To właśnie histeria wokół "biernego palenia" jest w interesie kapitału. Nawet kapitału tytoniowego.
Mój redakcyjny kolega Waldek Chamala w tekście "Kogo bronią obrońcy palaczy?", polemice z moim tekstem "Kogo chroni zakaz palenia?", stawia mi między innymi taki zarzut, że zacytowana przeze mnie kanadyjska pisarka nie osiąga takich nakładów, co Joanne Rowling i nie występuje na codzień w mediach głównego nurtu. Intrygujące w ustach redaktora niszowego portalu założonego przed laty w wyniku świadomości pewnych osób i środowisk, że to, co mówią dominujące media i kto w nich się wypowiada, niewiele ma wspólnego z prawdą, wiele zaś z ekonomicznymi stosunkami władzy. Mój tekst nie był wcale o szkodliwości czy nieszkodliwości palenia, biernego czy czynnego, był o ideologii samego zakazu, dlatego nie powoływałem się na naukowców pulmonologów, a na pisarkę, której ujęcia trafności nie odejmuje fakt, że jest mniej znana niż nie przymierzając Dan Brown albo Paulo Coelho.
Oczywiste oczywistości
Jak Waldek zdążył mniej lub bardziej delikatnie zasugerować, jako kulturoznawca i filmoznawca więcej wiem o dymie unoszącym się wokół sfilmowanej w czerni i bieli twarzy Humphreya Bogarta niż o chorobach płuc. Czemu nie przeczę, tak jest w istocie. Nie odbiera mi to jednak prawa do zadawania pytań, co komu służy i w czyim co leży interesie, pytań, których zadawanie stanowi warunek każdej demokratycznej debaty, pytań, które tym bardziej warto stawiać gdy Państwo (nowe regulacje prawne) i Kapitał (wielkich, skoncentrowanych mediów) jednoczą siły tak jednomyślnie. Nie posiadam kompetencji, by odpowiedzieć na pytanie, kto ma rację w sporze medycznym, ale mam jej w innych dziedzinach na tyle, by z debaty, która toczyła się we Francji, gdzie spędziłem jednak kawał życia, wyciągnąć wniosek, że wcale nie wszyscy są tacy zgodni, jak dziennikarze w polskiej telewizji.
Philippe Even, pulmonolog, specjalista od chorób układu oddechowego, profesor emerytowany Université Paris Descartes, dyrektor Institut Necker, pełniący w życiu wiele odpowiedzialnych funkcji, włącznie z kierowaniem szpitalem Necker-Enfants malades w Paryżu i funkcjami z ramienia tamtejszego ministerstwa zdrowia – w 2002 roku opublikował wraz z Bernardem Debré książkę "Avertissement aux malades, aux médecins et aux élus". Nie wiem, czy Even ma rację, ani jak z punktu widzenia medycyny oceniać jego argumenty, ale inna jego książka, analizująca współczesny przemysł farmaceutyczny jako lansujący popularność nowych chorób przez machiny marketingowe kontrolujących go koncernów, a nieodpowiadający na prawdziwe problemy zdrowotne społeczeństw, skłania mnie do traktowania go jako człowieka bliżej naszej raczej niż kapitału strony barykady. 7 stycznia 2008 w wywiadzie dla publicznej telewizji France 2 podtrzymywał tezy książki z 2002 roku. Pozwolę sobie przytoczyć obszerny fragment jego wypowiedzi, nie dlatego, żebym był pewien, że ma rację, a dlatego, że daje do myślenia i ustawia problem we właściwej moim zdaniem perspektywie – kwestii z porządku polityki, a nie zdrowia.
"Kiedy już nie mamy kontroli nad wydarzeniami – a to jest przypadek współczesnych polityków, niezdolnych dotrzymywać swoich obietnic – pozostaje możliwość wprowadzania zakazów. To jest przykład doskonale typowy.
Tak, tytoń zabija. [...] Ale problem palenia biernego to jest zupełnie co innego. Zostało ono wymyślone w środkach masowej komunikacji, by zrzucać winę na palaczy i mobilizować przeciwko nim resztę populacji. Z niezwykłą zresztą skutecznością. Wszystkie kraje zachodnie się w to krok po kroku angażują. [...]
