Dom zły Wojciecha Smarzowskiego
"Wesele", poprzedni film Wojciecha Smarzowskiego zawsze budził we mnie mieszane uczucia. Choć film miał kilka świetnych scen, choć widać było, że reżyser posiada zmysł obserwacji i umiejętność prowadzenia aktorów, to jednocześnie dzieło to nie było w stanie mnie przekonać do obrazu polskiej rzeczywistości, jaki przedstawiało. Smarzowski malował portret polskiej prowincji "czarnym na czarnym", tak że widz patrzył na przesuwającą się mu przed oczami paradę okropności tylko z narastającą obojętnością.
"Dom zły" powtarza tę samą wizję prowincjonalnej Polski, jaką znamy z "Wesela", choć akcja filmu dzieje się w okresie stanu wojennego. Wszystko tonie tu w błocie (dosłownym i moralnym), a pita przez wszystkich wódka wydaje się jedynym środkiem, dzięki któremu jakoś można znieść rzeczywistość. Smarzowski przedstawia PRL ery Jaruzelskiego podobnie jak polskie kino popularne z lat osiemdziesiątych (takie produkcje jak "Wielki Szu", "Piłkarski poker" czy serial "07 zgłoś się"), jako rzeczywistość, w której podstawową formą ideologii nie jest jakkolwiek rozumiany "komunizm", ale cynizm, podstawowe figura ideologiczna, za pomocą której ówczesne elity manipulowały społeczeństwem i samymi sobą, w celu utrzymania status quo. Jako świat, w którym wśród popadających w ruinę struktur PRL-owskiego projektu modernizacji każdy walczy z każdym o akumulację różnych kapitałów i dostęp do nielicznych w gospodarce realnego socjalizmu dóbr konsumpcyjnych, wyznaczających społeczny status. Jednak o ile tamto kino (zwłaszcza przygody porucznika Borewicza) sankcjonowało ten cynizm i właściwe mu struktury myślenia, to Smarzowski wyraźnie próbuje je przemyśleć i przekroczyć, zwracając je przeciwko nim samym.
"Dom zły" wydobywa na powierzchnię cały nihilizm rzeczywistości Polski stanu wojennego, gdzie internowani więźniowie są najprawdopodobniej agentami bezpieki, ksiądz przedstawicielem Polmozbytu, aparat państwowy jest wiecznie pijany i skorumpowany, a działacze rzekomo robotniczej i komunistycznej partii już wówczas uwłaszczają się na spółdzielczym cukrze. Nie lepszy jest lud: chciwy, też nie rozstający się z wódką, agresywny, prymitywnie okrutny, zupełnie uwiedziony przez docierające do niego okruchy (by nie powiedzieć: śmieci) kultury konsumpcyjnej. A przy tym Smarzowskiemu udaje się uniknąć pułapki w jaką wpadł w "Weselu", tu wreszcie opuszczamy noc, w której wszystkie krowy są czarne.
Jest to przede wszystkim zasługa doskonale skonstruowanego, perfekcyjnego pod względem dramaturgii, bardzo filmowego scenariusza, przeciwieństwa klaustrofobicznie teatralnego Wesela, gdzie jedność miejsca, czasu i akcji, jaką narzucili sobie autorzy, "zdusiła" film. Smarzowskiemu udało się w "Domu złym" doskonale przenieść w polskie realia konwencję nowego filmu czarnego (neonoir), konwencję, która jak żadna inna nadaje się do takiego obrazu rzeczywistości, jaki przedstawia jego kino.
Nowym filmem czarnym filmoznawcy nazywają renesans czarnego kryminału, jaki można zaobserwować w kinie (przede wszystkim amerykańskim) od początku lat dziewięćdziesiątych, za sprawą takich obrazów jak "Ścieżka strachu", "Podejrzani", czy "Fatalny romans". Kino to podejmuje właściwy dla czarnego kryminału gorzki, pozbawiony złudzeń obraz rzeczywistości. Jedną z podstawowych różnic między noir i nenoir (poza tym, że tego drugiego nie ograniczały obostrzenia natury obyczajowej właściwe kinu lat ’40 i ‘50) jest obraz prowincji. Klasyczne filmy czarne rozgrywały się wyłącznie w wielkich miastach. Przedstawiając obraz miasta jako upadłej, skorumpowanej rzeczywistości, chcąc nie chcąc umacniały bardzo charakterystyczną dla amerykańskiej kultury opozycję między "bezbożnym miastem" a prowincją będącą ostoją wszelkich cnót, na jakich zbudowana jest Ameryka. Nowe kino czarne burzy ten mit, doskonałym przykładem może być "Fargo" braci Coen, gdzie senne, spokojne, jak można by sądzić, wiecznie przykryte śniegiem miasteczko w Północnej Dakocie okazuje się być sceną typowej dla czarnego kryminału historii męża, który zleca bandytom porwanie żony, by wymusić okup od jej bogatego ojca.
