dwa elementy miały centralne znaczenie. Pojawiły się znowu w 1981 r. w programie ‘Solidarności’ – i bynajmniej nie z naszej inicjatywy. Ironią historii jest to, że to właśnie Leszek Balcerowicz, człowiek, który po upadku muru berlińskiego, pracował nad neoliberalną terapią szokową w Polsce, współpodpisał ten program jako doradca w zakresie programu reform na rzecz gospodarki samorządnej". Tym razem inspiratorem był zatem również Leszek Balcerowicz. Zatem to na niego w gruncie rzeczy, nieświadomie, powołuje się Zbigniew Marcin Kowalewski (którego notabene Karol Modzelewski nie miał zapewne okazji poznać lub nie widział potrzeby uwzględnienia w swoich wspomnieniach), gdy przywołuje jak refren swej piosenki program "Samorządnej Rzeczpospolitej" uchwalony na I Zjeździe Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego "Solidarność". A wszyscy przecież śpiewali w jednym "solidarnościowym" chórze. Był jeden wyjątek – Józef Balcerek śpiewał branżowo, podpierając się sekretarzem branżowych związków zawodowych (byłym CRZZ), Stanisławem Cieniuchem.
Koncepcja samorządności robotniczej czy demokracji związanej z decentralizacją zarządzania gospodarką, zdaniem Karola Modzelewskiego, nie stoi dziś na wokandzie dnia. Faktycznie zmarłych nie wskrzesisz – Józef Balcerek zmarł w 1995 roku, Juliusz Wacławek jeszcze wcześniej. Żył jeszcze, co prawda Szymon Jakubowicz, który raczył przed laty opublikować parę broszur – "Bitwa o samorząd 1980-1981" czy "’Solidarność’ a samorząd robotniczy".
Kwestia samorządności robotniczej wymagałaby osobnego potraktowania. Powszechnie uznawana jest za jedną z wczesnych form rewizjonizmu ideologicznego bazującą na modelu jugosłowiańskim. Jednak koncepcja opracowana przez zespół składający się z Marii Borowskiej, Józefa Balcerka i Leszka Gilejki wyróżniała się na tle innych. Od początku chodziło o system samorządu robotniczego, a nie o samorządne przedsiębiorstwa w modelu gospodarki quasi-rynkowej. Drugą cechą wyróżniającą była rola partii komunistycznej w tym systemie. Kwestie te podejmował Józef Balcerek w swojej pracy doktorskiej o systemie samorządu robotniczego w Polsce, a następnie w pracy habilitacyjnej o tymże systemie w Jugosławii. Bardzo krytyczne spojrzenie na biurokratyczne zwyrodnienia owego systemu w Jugosławii oraz postulowanie aktywnej roli partii komunistycznej w świadomym kształtowaniu robotniczych celów owego systemu w przeciwieństwie do rozwijającej się tendencji do zacierania sprzeczności klasowych w amalgamatowo rozumianej społeczności producentów były przyczyną ostatecznego osamotnienia Balcerka w krytyce systemu biurokratycznego i demaskowania zasadniczej dla narastającej opozycji systemowej kwestii wolności obywatelskiej i demokracji, która zastępowała w efekcie interes klasowy robotników.
Wciąż tworzył też Zbigniew Marcin Kowalewski – autor kolportowanych w 1981 r. rozważań "O taktyce strajku czynnego", drukowanych nakładem małej poligrafii "Solidarności" Ziemi Łódzkiej, ale sama idea w nowych, kapitalistycznych uwarunkowaniach nie miała już takiego znaczenia, a zwłaszcza wzięcia.
W mniemaniu Karola Modzelewskiego: "Stoimy dziś w obliczu innych problemów. Największym niebezpieczeństwem jest (...) ogólna degradacja demokracji, która okazuje się pusta, albowiem zasadnicze dla codziennego życia decyzje gospodarcze są podejmowane poza ramami krajowymi. Tymczasem instytucje demokratyczne są w nich zakotwiczone. Sądzę, że utrata władzy przez rządy krajowe na korzyść globalnego rozwoju ekonomicznego jest przyczyną kryzysu, który dotyka lewicę socjaldemokratyczną. To dlatego grozi jej zanik. Lewica ma wrażenie, że kradnie się jej tradycyjne instrumenty polityczne. Gwałtownie, ponieważ nie odnalazła ona lepszego rozwiązania, skupia się ona na dominującym nurcie ideologicznym, chwali zalety wolnego rynku i w ten sposób mówi o modernizacji".