Żadne badania naukowe nie wykazują znaczącego wzrostu zagrożeń dla zdrowia z powodu biernego palenia. Dysponujemy dzisiaj wynikami około setki badań naukowych. Wszystkie doprowadziły do tych samych wniosków: ryzyko raka podnosi się – być może, nawet to nie jest pewne – o 1-2%. To oczywiście nie zero, ale to prawie zero. Podczas gdy palenie choćby 5 czy 10 papierosów dziennie podnosi to ryzyko dwudziestokrotnie. To nie jest 1-2%, to jest 2000%. Naturalnie, jeśli się pali więcej, kilka paczek dziennie, ryzyko podnosi się nawet osiemdziesięciokrotnie. Bierne palenie stanowi tymczasem dla naszego zdrowia wielokrotnie mniejsze zagrożenie niż oddychanie powietrzem z naszych ulic. [...]
Oczywiście, zakaz palenia w pewnych przestrzeniach, gdzie wszyscy musimy z sobą przebywać, jak np. w metrze, jest rozsądny. Ale w miejscach spotkań towarzyskich, w barach, restauracjach, gdzie przecież nikt nie ma obowiązku przebywać, wydawałoby mi się rozwiązaniem o wiele bardziej logicznym, żeby te miejsca informowały, gdzie tytoń jest mile widziany, a gdzie – z powodu jakichś niezrozumiałych lęków – nie.
Natomiast ten całkowity zakaz jest niedorzeczny. Niedorzeczny, kiedy jednocześnie widzimy prezydenta republiki z cygarem w ręku. Wprowadzanie tego zakazu przy jednoczesnym ciągłym zezwalaniu na sprzedaż papierosów i ściąganiu z niej co roku miliardów euro w postaci podatków... Albo jest to naprawdę niebezpieczne i trzeba tego [tytoniu] zakazać całkowicie, albo nie jest tak niebezpieczne i zakazy powinny być umiarkowane, rozsądne politycznie. Zamiast lansować rozwiązania, które zmienią na pewno w znacznym stopniu kształt naszego współżycia i zmniejszą wszędzie intensywność życia towarzyskiego i społecznego – ludzie będą się coraz bardziej zamykać u siebie przed telewizorami. I pewnie łatwiej będzie nad nimi w ten sposób panować. Nie mówię, że tak to jest zaplanowane, ale to całkiem prawdopodobnie doprowadzi do takich konsekwencji. [...]
Jest tu też element sprawiania dobrego wrażenia, jak to niby jesteśmy zatroskani o zdrowie współobywateli, podczas gdy tysiąc innych przykładów nam wciąż pokazuje, że to nie jest w żaden sposób zmartwienie priorytetowe. [...]
Ten zakaz wydaje mi się intelektualnie nie do przyjęcia, bo oparty jest na kłamstwie, a z punktu widzenia życia społecznego wydaje mi się jawnym nadużyciem władzy".
Czy Even ma rację i czy mówi całą prawdę? Nie wiem. Ale jak dla mnie pokazuje to, że zgody, na którą tak łatwo godzą się polscy dziennikarze, wśród tzw. specjalistów wcale nie ma. Oczywiście Waldek Chamala jest pewien, że ludzie tacy jak Even i Debré są na tajnej liście płac Philip Morris. Czy o tym nie myślałem, pytał mnie też na moim wallu na Facebooku Jarek Klebaniuk. Owszem, zadawałem sobie to pytanie. Tylko, że lubię sobie pozadawać więcej pytań.
Parę głupich pytań
Skoro to właśnie takie głosy służą interesom Kapitału, to dlaczego dominujące media korporacyjne powtarzają wszystkie, jak jeden mąż, opowieść o zabijającym nas "biernym paleniu"? Ilu z czytelników tego tekstu słyszało w dominujących mediach, że tej rangi lekarze i naukowcy kwestionują narrację o "biernym paleniu"? Dlaczego głosy tego rodzaju są dla odmiany traktowane poważnie w prasie niszowej i lewicowej, która dla przykładu we Francji często stosuje politykę capital de blockage w ręku stowarzyszenia bądź innej organizacji społecznej (by presja kapitału nie wpływała na treść ideową przekazu)? Dlaczego we Francji nie pojawiają się w TF1 tylko w telewizji publicznej? We Francji telewizja publiczna wciąż jeszcze jest publiczna nie tylko z nazwy...
