Decyzje głupie, niebezpieczne i szkodliwe to nie jedyna kategoria, w której klasa polityczna zdolna jest, a nawet chętna, do pojednania. Porozumienie okazuje się łatwe także wtedy, gdy w grę wchodzą interesy – by wyrazić się nieco staromodnie – klas panujących. Często, choć nie zawsze, nasi deputowani sami się do nich zaliczają, stanowiąc niższą warstwę klas wyższych. Wtedy wierzą, że działają we własnym interesie, co bez wątpienia poprawia im samopoczucie. Kiedy indziej najzwyczajniej wysługują się bogatym czy to z nadziei zysku, czy to ze strachu.
Znakomitym przykładem takiej polityki jest ewolucja systemu podatkowego. W punkcie wyjścia (jakieś dziesięć lat temu) Polska była krajem wysokich podatków dla biednych i niskich podatków dla bogatych. Pierwsi płacili dużo przede wszystkim z powodu skrajnie niskiej kwoty wolnej od podatku (nadal pozostaje ona skandalicznie niska), drudzy płacili niewiele dzięki ulgom mieszkaniowym zachęcającym bogatych do rentierskich inwestycji w nieruchomości. Kiedy wreszcie ulgi wygasły, zaczęto szukać sposobu, żeby ulżyć jakoś doli zamożnych Polaków. Rząd premiera Millera (SLD) doprowadził do obniżenia podatku CIT do 19%, czyli zrównał go z najniższą stopą podatku dochodowego. CIT to zasadniczo podatek od podmiotów gospodarczych, uzasadniano więc, że decyzja ta przyniesie zbawienne skutki ekonomiczne. Uwadze polityków i wyborców umknął fakt, że decyzja ta oznaczała radykalne obniżenie obciążeń podatkowych menadżerów wyższego szczebla, którzy nader chętnie przechodzą od tej pory na tzw. kontrakty menedżerskie i płacą dzięki temu niższy podatek. W przypadku zarobków wynoszących kilkadziesiąt tysięcy złotych korzyści wynikające z ochrony prawem pracy nie mają zasadniczego znaczenia, za to samo-zatrudnienie umożliwia dodatkowo wpisanie po stronie kosztów rozmaitych prywatnych wydatków, co jeszcze bardziej obniża realną kwotę podatku. Rzecz jasna pracownicom i pracownikom niższego szczebla reforma nie przyniosła żadnych korzyści, bo przy samo-zatrudnieniu płacili wciąż 19% podatku.
To był jednak tylko początek. Nadeszły czasy rządów "Polski solidarnej" (PiS). Choć nie było do końca jasne z kim i w czym owa Polska ma być właściwie solidarna, wielu sądziło, że nowe rządy będą chciały wzmocnić sektor publiczny i dokonać jakichś prób redystrybucji. Najpierw doszło do obniżki składki rentowej, z której wymierne korzyści odnieśli wyłącznie dobrze zarabiający, za to ogromne koszty poniósł budżet. Potem przeprowadzono operację zupełnie kuriozalną: w ramach polityki prorodzinnej zniesiono podatek spadkowy. Nawet liberalni ekonomiści uważają, że podatek ten jest neutralny z punktu widzenia wzrostu gospodarczego, a wielu twierdzi, że jest on długoterminowo korzystny, ograniczając kapitały rentierskie. Podatek ten był w Polsce i tak bardzo niski, a jego zniesienie w sposób bezceremonialny wzmacnia bogatych. Warto pamiętać, że podatki spadkowe nalicza się zwykle od pewnego progu, a więc biedniejsi zwykle ich nie płacą. Rząd PiS-u (przy poparciu opozycji), obniżył też o 8 punktów procentowych najwyższą stawkę podatku dochodowego, co zresztą w kontekście poprzednich decyzji było zmianą raczej kosmetyczną.