Troska o współczesną socjaldemokrację to stałe zmartwienie Karola Modzelewskiego, który w międzyczasie zaliczył epizod z Solidarnością Pracy i Unią Pracy, której pozostał honorowym przewodniczącym. W międzyczasie według Modzelewskiego wszystko stało się bardziej skomplikowane: "Potrzeba nowych narzędzi, aby stawić czoła procesom globalizacji. Można iść albo w kierunku sprzeciwienia się globalizacji, ku polityce zamknięcia, albo w kierunku jakiegoś rodzaju państwa ponadnarodowego, które nie istnieje i być może jest tylko utopią" lub "ma wiele wspólnego z utopią". Karol Modzelewski nie dostrzega "przynajmniej na dziś, żadnego elementu konkretnego, który pozwoliłby na wcielenie w życie takiego projektu". Nawet państwo opiekuńcze stało się utopią, skoro nawet we wspólnej Europie "historia Europy ma charakter zbyt bardzo niejednorodny, kultura zresztą także", a "prawa człowieka są ukoronowaniem indywidualizmu".
Według Karola Modzelewskiego również "KOR nie posiadał żadnego wspólnego mianownika politycznego, ani nawet ideologicznego". Chyba tylko poza jednym, o którym Karol Modzelewski jakoś nie wspomina – odrzucono przecież model stalinowskiego i leninowskiego komunizmu i socjalizmu. Co chyba jest już zbyt oczywiste. "Wspólnym były prawa człowieka. Jednak nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że żądanie główne, poza wspieraniem represjonowanych robotników, polegało na wysuwaniu naprzód swobód indywidualnych związanych z klasycznymi prawami człowieka. W ten sposób KOR otworzył drogę aksjologii liberalnej. Nie mówię o liberalnej ideologii rynku, jaką znamy dziś, ale o koncepcji społeczeństwa, która opiera się na całokształcie wartości wysuwających wolność jednostki na czoło".
Modzelewski zauważa zatem wyraźne różnice polityczne między KOR-em a "Solidarnością": "’Solidarność’ była ruchem masowym, do którego włączyły się wszystkie warstwy polskiego społeczeństwa. Duch kolektywu był tam o wiele bardziej obecny niż w KOR-ze". Niepokoi go nie tyle i nie tylko komunistyczna wizja kolektywizmu, ignorującego prawa człowieka i jednostki, co sytuacja wręcz odwrotna. "Chodzi o ‘prawa ludzi’ [bynajmniej nie wyróżnionej klasy robotniczej]. To więcej niż tylko niuans znaczeniowy’". A zatem o "stosunek jednostek do wspólnoty. W ten sam sposób, w jaki stanowię część ‘Solidarności’, ona, w pewien sposób, stanowi część mnie. Z tego kolektywizmu zrodził się fundamentalny egalitaryzm, a zwłaszcza solidarność".
Odwołuje się on zatem do szczególnej koncepcji społeczeństwa jako wspólnoty, nie podnoszonej dziś przez świat polityki – "Na tym polega istotnie jeden z problemów. Czy pewne koncepcje sprawiedliwości społecznej i rozdziału bogactw nie stanowią elementu tożsamości europejskiej? W tym punkcie różnimy się, np., wyraźnie od społeczeństwa amerykańskiego. (...) Ale z historycznego punktu widzenia jest to niedawna koncepcja, która datuje się od czasów keynesizmu. Redystrybucja dochodu narodowego, modele negocjacji społecznej i politycznej są to wszystko elementy, których nie można pomyśleć inaczej, jak tylko w ramach polityki interwencjonistycznej. Ta polityka jednak nie zniknęła całkowicie, w każdym razie nie w starych krajach UE, gdzie odnosiła, w ubiegłym stuleciu, wiele sukcesów: nierówności społeczne mogły zostać nawet zredukowane. Jeśli nie jest to cel, który sobie stawiamy, to po co prowadzić politykę gospodarczą?" recytuje Karol Modzelewski, zgadzając się zapewne z Tadeuszem Kowalikiem.
Tylko tyle pozostało z idei socjalizmu – "także keynesizm się cofa (...). Jeśli spojrzeć na obecną sytuację, wydaje się, że nie zostaje wiele z lewicy. Spójrzmy na Polskę. Palące zagadnienia społeczne są podejmowane przez ruchy populistyczne, które proponują ludziom nacjonalistyczną retorykę prawicy".