Inne ćwiczenia logiczne. Proponuję wziąć do ręki np. typowy magazyn dla mężczyzn. Są one zwykle, podobnie jak wiele innych tytułów prasowych (czy np. telewizyjne transmisje sportowe w wielu krajach) w znacznym stopniu uzależnione ekonomicznie od kontraktów reklamowych z korporacjami tytoniowymi. Dlaczego dysponując setką badań naukowych, które falsyfikują hipotezę o szkodliwości biernego palenia, Philip Morris i Japan Tobacco nie czynią żadnych wysiłków, by zmuszać uzależnione od siebie media do publikowania tych wyników, że nie wspomnę o blokowaniu materiałów o śmiertelnej szkodliwości biernego palenia? Chemiczno-żywnościowa korporacja Monsanto nie wahała sie blokować zagrażających jej interesom publikacji prasowych, materiałów telewizyjnych (jeden z nich zablokowany został na kilkanaście miesięcy, a jego autorzy stracili pracę), nawet publikacji naukowych. W Monsanto pracują źli faceci, a w Philip Morris i Japan Tobacco – fajni faceci, niczym ten przystojniak z reklam Marlboro, którzy po prostu tak nie robią?
A co, jeśli teza o szkodliwości biernego palenia wcale nie godzi w interesy koncernów tytoniowych? Warto przynajmniej zadać to pytanie. Co, jeśli nawet amortyzuje przemysłowi tytoniowemu zagrożenia płynące potencjalnie z innych stron? Co miejskiej legendzie o biernym paleniu zawdzięczałyby koncerny tytoniowe? Że wektor oskarżenia odwrócił się od nich w stronę ofiar nałogu. Że ofiary stały się oskarżonymi. W pewnym momencie zapominamy już o odpowiedzialności przemysłu tytoniowego za zdrowie samych palaczy, zapominamy o tym, czyje zdrowie tak naprawdę jest zagrożone i zagrożonych kreujemy na zagrożenie. Jakoś nie dziwi mnie, że rada nadzorcza Philip Morris niespecjalnie widzi powody, by z tą miejską legendą walczyć, a może nawet soczyście oblewa każdy artykuł podobny do polemiki Waldka Chamali.
O pożytkach z zakazu
Kampania wykluczająca palaczy z przestrzeni publicznej w wygodny dla przemysłu papierosowego sposób kanalizuje energię, która w przeciwnym razie mogłaby być wykorzystana na kampanie wyprowadzające z nałogu (a więc zmniejszające rynek zbytu) czy na realną walkę z samymi koncernami. W szczytowym okresie kampanii o śmiertelnej szkodliwości biernego palenia we Francji, wszystkie ogólnokrajowe kanały telewizji naziemnej nadawały wspaniale zrobione – jak to oprócz Francuzów mało kto potrafi – "reklamy społeczne" kreujące strach przed śmiercią od tego, że ktoś obok mnie pali. Ich poziom realizacyjny, częstotliwość emisji w mających największy udział w rynku kanałach telewizyjnych, pozwalają tylko puszczać wodze fantazji, ile to wszystko kosztowało i jakie w to wciągnięto siły ludzkie. W żadnym z krajów, w których zakaz wprowadzono, nie załamał on rynku tytoniowego, nie nastąpiła fala rzucania palenia, nie zmieniły się trendy konsumpcji wyrobów tytoniowych. Przez dwa lata mojego życia w Londynie (zakaz obowiązuje tu już od lat) widziałem tylko jedną skromną akcję zorganizowaną przez parę tutejszych borroughs, skierowaną do osób, które by chciały rzucić palenie, oferującą pomoc lekarza w porzuceniu nałogu. Przez kilka tygodni ileś tam plakatów w niektórych miejscach w Londynie podawało numer telefonu. Kampania kreująca palaczy na główne zagrożenie zdrowia nas wszystkich nie zmieniła konsumpcji tytoniu, a kosztowała wszędzie tyle sił ludzkich i ekonomicznych, że na jakieś sensowne działania, które mogłyby rzeczywiści uderzyć w koncerny tytoniowe, zostały śmieci. Kampania ta jednocześnie zaoferowała efektowne symulakrum, że niby ktoś coś rzeczywiście robi, by ratować zdrowie "nas wszystkich".