Platforma Obywatelska obejmując władzę znalazła się w trudnej sytuacji. Nie było szans na przeforsowanie jej sztandarowego projektu – podatku liniowego – ale faktycznie nie było już takiej potrzeby. Interesy wyższych warstw społecznych były wystarczająco dobrze zabezpieczone przez poprzedników. Dodatkowo nadszedł światowy kryzys, a budżet państwa, nadwątlony wcześniejszymi rozwiązaniami, znalazł się w skrajnie trudnej sytuacji. Nie oznacza to jednak, że Platforma Obywatelska zrezygnowała. Nie było co prawda ekonomicznej ani politycznej możliwości realizacji ambitniejszych projektów z arsenału liberalnego populizmu, ale pozostała "taktyka salami": plasterek po plasterku.
Od pierwszego stycznia 2010 bez wielkiego rozgłosu obniżono podatek ryczałtowy od wynajmu mieszkań, z 20% do 8,5%. Jest oczywiste, że beneficjentami tej obniżki będą niemal wyłącznie właściciele więcej niż jednej nieruchomości. Między bajki włożyć trzeba przypuszczenie, że zmiana ta doprowadzi do obniżenia cen wynajmu mieszkań albo ograniczy szarą strefę. Wyjaśnienie rozdawnictwa publicznych pieniędzy może być dwojakie. Przedstawiciele klasy politycznej albo sami są właścicielami mieszkań na wynajem, albo jeśli nie są, bezinteresownie oddają przysługę grupom ekonomicznie uprzywilejowanym. W czasie gdy tzw. reforma finansów publicznych, to jest walka z deficytem i długiem publicznym, staje się bezwzględnym kryterium odpowiedzialności politycznej, nader łatwo o fiskalne prezenty dla bogatych. Jeszcze dziesięć lat temu obowiązywały ulgi podatkowe na zakup mieszkań pod wynajem. Dzisiaj ponad dwukrotnie obniża się podatek dla tych, którzy wtedy skorzystali z ulg.
Polska – żeby sięgnąć po sformułowanie klasyka – pozostaje państwem wysokich podatków dla "biedniaków i średniaków". Dla bogatych jest krajem wysokich zarobków i niskich podatków. Wielu publicystów i specjalistów podkreśla, że bogaci muszą płacić niskie podatki, dlatego że wysokich i tak płacić nie będą – znajdą sposób na ich obejście. To zaiste Leninowska logika – czy wolno nam, w demokratycznym społeczeństwie, zakładać że bogaci są nieuczciwi i będą oszukiwać własne państwo?! Szczególnie w epoce zerowej tolerancji! Organizacje pracodawców w rodzaju Lewiatana powinny tym potwarcom wytaczać procesy cywilne. Na razie z jakichś powodów tego nie robią.
Wysokość podatków nie jest oczywiście sprawą najważniejszą, ważna jest ich struktura oraz to, jak i na co wydawane są pieniądze. Trudno jednak sprzeczać się z faktami. Wśród nowoczesnych państw kapitalistycznych te z wysokimi podatkami lepiej radzą sobie z nędzą, nierównością, edukacją, zdrowiem, ekologią, a nawet podobno z ogólnym dobrostanem obywateli. Ekspercka gwiazda, którą został ostatnio minister Boni, zachwyca publiczność odniesieniami do modnych (przynajmniej przed ostatnim kryzysem) idei kapitału społecznego, gospodarki opartej na wiedzy, gospodarki sieciowej i tym podobnymi. To są oczywiście modne bzdury, szczególnie biorąc pod uwagę usytuowanie Polski w globalnym systemie kapitalistycznym. A jednak pobieranie podatków raczej od bogatych niż od biednych mogłoby być dobrą i pożyteczną rzeczą. Niestety żadna siła polityczna tego nie zrobi. Nie wspomina się o tym nawet w przedwyborczych obietnicach.
Michał Kozłowski
Tekst ukazał się w kwartalniku "Bez Dogmatu".