Nic dziwnego, że w swych wspomnieniach Karol Modzelewski chętnie wraca do lat 60., kiedy wszystko wydawało się prostszym, a utopia była w zasięgu ręki: "Kuroń i ja zostaliśmy aresztowani 19 marca 1965 r. ZANIM UDAŁO SIĘ NAM ROZPROWADZIĆ PIERWSZE EGZEPLARZE LISTU. 3 sierpnia 1967 r., po odsiedzeniu dwóch trzecich kary, mogłem wyjść. W marcu 1968 r. zostałem ponownie skazany na trzy i pół roku więzienia, aż do 18 września 1971 r.".
Historia zatem się powtarzała jako farsa: "Nazajutrz po wprowadzeniu stanu wojennego przez Jaruzelskiego zostałem uwięziony na dwa lata i osiem miesięcy, tym razem bez procesu".
W latach 60. miało to jednak inną wymowę: "Zbuntowani studenci zwrócili się w naturalny sposób do Kuronia i do mnie, a my przyjęliśmy role liderów. Istniały liczne grupki na Uniwersytecie Warszawskim w tamtym okresie, ale miały one w większości co najwyżej mgliste ambicje polityczne. Nie miało to nic wspólnego z jakąkolwiek utopią, chodziło raczej o próbę reakcji w obliczu sytuacji. Jak już mówiłem, październik 1956 r. pozwolił szkołom wyższym zyskać nieco wolności. Dla władz miało to spełniać rolę wentyla bezpieczeństwa. Należało dać ujść parze, kiedy presja była zbyt duża. Z tych ruchów protestacyjnych bez rzeczywistego celu zrodziło się w środowisku studenckim coś, co przypominało opozycję. Napięcie społeczne rosło, a to, co było wentylem przekształciło się w zagrożenie. Władze zdecydowały się wówczas na zniesienie tych enklaw autonomii, jakie pozostawiły inteligencji po 1956 r., a jako że inteligencja i studenci traktowali je jako prawa nabyte, konflikt stał się nieunikniony. (...)
Zdjęcie sztuki Mickiewicza "Dziady", która mówiła o buncie studentów przeciw carowi w latach 20. XIX wieku, który stłumili Rosjanie było wstępem do kampanii antysemickiej – "media podżegały przeciw Żydom. Przyczyn należy szukać w łonie samej Partii. Były w niej reprezentowane dwie frakcje: nacjonaliści pochodzenia plebejskiego, którzy wychodzili od tradycji oporu przeciw faszyzmowi podczas okupacji nazistowskiej, oraz intelektualiści, którzy wrócili z wygnania do ZSRR wraz z Armią Czerwoną i którzy bardzo szybko po wojnie zajęli najważniejsze stanowiska partyjne. Nacjonaliści uprawiali propagandę przeciw "żydowskim stalinowcom" i wykorzystali ją przeciw ruchowi studenckiemu oskarżając studentów o uleganie manipulacji starych stalinowców i inteligencji żydowskiej. W takim kraju, jak Polska, gdzie istnieje podłoże antysemityzmu, to funkcjonowało sprawnie. Pozwoliło to na uniknięcie tego, aby niezadowoleni obywatele przyłączyli się do studenckiej rebelii" – wspomina Karol Modzelewski, który był izolowany – "byłem wtedy w więzieniu od marca, kiedy ruchy protestacyjne studentów znalazły się w apogeum i zostały brutalnie zdławione". Niemniej "Bez ‘Praskiej Wiosny’ nie byłoby zapewne Marca ’68 w Polsce. Była to w pewnym sensie reakcja na wydarzenia w Pradze. Detonatorem było wydalenie Adama Michnika z Uniwersytetu. Tym samym rektor przekroczył granice. Zwłaszcza, że aby relegować studenta z uczelni za politykę, prawo wymagało, aby utworzono trybunał publiczny składający się z profesorów i obrony. Próbowano dwa razy relegować Michnika i jego grupę w ten sposób. Ale tym razem studenci rzucili ultimatum rektorowi, aby cofnął decyzję. Podczas zgromadzenia ogólnego policja wdarła się na teren Uniwersytetu i spałowała studentów. Nazajutrz Politechnika była już okupowana i rozpoczął się strajk. Strajk rozprzestrzenił się bardzo szybko na inne uczelnie w kraju. Nikt tego nie oczekiwał. Ani Gomułka, ani zresztą my sami".