Gdyby wszystkie zmarnowane na kreowanie strachu przed palaczami środki zainwestowano w realną pomoc dla tych, którzy by chcieli rzucić papierosy, ale sobie z tym nie radzą, gdyby je inwestowano w tworzenie nastolatkom zróżnicowanych możliwości rozwijania i realizowania się w grupach rówieśniczych tak, by wykurzenie co wieczór z kolegami paczki gdzieś w zaułku pod blokiem nie było jedyną dostępną materialnie formą socjalizacji i integracji, wtedy interesy koncernów tytoniowych byłyby rzeczywiście zagrożone. Ale czasu, energii i pieniędzy na takie rzeczy już zabraknie, kiedy wszyscy zaczną biegać za czarownicami. Gdybym był prezesem Philip Morris, to pewnie nawet finansowałbym kampanię przeciwko palaczom papierosów.
Lat temu kilka poznałem we Francji ówczesnego dyrektora Japan Tobacco, jednego z największych koncernów tytoniowych, będącego w posiadaniu tak legendarnych marek jak Mild Seven czy Camel. Nazywał się jak słynny japoński filmowiec, co dawało studentowi filmoznawstwa łatwą możliwość zagajenia zapytaniem, czy jest z nim spokrewniony. W ekspedycji towarzyszyła temu człowiekowi – sympatycznemu na płaszczyźnie osobistej – grupa panów, Japończyków i Europejczyków, z europejskiej centrali korporacji z siedzibą – o ile mnie pamięć nie myli – w Genewie. Z tych wszystkich ludzi chyba tylko jeden palił. Już samo to daje kadrze zarządzającej korporacjami tytoniowymi bardzo jasno do zrozumienia, że przynajmniej w społeczeństwach tzw. rozwiniętych gospodarczo papierosy to jest przemysł, który całkiem możliwe, że swój okres szczytowy ma już za sobą, a w każdym razie trzeba realnie brać taką możliwość pod uwagę w długofalowych biznesplanach. Moda na niepalenie nie dotarła jeszcze z takim impaktem na wschodnie połacie Europy i inne peryferie systemu kapitalistycznego, ale całkiem możliwe, że tam, gdzie można za paczkę kasować tyle, ile ona kosztuje we Francji, Japonii, czy Wielkiej Brytanii, przemysł swoje apogeum zapisał już w historii. Panowie z Japan Tobacco i siostrzanych korporacji nie są wcale z tego powodu wyjątkowo smutni, przeciwnie, myślę, że są nawet zadowoleni, że media odwracają oskarżenie od nich, a kierują je na ich ofiary. Cieszą się, że ich rynek zbytu nie kurczy się tak szybko, jakby mógł, gdyby media dla odmiany zadawały logiczne pytania i kierowały ostrze oskarżenia w sensowniejszym kierunku. Japan Tobacco już od lat przeinwestowuje stopniowo swój kapitał w przemysł żywnościowy i farmaceutyczny. Dzięki biernotytoniowym histerykom może przenosić kapitał spokojnie i bez nerwówki. Dojąc jeszcze przez jakiś czas kieszenie palaczy. Bardziej, niż gdyby zamiast upokarzać i gnębić palaczy, robiono w tej sprawie coś sensownego.
A Kapitał w ogóle?