"Dom zły" Smarzowskiego wiele zawdzięcza temu filmowi, zresztą przykryte śniegiem krajobrazy Podkarpacia i postać policjantki w zaawansowanej ciąży wyraźnie odsyłają do niego świadomych widzów. Podobnie jak Balzac w "Proboszczu z Tours", Smarzowski pokazuje, że prowincja jest nie tyle miejscem wolnym od brutalnej walki o kapitały, dobra i statusy, co miejscem, w którym stawki, o które toczy się ta społeczna gra (czy w wersji dla moralistów: pokusy, przed jakimi staje jednostka) są na tyle marne, że ujawnia to całą absurdalność, brzydotę i ohydę tej społecznej walki wszystkich ze wszystkimi. W "Domu złym" stawki, dla których bohaterowie są w stanie dosłownie zabić są naprawdę śmieszne (co czyni rzeczywistość, jaką tworzy ten film tym bardziej przerażającą): polonez, kilka ton cukru, paszport.
Na szczęście Smarzowski (czego brakowało "Weselu") nie zostawia widza sam na sam z tym światem. Prowadzą go po tym świecie dwie postacie, które nie do końca do niego pasują, które nie są z nim jeszcze do końca stopione. Pierwsza z nich, porucznik Mróz, pochodzi wprost z tradycji filmu czarnego, to jedyny uczciwy milicjant w regionie, chce po prostu "dobrze wykonywać swoją pracę", "nie umoczyć się". Daleki jest przy tym od heroizmu, ma romans z koleżanką pracy, która jest też żoną jego podwładnego, jak i problem z ciągle powracającą chorobą alkoholową. To on jest aktywnym bohaterem filmu, to jego działania odkrywają nam prawdę o rzeczywistości. Drugi bohater, Edward Środoń, to typ postaci rzadko obecny w kinie polskim. Całkowicie antyheroiczny, plebejski bohater kombinujący – ale na ogół z marnym skutkiem – jak by się ustawić w rzeczywistości, która jednak na ogół uparcie się z nim nie liczy. Środoń i Mróz spotykają się w śledztwie, w którym milicja i prokuratura próbuje wrobić Środonia w morderstwo, którego nie popełnił, dbając przy tym o to, by informacje o machlojkach w miejscowym PGRze, o jakich dowiedział się przypadkiem, nie wypłynęły nigdzie dalej. Całe jego życie, każdy fakt z jego życiorysu staje się teraz obciążającą go poszlaką. Mróz próbuje się temu wszystkiemu przeciwstawić, ale ponosi bolesną klęskę.
Choć "Wesela" nie można uznać za film udany, to razem z "Domem złym" te dwa filmy Smarzowskiego tworzą ciekawy dwugłos na temat ostatnich trzydziestu lat historii Polski, pokazując pewną ciągłość rzeczywistości społecznej na jej najbardziej podstawowym poziomie, pewne realne nierówności, dominacji i przemocy, jakie przetrwało mimo radykalnych zmian w symbolicznym i wyobrażeniowym; pomimo nowej konstytucji, powieszenia krzyży w klasach szkolnych i przyprawienia korony orłowi na godle. "Dom zły" powinni obejrzeć ci wszyscy lewicowi nostalgicy PRL, którzy widzą w nim krainę wolną od kapitalistycznej alienacji, wyścigu szczurów, konsumpcyjnych pokus, miejsce gdzie istniały autentyczne niewyalienowane więzi społeczne, rozwijające się wbrew pozostającej poza demokratyczną kontrolą władzy. Film Smarzowskiego rozbija ten mit, nie pozostawiając żadnych złudzeń, co do tego, że patologie polskiego społeczeństwa obywatelskiego (w sensie heglowskim, nie NGOsów), zaczęły się na długo przed rokiem 1989.
Z drugiej strony zestaw dwóch filmów Smarzowskiego może dość łatwo dać się zawłaszczyć przez prawicową narrację, która wszelkich problemów polskiej rzeczywistości społecznej szuka w "komunizmie" i jego dziedzictwie. Z tym, że w świecie przedstawionym filmu słowa "komunizm" poważnie nie bierze już nikt. "Dom zły" o tyle opiera się spóźnionemu antykomunizmowi prawicy, że pokazuje, że prawdziwą ideologią lat ’80 nie był "komunizm", ale cynizm, że o strukturach prestiżu i wartościach ówczesnego społeczeństwa można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że miały cokolwiek wspólnego z "komunizmem". Doskonale pokazuje to fakt, że najlepszym narzędziem opisu tej rzeczywistości jest wypracowana w kapitalistycznej Ameryce konwencja czarnego kryminału. Uwidaczniając pewną ciągłość rzeczywistości społecznej na jej najniższym, najbardziej podstawowym poziomie, "Wesele" i "Dom zły", pokazują, że wbrew temu, co powiedziano nam w telewizji, "komunizm" w Polsce nie skończył się (jeśli się w ogóle kiedyś zaczął) w 1989 roku, ale znacznie wcześniej i że korzeni obecnej rzeczywistości, właściwych jej form nierówności, dominacji i przemocy, trzeba szukać przed przełomem ’89 roku.
"Dom zły", reżyseria: Wojciech Smarzowski; scenariusz: Wojciech Smarzowski, Łukasz Kośmicki, grają: Arkadiusz Jakubik, Kinga Preis, Marian Dziędziel i in., Polska 2009.
Jakub Majmurek
Recenzja ukazała się na stronie "Krytyki Politycznej" (www.krytykapolityczna.pl.