Świat i Polska już się zmieniały; społeczność studencka i inteligencja pasjonowali się innymi tematami. O samorządności robotniczej zapomniano.
Przy tym Karol Modzelewski nie przywiązuje zbyt wielkiej wagi do inspiracji płynących z Zachodu i czeskiej Pragi. "Żądania były mimo wszystko dość różne. My broniliśmy autonomii uniwersytetów. W Pradze rzecz szła o wiele więcej. Ale fakt, że Praska Wiosna zbiegła się z protestami studentów w Polsce i protestami antyautorytarnymi na Zachodzie nie jest bez znaczenia. Nie są ważne hasła, ale raczej wspólna kultura rewolty". Wspólna kultura rewolty z latami przybierała coraz wyraźniej charakter obyczajowy, zarówno we Francji, jak i w Polsce.
Na scenie politycznej Karol Modzelewski pojawił się pod koniec 1980 r., o roku 1970 znów nie wspomina – może ze względu na odsiadkę.
"Miałem kontakty z ludźmi z KOR-u, mój przyjaciel Jacek Kuroń był tam ważną figurą, ale ze swej strony nie bardzo się angażowałem". Do ruchu robotniczego ponownie przyciągnęła go atmosfera, "jaka panowała, kiedy wybuchły strajki w stoczni gdańskiej. To była siła przyciągania, która zmuszała (...) do uczynienia pierwszego kroku". Ale, co istotne, zmienił się duch protestu, nie był to już duch stricte robotniczy, czy klasowy – "w stoczni pojawił się prawdziwy duch republikański. Mieszał się strach z nadzieją [a inteligencja z robotnikami, czy studenci z robotnikami, jak pod koniec lat 60.]. Nie było jednak możliwe, aby komuniści zezwolili na niezależny związek. A jednak cud się wydarzył: zezwolili na wolne, lokalne związki. Było to coś w rodzaju niedokończonej kapitulacji. Zostałem nagle wciągnięty w sam środek tego wszystkiego, brałem udział w opracowywaniu statutu lokalnego związku we Wrocławiu. Mój pomysł polegał na uniknięciu konfrontacji i ustanowieniu swego rodzaju równowagi strachu. Podczas zebrania w Gdańsku przedstawiłem następujące argumenty: jeśli będziemy zbyt słabi, związki podzielą się według regionów i to doprowadzi do wojny domowej i do interwencji radzieckiej. Potrzebujemy więc organizacji zdyscyplinowanej na szczeblu krajowym, aby móc stawić opór. Następnie zaproponowałem, aby związek nazywał się ‘Solidarność’. Wyczytałem to słowo w jednym z biuletynów strajkowych robotników stoczni. Ta propozycja spodobała się większości delegatów i Lech Wałęsa natychmiast zmienił front, wbrew swoim doradcom, którzy byli przeciwni związkowi krajowemu, aby w końcu stanąć na czele ruchu" – wspomina Karol Modzelewski.
W końcu przystąpiono do opracowania programu "Solidarności" – "Ten program powstał dopiero na wiosnę 1981 r. Początkowo nie chcieliśmy dyskutować o zagadnieniach ekonomicznych – przede wszystkim po to, aby udowodnić, że nie zamierzamy kwestionować władzy. Nasze stanowisko było jasne: wy rządzicie, a my bronimy robotników i społeczeństwa. Lecz sytuacja gospodarcza kraju pogarszała się z dnia na dzień i mieliśmy świadomość, że trzeba było coś zrobić. Ostatecznie byliśmy obcym ciałem systemu, na który można było zrzucić odpowiedzialność za katastrofę. A z faktu, że fabryki były w naszym ręku, wynikało, że żaden urzędnik nie śmiał decydować o czymkolwiek. Nic się nie działo nawet wtedy, kiedy akurat nie strajkowaliśmy. Musieliśmy więc znaleźć jakieś ujście dla tej sytuacji, aby, z jednej strony, skanalizować rodzące się zniechęcenie społeczeństwa, z drugiej – skompensować brak zarządzania systemem. W marcu i kwietniu pracowali już członkowie porozumienia siedemnastu komisji zakładowych. Był to powrót do idei reformy z 1956 r. W lipcu zdecydowano o zorganizowaniu strategii "Solidarności" na poziomie krajowym w celu znalezienia alternatywy dla gospodarki pustych wystaw sklepowych. Ale tą decyzją właziliśmy ostatecznie na plecy władzy. Rzeczywiście, samorządność robotnicza zakładała jako zasadę koniec nomenklatury. Dyrektorzy zakładów nie byliby już nominowani przez Partię, ale wybierani przez robotników. To była kontrrewolucja. Kadry partyjne coraz bardziej sprzyjały koncepcji stanu wojennego". (...) "Nie mieliśmy dość czasu na eksperyment – kontynuuje Karol Modzelewski – Ale obawiałem się, że chaos gospodarczy, który trwał już kilka lat nabrał takich rozmiarów, że nawet ‘Solidarność’ nie zapobiegłaby wyjściu ludzi na ulicę po kilku miesiącach. W tej mierze można powiedzieć, że Jaruzelski zapewne rzeczywiście zapobiegł wojnie domowej. Ale przede wszystkim działał pod presją Moskwy i kadr partyjnych, milicji i wojska".