Nie możemy zapominać, że ponad interesem poszczególnych korporacji czy nawet poszczególnych przemysłów, mechanizmy władzy wyznacza też logika kapitału w ogóle i zbiorowe interesy całości klasy jego dysponentów. Tak łatwe cele, jak palacze, tego rodzaju granie na lękach, tego rodzaju wprowadzanie dziwacznych zakazów (zakaz palenia także na chodnikach, jak pokazują pewne tendencje w krajach anglosaskich, a nawet i przykład pewnego polskiego miasta, nie jest wcale nie do pomyślenia), jeśli poparte odpowiednią ofensywą w mediach, służą odwracaniu uwagi i przesłanianiu realnych zagrożeń.
Walka z zagrożeniami wynikającymi z życia w spalinach produktów ropy naftowej wymagałaby systemowych zmian dążących do zastąpienia ropy naftowej jako głównego paliwa z jednej strony i zastąpienia modelu życia opartego na ideale posiadania przez każdego prywatnego samochodu powszechnym transportem publicznym. Tym samym godziłaby w interesy kapitału naftowego i samochodowego. Walka z chemią, jaką wybejcowana jest żywność, na jaką jesteśmy skazani, wymagałaby zakwestionowania logiki przemysłowej produkcji żywności, a być może nawet całkowitego zakwestionowania w tej branży zasady maksymalizacji zysku. Faktyczne upowszechnienie trybu życia opartego na zdrowej dawce sportu i sensownej, regularnej diecie wymagałoby gęstej sieci darmowych placówek aktywności sportowej i zdecydowanego skrócenia czasu pracy. Niebezpieczeństwa wynikające z głębokiej farmakologizacji naszego życia da się rozwiązać wyłącznie wyjmując przemysł farmaceutyczny spod imperatywu akumulacji kapitału, przekazując go pod demokratyczną kontrolę i przestawiając go na faktyczne rozwiązywanie problemów zdrowotnych a nie zarabianie pieniędzy. Powszechny dostęp do dobrej opieki medycznej wymagałby odebrania służby zdrowia rynkowi.
Żadnej z tych rzeczy kapitał raczej nie pragnie. Wynalazek "biernego palenia" i histeria ochrony przed nim dostarczają świetnego pozoru, że oto jakaś polityka zorientowana na nasze zdrowie jednak jest prowadzona, a jak widać mają też tę zaletę, że nie wyrządzają szkody nawet samemu zainteresowanemu przemysłowi, a nawet być może wręcz przeciwnie.
Za lat może dwadzieścia palić będzie można tylko u siebie w mieszkaniu, w specjalnie wydzielonej komórce, bo w salonie (w końcu tam czasem siedzą np. znajomi przybyli w odwiedziny, którzy poczują wypalonego rano papierosa gdzieś w obrusie) będzie się już włączał alarm. Niepalący nie będą palaczy widzieć nawet z daleka. A w międzyczasie średnia przewidywana długość życia każdego z nas i tak będzie spadać na łeb na szyję, bo od poważniejszych problemów odwracaliśmy uwagę histeryzując wokół biernego palenia.
Bieguny rasizmu
Waldek Chamala zarzuca mi, że w sposób nieuprawniony zrównuję ofiary kampanii antynikotynowej do ofiar rasizmu. Rzeczywiście, nie są dokładnie tym samym, bo palić wielu ludziom udaje się przestać, podczas, gdy nie można przestać być np. czarnoskórym, wyłączając ekstremalne przypadki w rodzaju Michaela Jacksona. Jest w tym więc jakiś przynajmniej element własnej woli. Ale ja chciałbym raczej zwrócić uwagę, że to jest rasizm, którego ofiarami jesteśmy wszyscy jako społeczeństwo. Wszyscy jako ludzie.
