Jarosław Klebaniuk: Robotni nędzarze
[2010-07-23 12:56:40]
Wyjaśnieniu temu nie dała wiary Barbara Ehrenreich, autorka kilkunastu książek, dziennikarka współpracująca z prestiżowymi amerykańskimi tytułami prasowymi. W 1998 roku sama postanowiła doświadczyć losu osoby podejmującej najniżej płatne prace. Do lata 2000 roku rezygnowała na ich rzecz (nie wiemy, czy w sposób ciągły) z własnej pracy pisarskiej, ograniczając się do robienia notatek do książki, która po publikacji w 2001 roku szybko stała się światowym bestsellerem. Jej relacja obejmuje doświadczenia z pracy w charakterze kelnerki, sprzątaczki i pracownicy supermarketu. Dostarcza więc danych z obserwacji uczestniczącej, ale także stanowi sprawozdanie z własnych przeżyć z czasu, gdy próbowała utrzymać się z otrzymywanych pensji pracownika sektora usług. Przeniesienie się z górnych do dolnych 20 procent drabiny społecznej, jak sama przyznaje nie dokonało się w pełni, bo zachowała samochód, a biały kolor skóry, angielski jako język ojczysty i zdrowie nie zrujnowane wcześniejszym wykonywaniem ciężkiej pracy fizycznej sprawiły, że w niektórych sytuacjach była w uprzywilejowanej pozycji. Sama świadomość, że może w każdej chwili wrócić do dawnego życia, możliwość skorzystania z karty kredytowej czy zatelefonowania do znajomego lekarza czyniły także jej psychologiczną sytuację różną od tej, w której znajdowały się kobiety skazane na wykonywanie podrzędnych prac bez żadnych perspektyw zmiany położenia życiowego. Sam eksperyment pomyślany był zresztą jako jedynie krótkotrwały zabieg, przeprowadzony w celu zebrania materiału do książki. Efekt okazał się niezwykle interesujący. Kobieta sukcesu po pięćdziesiątce, z doktoratem z biologii, uznana dziennikarka i pisarka w oczywisty sposób nie pasuje do środowiska ludzi, którzy żyją z tygodnia na tydzień, a często nawet z dnia na dzień, i podejmują niewdzięczne zajęcia za stawki wielokrotnie niższe od jej honorariów i tantiem. Nic więc dziwnego, że Ehrenreich z dumą pisze, że udało jej się zostać przeciętną kelnerką na Florydzie, sprzątaczką w stanie Main czy sprzedawczynią w Minnesocie. Jednocześnie przedstawia wyliczenia, z których wynika, że próbując utrzymać się sama, bez dzieci, mieszkając w najtańszych, ale nie dzielonych z nikim klitkach, żywiąc się bardzo skromnie i nie kupując nic ponad to, co niezbędne do codziennego życia, nie potrafiła związać końca z końcem. Stawka około siedmiu dolarów za godzinę, przy pracy na pełny etat nie wystarczała nawet na mieszkanie i jedzenie, a jedynie przy dwóch wykonywanych pracach, co oznaczało siedem dni w tygodniu po osiem godzin, w jednym przypadku była bliska zbilansowania dochodów i wydatków. Nawet jednak i wtedy to się nie udało. Jak zatem radzą sobie podobnej sytuacji w USA samotne matki z dziećmi czy rodziny wielodzietne? Zetknięcie się dziennikarki w pracy z – jak się okazało – praktycznie na stałe skazanymi na niskie zarobki kobietami (mężczyźni stanowili niewielką mniejszość), możliwość posłuchania ich historii, a także poobserwowania stosunków panujących w małych firmach i w wielkich korporacjach, pozwoliła nie tylko na przytoczenie szeregu anegdotycznych opisów konkretnych zdarzeń, ale i dokonanie pewnych uogólnień. Niskie zarobki sprawiają, że niezależnie od rasy (większość pracujących razem z Ehrenreich kobiet należała do białej) niedojadają one, nie dbają o zdrowie, a często wyłącznie ze względów