Co istotne, Karol Modzelewski bez ogródek zauważa, że "samorządność nie była jednak dla ‘Solidarności’ modelem reformy, ale narzędziem oporu" – "nie istniała konkretna utopia. Istniały pewne wartości, ale brały się one ze świata socjalizmu realnego, podobnie jak mężczyźni i kobiety w ‘Solidarności’, którzy także byli dziećmi systemu socjalistycznego. Te wartości nie przekładały się jednak ani na spójny program, ani na utopię", polemizuje zatem poniekąd ze Zbigniewem Marcinem Kowalewskim.
Nie zastanawiano się również nad żadną "trzecią drogą" między kapitalizmem a socjalizmem realnym.
"To pojęcie było nam obce. ‘Solidarność’ nie chciała restaurować kapitalizmu – przynajmniej do czasu stanu wojennego. Słowo ‘socjalizm’ miało, samo w sobie, zawsze konotacje pozytywne. Prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych nie powstałaby wówczas w niczyjej głowie. Najważniejszą wartością dla ludzi była równość. Kiedy w 1980 r. robotnicy domagali się więcej pieniędzy, chcieli mieć tylko tyle, co inni".
Z tych ideałów "Solidarności" w chwili rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu w 1989 r. nic jednak nie pozostało.
"Wokół okrągłego stołu spotkały się dwie bezsilne elity. Z jednej strony, generałowie i funkcjonariusze, za którymi już nie stała Partia. Z drugiej strony – reprezentanci ‘Solidarności’, która utraciła w warunkach stanu wojennego swój status organizacji masowej. Jaruzelski zniszczył stanem wojennym w równym stopniu swoją partię. Począwszy od 1981 r. to nie Partia rządziła, ale tak naprawdę armia. Na szczeblu lokalnym decyzje były podejmowane przez oficerów współpracujących z policją partyjną. Kiedy Gorbaczow stworzył nacisk swoją perestrojką, Jaruzelski narzucił dyskusje z opozycją wbrew woli Partii. Nie można więc powiedzieć, że to ‘Solidarność’ ukręciła szyję Partii. Zrobił to osobiście Jaruzelski. Wokół stołu zasiadali więc tylko pozorni kulturyści, którzy w rzeczywistości nie mieli siły, aby walczyć. (...)
"Wyobraźcie sobie następującą sytuację: nikt nie jest w stanie rządzić krajem. Gdyby Jaruzelski odszedł, co by się stało? Katastrofalna sytuacja gospodarcza i nikogo u władzy – wybuch pierwszych strajków zorganizowanych przez nowe pokolenie robotników, na których nikt nie miałby wpływu, byłby tylko kwestią czasu. Okrągły Stół był jedyną możliwością rządzenia bez użycia przemocy, a więc bez interwencji sił porządkowych".
Karol Modzelewski trzeźwo ocenia sytuację, snując dalsze wspomnienia: "‘Solidarność’ uległa redukcji do kilku tysięcy osób. Poza prasą podziemną i kilkoma książkowymi publikacjami podziemnymi nic szczególnego nie wydarzyło się w okresie stanu wojennego. Organizacja została zniszczona, także ideologicznie. Znacząca część sympatyków dołączyła do klubu dysydentów antykomunistycznych. To dlatego ‘Solidarność’ nie różni się naprawdę od grup opozycyjnych w innych krajach wschodnioeuropejskich poza faktem, że mieliśmy w swoim czasie więcej władzy. Aktywna baza robotnicza zniknęła. To, co pozostało robotnikom, to było wspomnieniem walki o wolność w latach 80., mit i zaufanie do tych, którzy jeszcze reprezentowali nazwę "Solidarność". Nowi, młodzi działacze robotniczy, którzy w 1989 r. zorganizowali strajki nie stanowili już kadr "Solidarności", ale odwoływali się do tego mitu i żądali legalizacji niedozwolonego związku. Te strajki, o wiele słabsze niż w 1980 r., nie rzuciły generałów na kolana, ale przekonały ich, że należało szukać wspólnego rozwiązania politycznego wraz z depozytariuszami mitu, w celu uniknięcia przyszłych konfliktów".