Rasizm jest złożoną ideologią, która nie kończy się na prostych posunięciach dyskryminacyjnych w rodzaju "czarnym wstęp wzbroniony". Rasizm istnieje i utrzymuje się dzięki temu, że jest dynamiczną, wymyślającą się wciąż na nowo i testującą nowe rozwiązania i strategie strukturą, która ma dwa bieguny. Jeden jest taki, że segreguje społeczeństwo na segmenty według jakiegoś arbitralnego kryterium, "wyjaśnia" to w kategoriach podających się za kategorie nauk przyrodniczych i utrzymuje w ten sposób nierówności w dostępie do zasobów, w uposażeniu ekonomicznym, w prawach społecznych i politycznych. Drugi biegun rasizmu to biegun dyscypliny ciał, wdrażanych do udoskonalania własnej rasy i samych siebie, by jednostkowo i wspólnie spełniać standardy rasowej doskonałości (by "nie zawieść" własnej rasy). Wdraża także do frustracji ewentualną niemożnością sprostania tym standardom, a także w wypadku życiowej porażki uwewnętrznia zgodę na miejsce w szeregach pokonanych, bo to miejsce naturalizuje. Na tym biegunie narodziły się praktyki eugeniczne, które kiedyś były nowinką, ale sprzeciw wobec nich nie był wyrazem konserwatyzmu, bo nie każda nowość to postęp, w każdym razie w lewicowym sensie tego słowa, o czym Waldek Chamala wydaje się zapominać, umieszczając mnie w jednym szeregu z konserwatystami. Na tym biegunie dzisiaj z kolei rodzi się wiele z praktyk współczesnego "higienizmu", że posłużę się raz jeszcze określeniem "mało znanej kanadyjskiej pisarki" Danielle Charest. (Niektóre brytyjskie kluby sportowe oferowały niedawno dziwne dość promocje polegające na kilkumiesięcznych cyklach treningów, których cena z miesiąca na miesiąc spadała, jeśli klient przez ten czas poddawał się regularnym badaniom dowodzącym, że wskaźniki jego kondycji idą do góry, że w tym czasie nie spożywa alkoholu ani nikotyny, itd. – czy nie czujemy się tu już jak w Gattace?).
Oczywiście, palenie jednych ludzi realnie szkodzi innym, niepalącym ludziom. Wywołuje ból głowy, bywa, że powoduje kaszel, niektórym wchłonięta na drodze biernego palenia nikotyna – jako środek pobudzający – utrudnia zaśnięcie. I tak dalej. Ból głowy przez pół godziny i parę minut kaszlu a ryzyko śmierci na raka to jednak nie to samo. Wielu ludziom, którzy nigdy nie palili, dym papierosowy innych ludzi w niczym nie przeszkadza. Mnie np. nie przeszkadza. Wielu ludziom zupełnie inne rzeczy szkodzą i przeszkadzają tak, jak innym dym tytoniowy. Mnie na przykład koszenie trawy w okolicy. Kiedyś od tego spuchłem, zrobiłem się czerwony i przestałem widzieć na oczy, co mi się nigdy nie zdarzyło od tytoniu palonego przez innych ludzi. Niektórych ludzi faktycznie boli głowa od głośnej muzyki w otoczeniu. Alkoholikom, którzy zerwali z nałogiem, realną krzywdę wyrządza towarzystwo ludzi, którzy piją alkohol. Każdy z tych problemów może być realnym, nawet medycznym problemem ciał poszczególnych ludzi, ale nie możemy wszystkiego spenalizować i skryminalizować. To nie rozwiązuje problemów, tylko mnoży instrumenty, które dajemy tym, którzy mają władzę, do ręki, by mieli czym nas zniszczyć, gdy sami przestaniemy sobie radzić z sobą. Lub gdy trzeba nas będzie zniszczyć z innego powodu – bo należymy do "klas niebezpiecznych", bo chodzimy na demonstracje. Takie sprawy muszą być tematem i przedmiotem negocjacji w przestrzeni, której to dotyczy. Jeżeli podstawą postępowania karnego może się stać, że ktoś inny nie znosi dymu z papierosów, to kto wie, kiedy podstawą takiego postępowania nie stanie się coś, co mnie już będzie dotyczyć? Czy naprawdę tak ciężko sobie wyobrazić przestrzeń społeczną, w której są różne miejsca – takie, gdzie się pali, i takie, gdzie się nie pali? Tak jak są takie, gdzie się słucha techno i takie, gdzie się słucha jazzu?
