W ten Schmittowski model polityczny gorączkowo wpisuje się w tej chwili większość politycznych komentatorów, chyba nie wierząc, że jakikolwiek inny jest możliwy. Problem w tym, że jest to wiara samosprawdzająca się. Każdy z nich (a w istocie każdy, komu chce się coś publikować) jest nośnikiem ułamka tzw. "władzy opinii" i, przemieszczając się, kształtuje jej stanowisko. Dla wielu filozofów władza opinii jest w związku z tym tą prawdziwą demokracją, podczas gdy władza ludu w wyborach – pewnym rodzajem cyklicznego święta. Nie wiem, czy aż tak radykalne spojrzenie jest słuszne, nie da się jednak zaprzeczyć, że istnieją silne związki między jedną a drugą.
Ale komentator czy komentatorka jest, jak to się mówi, "tylko człowiekiem", w ludzkiej naturze zaś leży niechęć do nieposiadania racji. Trzeba dużo pogody ducha, by utrzymać w pamięci, że w dyskursie politycznym na dłuższą metę tylko niewiele spraw faktycznie przegrało. Nawet jedynowładztwo czy tyrania od czasu do czasu podnoszą łeb, i to bliżej, niżbyśmy się spodziewali. Jedną z nielicznych spraw, które chyba faktycznie w Europie umarły, jest kara śmierci (i bardzo dobrze). Jeśli się więc ma jakiś pogląd i głosi go konsekwentnie, to można liczyć na to, że historia przyzna nam rację... Często jednak brakuje nam cierpliwości i przyłączamy się do obozu, którego zwycięstwo, jak nam się zdaje, potwierdzi nasz ułamek władzy opinii i wskaże na nas jako na osoby roztropne i przewidujące.
Dlatego, jak sądzę, tak łatwo popadamy w dwubiegunowość i tak szybko rozstrzygamy wynik (przynajmniej pierwszej tury) wyborów. Nawet na lewicy, która przecież ma swoich kandydatów, toczy się burzliwa dyskusja: "czy raczej Kaczyński? Czy raczej Komorowski?" Wydaje się to tak słuszne, oczywiste. Wszyscy przecież doskonale wiemy, jak powinna wyglądać kampania wyborcza: ostateczna walka między dwoma gigantami. Wiemy to z amerykańskich filmów, ale i z amerykańskiej – czy tez zaaprobowanej przez Amerykanów – filozofii politycznej, którą od kilkudziesięciu lat czyta się w wiodących ośrodkach naukowych w naszym kraju.
Tyle że Polska nigdy nie była dwupartyjna, ba, Europa nigdy nie była dwupartyjna, a ostatnio jedynym momentem, kiedy trzeba się było "jednoczyć" na rzecz "mniejszego zła", była druga tura wyborów we Francji z Chirakiem i Le Penem. Mimo naszych lęków i sympatii do sprawdzonych schematów ta sytuacja nie ma miejsca w Polsce, nie musimy więc za wszelką cenę opowiadać się za dżumą przeciwko cholerze lub odwrotnie.
Wyobraźmy sobie bowiem, co byłoby, gdybyśmy w 2005 r. mimo wszystko zagłosowali nie przeciwko PiS czy przeciwko PO, ale po prostu za lewicą, owszem skompromitowaną, lecz w której szeregach wciąż byli ludzie godni naszego zaufania. Gdybyśmy w 2007 r. wsparli np. lewicowo-ekologiczne Porozumienie dla Przyszłości na tyle, by weszło do Sejmu i dostało dotację partyjną.
I wreszcie, nawet biorąc pod uwagę, że prawdopodobieństwo zwycięstwa Komorowskiego czy Kaczyńskiego jest bardzo duże, wyobraźmy sobie, jak rządzi przywódca wybrany ponad 50% głosów społeczeństwa, a jak – prezydent, na którego zagłosowało 20%, a wygrał, bo na przeciwnika zagłosowało 15%.
Tak, proszę państwa, będziemy mieć wpływ na losy tego kraju, jeśli tylko uda nam się utrzymać własny kurs.
Agata Czarnacka