Karol Modzelewski nie uczestniczył w rokowaniach wokół tzw. Okrągłego Stołu – "Nie uczestniczyłem w nim. Podtrzymywałem te dyskusje, ale uczciwie mówiąc nie sądziłem, że Jaruzelski może okazać się naprawdę gotowy na kompromisy i na wycofanie się. Co do tego pomyliłem się. Później nadszedł moment wolnych wyborów. Uważałem je za szanse dla Polski, aby wyjść z kryzysu gospodarczego i politycznego. Zgłosiłem swoją kandydaturę i był to – z perspektywy czasu – duży błąd" (...) "Straciłem osiem lat życia w więzieniu. Pozwolić się wybrać do Senatu oznaczało stratę kolejnych dwóch lat. Ta praca dała mi pewne doświadczenie, ale gra ostatecznie nie była warta świeczki".
Najwyraźniej Karol Modzelewski wciąż nie jest ukontentowany: "Nie byliśmy w gruncie rzecz przygotowani do zmiany ustroju. Nie istniał program i nie posiadaliśmy narzędzi politycznych, aby kontrolować w inny sposób proces zmian". Jest jednak na swój sposób również szczęśliwy, ale chyba tylko prywatnie – "Jestem szczęśliwy, że mogę dziś spokojnie pracować w spokoju jako historyk specjalizujący się w historii średniowiecznej. Ojczyzna jest wolna i może robić odtąd co tylko chce – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jak to się mówi? Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz".
Czy w błogim spokoju spoczywają również idee samorządności robotniczej i sztandary ruchu robotniczego?
Oto jest pytanie i wrota do przeszłości i przyszłości ruchu robotniczego.
W 1994 r., porzuciwszy czerwone sztandary i wpisując się w system kapitalistyczny, prof. Józef Balcerek, doradca "Solidarności 80" i "Sierpnia 80", występując zapewne z pozycji narodowo-katolickich i ludowo antysemicko, pisał, jakby na przekór rozgrywającej się na naszych oczach historii i oceny sytuacji przez Karola Modzelewskiego:
"Interes Polski dyktuje rozumne i odpowiedzialne rozstrzyganie o losach gospodarki upaństwowionej. W określonych sferach życia gospodarczego własność państwowa ma nadal rację bytu. W przemyśle spirytusowym, tytoniowym, gier hazardowych itp., w których zyski są nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do nakładów pracy czy sprawności menedżerskiej, monopol państwowy stanowi jedyną gwarancję autentycznych działań na rzecz ograniczenia ‘nadkonsumpcji’, powodującej niepowetowane straty społeczne i materialne. Przemysł zbrojeniowy jest z natury rzeczy domeną państwa odpowiedzialnego za stan obronności kraju i zainteresowanego w unowocześnianiu tego przemysłu. O losach infrastruktury technicznej (łączność, komunikacja, uzbrojenie techniczne) i socjalnej (szpitale, szkoły itp.) o znaczeniu ogólnokrajowym i międzynarodowym winno decydować państwo. Pozostałe przedsiębiorstwa państwowe o kluczowym znaczeniu dla gospodarki i społeczeństwa winny być uspołecznione. Należy jednak wyraźnie rozgraniczyć własność państwową i społeczną, zgodnie z przestrogą Jana Pawła II, iż ‘...przejęcie środków produkcji na własność przez państwo o ustroju kolektywistycznym nie jest jeszcze równoznaczne z ‘uspołecznienie’, tejże własności’ (Encyklika ‘Laborem Exercens’).