ekonomicznych zmuszone są mieszkać z innymi osobami, w skrajnych przypadkach w samochodach lub minibusach (wynajem mieszkalnej przyczepy jest za drogi). Ponieważ nigdy nie są w stanie uskładać dość pieniędzy, żeby zapłacić kaucję za wynajem mieszkania i za miesiąc z góry, skazane są na lokum za większe pieniądze (poza sezonem na przykład na motel), ale takie, w którym należności można regulować na bieżąco. Talony żywieniowe z opieki społecznej lub bezpośrednia pomoc nie zawsze są łatwo dostępne, choć z takich możliwości zmuszeni są korzystać ludzie, przypomnijmy, pracujący na pełny etat lub więcej w jednym z najbogatszych krajów świata. Sytuacja najuboższych zmieniła się na gorsze, gdy w 1996 roku prezydent Clinton podpisał ustawę o reformie systemu świadczeń społecznych, która między innymi ograniczyła okres, przez jaki wypłacane są zasiłki socjalne (w tym dla samotnych matek) do pięciu lat. To zmniejszyło o połowę liczbę osób utrzymujących się z pomocy społecznej i zmusiło kilka milionów Amerykanów do podjęcia ciężkich, niskopłatnych prac. Jednocześnie nie zostały zrekompensowane tej grupie znaczne podwyżki czynszów. Tymczasem, jak stwierdziła autorka, gdyby subsydium, jakie dostaje od państwa w formie odpisu od odsetek, które płaci za kredyt hipoteczny na dom, zostało przeznaczone na pomoc ludziom w najgorszej sytuacji mieszkaniowej, to jakaś uboga rodzina mogłaby mieszkać we względnym luksusie. W rzeczywistości miliony takich rodzin w USA są jednak zdane sama na siebie. Neoliberalna ekonomia wychodzi z założenia, że człowiek w kwestiach ekonomicznych zachowuje się racjonalnie, co oznacza, że szuka możliwie niskich cen i wysokich zarobków. Jednak w relacjach międzyludzkich i w relacjach z instytucjami zatrudniającymi racjonalność ta, o czym często zapominają współcześni piewcy kapitalizmu, bywa mocno utrudniona. Szukanie lepiej płatnej pracy powinno wydawać się proste w okresie prosperity pod koniec drugiego tysiąclecia, ale okazało się, że płace najniżej zarabiających, pomimo wzrostu produktywności, rosły znacznie wolniej niż kadry kierowniczej czy klasy średniej, nie nadążając za wzrostem cen wynajmu mieszkań. (Oficjalnie ogłaszany obszar biedy nie poszerzał się, gdyż jego finansowe kryterium w USA uwzględniło jedynie ceny żywności.) Pośród konkretnych przyczyn dużej zawodowej inercji niskozarabiających Ehrenreich wymienia: małą mobilność związaną z trudnościami na rynku mieszkań, a często też – brakiem samochodu (przy dużych odległościach do pracy to bardzo istotne), oraz – co wydaje się na pierwszy rzut oka dziwne – trudny dostęp do informacji o zarobkach. To ostatnie zjawisko przypisuje normie społecznej niemówienia o zarabianych kwotach, której dodatkowo towarzyszą instytucjonalne zakazy wprowadzane przez pracodawców. To "tabu pieniężne" sprawia, że ludzie często nie wiedzą, jakie są możliwości, a sami pracodawcy tak aranżują sytuację zatrudnienia, że od początku to aplikant(ka) jest w sytuacji proszącego(ej), oczekującego(ej), sprawdzanego(ej). O ile menedżerowie czy wysokowykwalifikowana kadra mają możliwość negocjować, o tyle na dole drabiny społecznej istnieją znacznie mniej partnerskie relacje firmy z zatrudnianymi. Jak pisze autorka, ...jeśli najniżej opłacani pracownicy nie zawsze zachowują się w sposób ekonomicznie racjonalny, czyli jako wolne jednostki w systemie demokracji kapitalistycznej, to dlatego, że mieszkają w kraju, który