Puszka Pandory
Zakaz palenia we wszystkich przestrzeniach, które ludzie dzielą wspólnie, bez żadnego marginesu negocjacji nawet w miejscach, w których nikt nie miałby nic przeciwko paleniu, wprowadza niebezpieczny precedens. Oto pewna – upatrzona w gruncie rzeczy arbitralnie (no bo właściwie dlaczego to nie jest tak surowe w stosunku do alkoholu, którego nałogowcy są np. bez wątpienia częściej agresywnie niebezpieczni niż nikotyniści?) – grupa ludzi zostaje pozbawiona w pewnych sprawach nawet wąskiego marginesu, w którym mogłaby z innymi grupami ludzi coś w przestrzeni publicznej negocjować. Kiedy to już przejdzie i wszyscy to przyklepiemy, to kto nam obieca, że na tym się skończy? Że po palaczach nie przyjdzie kolej na kogoś innego? A jak coś raz przejdzie, to za drugim razem przejdzie łatwiej.
Dalej. Kiedy już wszyscy wyobrazimy sobie palaczy papierosów jako główne zagrożenie dla naszego zdrowia, to wtedy nawet ucieszymy się, że za karę płacą pięć razy wyższe ubezpieczenie zdrowotne, a jak ich nie stać, to ono jest okrojone i nie obejmuje niektórych chorób. Dobrze im tak! A jak już się ucieszymy na tą karę dla palaczy, to na palaczach też się nie skończy. Po nich przyjdzie kolej na tych, co by wytrzymać w pracy na odpowiednim poziomie koncentracji, piją więcej niż jedną kawę dziennie. Na tych, którzy wytrzymują w pracy tylko dzięki temu, że co piątek wieczór rozpuszczają stres w pół litra wódki. Na tych, którzy samotni w zatomizowanym społeczeństwie mają przypadkowe i dlatego ryzykowne kontakty seksualne. Na tych, którzy fakt, że w wieku trzydziestu lat wciąż żyją w ciasnej kawalerce i nie mieli z czego odłożyć żadnych oszczędności, znoszą, bo tłumią świadomość cowieczornym dżointem... Lista będzie się wydłużać. A i na tym się nie skończy. Jeżeli ktoś w materii własnego osobistego życia jest na tyle nieostrożny, by mieć przypadkowe kontakty seksualne, to jak można ryzykować powierzanie mu odpowiedzialnych stanowisk? Tacy ludzie powinni dostawać tylko kiepskie, źle płatne. A co ze zdrowiem innych zatrudnionych? Czy można sobie pozwolić na zatrudnienie palacza, który na pewno kiedyś się złamie i zacznie podpalać po kątach, narażając zdrową resztę personelu na unoszące się wszędzie opary? Po co w ogóle przyjmować do sensownej pracy kogoś, kto pali? Jak nie przyjmiemy, to przynajmniej uchronimy resztę od niebezpieczeństwa biernego palenia. Ale, ale – palacze zatruwali powietrze, którym nie tylko oni oddychali, no więc co z otyłymi? Zajmują tyle miejsca, że mniej jest dla innych ludzi. Zwłaszcza w pracy to jest strasznie irytujące. Poza tym z dużą nadwagą będą pewnie częściej i bardziej chorowali. Nie lepiej przyjmować do pracy tylko szczupłych i wysportowanych? To może zajść bardzo daleko.
Podoba nam się ta logika? To nie są fantazje ze strachu przed nieznanym. Pytanie "palisz/nie palisz?" jest jednym z kryteriów rekrutacji w niejednej instytucji i korporacji w Stanach Zjednoczonych już od 2005 roku!
Zakaz palenia w tak definitywnej postaci, jak ta już przeforsowana w wielu krajach, jest poligonem, na którym testują się nowe późnego kapitalizmu strategie dyscyplinowania naszych ciał, ich segregacji, antagonizacji, atomizacji i petryfikowania barier w ich/naszym dostępie do zasobów i praw. W tej sprawie nie chodzi wcale tylko o palaczy, ale o to, że świat, jaki się z tego zakazu chce wykluć, będzie miejscem nieludzkim dla nas wszystkich. Z wyjątkiem elitarnej rasy cyborgów pozbawionych jakichkolwiek słabości, której przywileje będą ufundowane na wykluczeniach i deprywacji każdego z nas, kto jakąś słabość posiada sam, lub posiadali ją jego rodzice.