Uspołecznienie środków produkcji jest formą autentycznego uwłaszczenia 2/3 ludności zawodowo czynnej, dotychczas zatrudnionej w charakterze pracowników i robotników najemnych, a także realizacji zasady prymatu [pracy] nad kapitałem. W interesie całego narodu załogi przedsiębiorstw uspołecznionych pełnią funkcję gospodarza. Powołują one rady pracownicze, które mianują i odwołują dyrektorów, jednoosobowo odpowiedzialnych za zarządzanie przedsiębiorstwami, kierując się wyłącznie ich kwalifikacjami profesjonalnymi i moralnymi. Na bazie więzi kooperacyjnych samorządy (i rady) pracownicze tworzą rozbudowany poziomo i pionowo system samorządów (rad) pracowniczych. Dzięki temu mogą one zbudować własny system banków gospodarki uspołecznionej (na szczeblu lokalnym, regionalnym i ogólnonarodowym), zmobilizować niezbędną wolne środki pieniężne i podjąć dzieło restrukturyzacji kluczowych działów gospodarki narodowej, uwalniając się od dyktatu gospodarczego (i politycznego) międzynarodowych instytucji finansowych.
Własność rodzinna na wsi (przede wszystkim gospodarstwa chłopskie) i w mieście (warsztaty rzemieślnicze, drobne przedsiębiorstwa wytwórcze, usługowe i handlowe) zapewnią również prymat [pracy] nad kapitałem. Współdziałanie przedsiębiorstw rodzinnych na zasadach rynkowych z gospodarką upaństwowioną i uspołecznioną leży w interesie wszystkich wymienionych form własności, przy czym finansowo niezależne przedsiębiorstwa uspołecznione i upaństwowione są w stanie udzielić przedsiębiorstwom rodzinnym niezbędnej pomocy finansowej i kredytowej.
Również własność spółdzielcza urzeczywistnia zasadę prymatu pracy nad kapitałem. Świadczy o tym w szczególności spółdzielczość inwalidów, która nie tylko zapewnia rosnącemu odsetkowi ludzi niepełnosprawnych (około 10% ludności ogółem) pewien dochód, lecz ponadto przywraca im wiarę we własne siły. Co więcej, własność spółdzielcza likwidowana pod pozorem jej odbiurokratyzowania jest warunkiem przywrócenia gospodarce rodzinnej na wsi i w mieście kontroli nad zaopatrzeniem i zbytem przejętej przez nomenklaturowe spółki żyjące ze spekulacji, lichwy i grabieży. Wreszcie dla zdecydowanej większości społeczeństwa, która żyje i żyć będzie z pracy, spółdzielnia mieszkaniowa (lokatorska i własnościowa) jest jedyną drogą do własnego mieszkania, a spółdzielnia spożywców – jedyną szansą nabycia taniej i zdrowej żywności oraz niedrogich choć nowoczesnych dóbr konsumpcyjnych.
Nie należy przeciwstawiać się własności prywatnej pod warunkiem jednak, że powstaje i rozwija się na własną odpowiedzialność i ryzyko, a nie kosztem celowo rujnowanej, jak obecnie własności państwowej, rodzinnej i spółdzielczej.
Poszanowanie zasady równouprawnienia wszystkich form własności prowadzi do ekonomicznego upodmiotowienia całego społeczeństwa i zakłada powstanie na miejsce Senatu drugiej przedstawicielskiej – Izby Gospodarczej, dzięki której całe społeczeństwo będzie kształtować główne kierunki rozwoju gospodarki narodowej".
Prywatny program dostosowawczy Józefa Balcerka z łatwością wpisywał się w walkę narodowo-katolickiego ruchu zawodowego. Albowiem „Z prymatu pracy nad kapitałem wynika prawo do pracy i zasada pełnego zatrudnienia, które gwarantuje podmiotowość ekonomiczną, społeczną i polityczną całego Narodu. Dlatego też przeciwstawić się trzeba celowo i świadomie wprowadzanej klęsce masowego i chronicznego bezrobocia, bowiem mówiąc słowami Jan Pawła II, prowadzi ono do utraty ‘... szacunku, jaki każdy człowiek winien żywić dla samego siebie...’ (Encyklika ‘Sollicitudo Rei Socialis’)". A zatem "Kłamstwem jest twierdzenie, że bezrobocie jest warunkiem wzrostu wydajności pracy i efektywności gospodarowania. Niszcząc fizycznie i psychicznie ludzi pracy, a w szczególności młodzież (2/3 bezrobotnych nie przekroczyło wieku 35 lat), tego rodzaju ‘strategia gospodarcza’ nadaje procesowi destrukcji nie tylko gospodarki, ale i społeczeństwa wprost obłędne przyspieszenie. Jest to tym bardziej niepokojące, że społeczeństwo jest świadomie wprowadzane w błąd. Według oficjalnej statystyki bezrobotnych jest 2,6 mln osób, a w rzeczywistości jest ich 4 - 4,5 mln, a stopa bezrobocia sięga nie 14%, lecz 20-25%. Z uwagi na krańcowe terytorialne zróżnicowanie tego zjawiska coraz więcej jest ośrodków, w których stopa bezrobocia sięga 50-70%, a chroniczne niedożywienie zwłaszcza dzieci i młodzieży, brak opieki lekarskiej i życie w slumsach składają się na proces fizycznego i psychicznego wyniszczenia Narodu Polskiego, zapowiadając szybki jego ‘pokojowy’ Holokaust.