nie jest ani wolny, ani demokratyczny. Po wejściu na teren miejsca pracy, gdzie zarobki są niskie – a także w wielu wypadkach tam, gdzie są średnie – zostawia się wolności obywatelskie za progiem, opuszcza Amerykę i rezygnuje ze wszystkiego, co podobno sobą reprezentuje, i przez całą zmianę trzyma język za zębami. Konsekwencje takiego poddania się wykraczają poza kwestie stawek i ubóstwa. Niezbyt możemy się chwalić, że jesteśmy przodującym państwem demokratycznym świata, jeśli ogromna liczba obywateli spędza pół doby w systemie, który – mówiąc wprost – jest dyktaturą (s. 247). Powyższy fragment nie jest bynajmniej nieuzasadnioną krytyką systemu ze strony wywodzącej się z robotniczej rodziny, postępowej ateistki. To właśnie sztucznie pozyskane przez nią doświadczenia z pracy w różnych miejscach, w tym w wielkich korporacjach, zwłaszcza w Wall-Marcie, dały jej podstawy do sformułowania tak kategorycznych sądów. Prawa jednostki są drastycznie ograniczane na terenie należącym do pracodawcy. Rzeczy osobiste zatrudnionych (na przykład damskie torebki) mogą być przeszukiwane, pracownikom zakazuje się rozmawiać ze sobą, a wszelkie czynności inne niż praca (na przykład oczekiwanie, gdy nie ma nic do zrobienia) traktowane są jako "kradzież czasu". Przykładem ograniczania prawa do wolności osobistej jest konieczność poddawania się badaniom moczu, które wykryć mogą ślady marihuany nawet po wielu tygodniach od jej użycia. Procedura ta, sama w sobie naruszająca prywatność, może być jeszcze bardziej poniżająca, gdyż w niektórych spośród ponad osiemdziesięciu procent miejsc pracy w USA, gdzie test ten jest obowiązkowy, pobranie (właściwie oddanie) próbki odbywa się w obecności asystenta medycznego. Choć zaledwie pół promila wszystkich przypadków dało wynik pozytywny, przez co wykrycie jednego aplikanta kosztuje niemal sto tysięcy dolarów, a podobne środki ostrożności nie przyczyniły się do wzrostu bezpieczeństwa czy efektywności pracy, testowanie jest kontynuowane. Nie pozwala ono wykryć używania twardych narkotyków, a jego sens – oprócz przysparzania zysków producentom testów – sprowadza się do zdefiniowania pozycji potencjalnych pracowników jako potencjalnych winowajców, którzy muszą udowodnić, że są "czyści". Podobne zastrzeżenia ma dziennikarka wobec "testów osobowości". Przytaczane pytania świadczą jednak raczej, że są to ad hoc konstruowane zbiory pytań przesiewowych, obok neurotyczności, skłonności do dominacji i podporządkowania, sprawdzających między innymi deklarowaną lojalność wobec pracodawcy i wystrzeganie się różnych nieakceptowanych zachowań. Łatwość w manipulowaniu własnym wizerunkiem, oczywista dla wykształconej autorki, wcale nie musi być taką dla każdego. Mniej lub bardziej świadome korzystanie z psychologicznych mechanizmów takich jak dysonans poznawczy czy zmiana postawy pod wpływem zaangażowania, działa na korzyść pracodawców. Zarówno stwarzanie sztucznych trudności w procesie rekrutacji (konieczność odpowiedzi na wspomniane osobiste pytania, poddania się uciążliwemu testowi antynarkotykowemu), jak i uzyskiwanie deklaracji o chęci poświęcenia się na rzecz firmy, sprawiają, że pozyskanie posłusznego i względnie zadowolonego pracownika staje się bardziej prawdopodobne. Analizując przyczyny pogodzenia się niskopłatnych pracowników najemnych z kiepskimi warunkami płacowymi, brakiem zaplecza socjalnego i w pełni instrumentalnym traktowaniem, Ehrenreich