Bezrobocie spycha dochody rodzin bezrobotnych coraz szybciej poniżej biologicznego minimum egzystencji. Prawie połowa oficjalnych bezrobotnych została już pozbawiona nawet głodowego zasiłku i skazana na żebraczą opiekę i pomoc społeczną. Sztucznie rozbudowana w celu zamaskowania rzeczywistych rozmiarów bezrobocia (wcześniejsze emerytury) armia 8,5 mln emerytów i rencistów jest skazana na arbitralność rządów nomenklatury dokonujących coraz drastyczniejszych cięć w funduszu emerytalnym i rentowym, w imię ‘ratowania’ budżetu państwa. Pod tym samym pretekstem nomenklatura dokonuje jeszcze drastyczniejszych cięć w funduszach przeznaczonych na ochronę zdrowia, oświatę, naukę, kulturę, wychowanie fizyczne i wypoczynek oraz budownictwo mieszkaniowe. W okresie 1981 – 1991 Polska straciła 1/4 swoich uczonych, a strategia gospodarczej destrukcji gwałtownie przyspiesza proces ‘drenażu mózgu’ i niszczenia myśli twórczej. (...)
Fałszem jest oficjalna teza, że przyczyną zapaści budżetu państwa są podyktowane partykularyzmem roszczenia płacowe lub socjalne pracowników i robotników najemnych, chłopów, rzemieślników, drobnych producentów i kupców. Rzeczywistą przyczyną jest celowe doprowadzenie najlepszych przedsiębiorstw państwowych do bankructw, by usprawiedliwić ich przekazanie za symboliczną złotówkę w ręce obcych korporacji oraz spółek nomenklaturowych i mieszanych. Wreszcie firmy ‘prywatne’ w swej zdecydowanej większości zgłaszają do urzędów skarbowych jeżeli nie straty, to w najlepszym razie znikome zyski" – tak wyglądał program "O przetrwanie Narodu Polskiego", który pociągnął za sobą "Solidarność 80" i "Sierpień 80" na radykalnie antyrządowe pozycje.
W tym też klimacie znalazła się po części Grupa Samorządności Robotniczej, "Tygodnik Antyrządowy", "Magazyn Antyrządowy" i "Samorządność Robotnicza". To była zdumiewająca mieszanka, ale jakże skuteczna. Nawet na organizowanych przez "TRASY-BIS" spotkaniach związkowców Warszawskich Zakładów Komunikacyjnych siedzieli obok siebie eksperci i rzecznicy bezpłatnej komunikacji zbiorowej: prof. Józef Balcerek, ojciec Ewy Balcerek, członka GSR, oraz prof. Marian Rataj, ojciec Grażyny Polkowskiej, członka GSR, redaktorki prowadzącej "TRASY-BIS" i "Kuriera Mazowsze" "Solidarności" Region Mazowsze. W eskapadach do Szczecina i Katowic Józefowi Balcerkowi towarzyszył zazwyczaj prof. Przemysław Wójcik, współtwórca i redaktor słynnych już, wielotomowych badań nad położeniem klasy robotniczej w Polsce wydanych przez Akademię Nauk Społecznych KC PZPR z lat 80., który mówił mniej więcej w tym samym duchu.
Przypis:
Wszystkie cytaty w naszym tłumaczeniu za: "Od samorządności robotniczej do mitu ‘Solidarności’. Wywiad z Karolem Modzelewskim", "Mouvement" nr 37, styczeń-luty 2005, ss. 109-118.
Józefa Balcerka cytujemy za "Aktualny układ sił w świecie", Bielsko-Biała 1994, wydane staraniem Zarządu Głównego Stowarzyszenia Ofiar Wojny, ss. 18-21.
Ewa Balcerek
Włodzimierz Bratkowski