wskazuje na ich deprecjonowanie, które prowadzi do obniżenia samooceny, a w rezultacie także aspiracji. Korporacje bronią się zresztą jak mogą przed podwyższaniem pensji zasadniczych, ograniczając się do darmowych posiłków, dopłat do dojazdów czy rabatów w sklepie. Wszystkie te dodatkowe korzyści mogą być w każdej chwili wycofane, gdy sytuacja na rynku pracy na to pozwoli, podczas gdy obniżkę wynagrodzeń byłoby ciężej przeprowadzić. Wszelkie inicjatywy zmierzające do stworzenia mechanizmów zbiorowego nacisku są tępione. Próby tworzenia związków zawodowych są nie tylko niemile widziane, ale pracownicy, którzy przejawiają takie inicjatywy zwalniani pod pretekstem łamania regulaminu służbowego (na przykład za rzekome używanie w pracy niecenzuralnych słów). Zatrudniane osoby są natomiast zniechęcane do wstępowania do związków. Straszy się je, że będą musiały płacić wysokie składki członkowskie, że stracą głos, bo związki zechcą za nich przemawiać, a wreszcie (sic!), że ich wynagrodzenia i przywileje będą zagrożone, bo staną się "kartą przetargową w negocjacjach". Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na to, że niektóre z oczywistych wydawałoby się praw zostały uzyskane przez amerykańskie "niebieskie kołnierzyki" stosunkowo niedawno. Na przykład ogólnokrajowe prawo do przerw na wyjście do toalety wprowadzono w USA dopiero w 1998 roku. Słuszne oburzenie na to, że kasjerki w polskich supermarketach musiały (ciągle muszą?) używać pampersów nie jest bynajmniej reakcją na jakieś lokalne dziwactwo. Poniżające traktowanie polskich kasjerek stanowi pochodną realizacji wzorców, które przyszły do nas z wychwalanego przez sporą część naszych elit dzikiego Zachodu. Robotnice w amerykańskich fabrykach jeszcze kilkanaście lat temu musiały powszechnie używać pampersów w czasie pracy. Korporacyjna obłuda najlepiej chyba ukazana jest we fragmencie książki poświęconym Wall-Martowi, największej sieci supermarketów w USA, jednocześnie największemu prywatnemu pracodawcy. Źle opłacane najemniczki nazywa się w tej korporacji "wspólniczkami", które razem z "liderkami" (nadzorczyniami) tworzą wielką "rodzinę", kierującą się trzema zasadami: "szacunkiem dla jednostki, spełnianiem z naddatkiem oczekiwań klientów, dążeniem do doskonałości", a przy tym mającą na względzie wyłącznie dobro "gości" (klientów). Ehrenreich nazywa tę obłudną rodzinę, gdzie bezwzględnie wyzyskuje się pracownice i pracowników, już nawet nie dysfunkcjonalną, ale wręcz "chorą psychicznie". Korporacja nie liczy się z zatrudnionymi w sklepie, traktując ich jak potencjalnych złodziei i bumelantów, utrzymując głodowe pensje i złe warunki, a ci odpłacają się na przykład w ten sposób, że ukrywają swoje prawdziwe umiejętności w obawie, że po ich ujawnieniu obarczeni zostaną nowymi obowiązkami bez dodatkowej gratyfikacji. "Za grosze pracować i (nie) przeżyć" jest swego rodzaju klasowym oskarżeniem korporacji, bogatych i sprzyjających im rządów. Pojawia się w niej bowiem kilka nawiązujących do konfliktu klasowego wątków. Opozycja między najemnikami a menedżerami pojawia się kilkukrotnie: w restauracji, której szef manipulacyjnie wzbudzał współczucie, a średni personel mścił się na kelnerkach; w firmie sprzątającej, gdzie kłopoty z pozyskiwaniem pracownic nie przeszkadzały właścicielowi oddawać im zaledwie około jednej czwartej kwoty uzyskiwanej od klientów; w supermarkecie, gdzie pracownicy byli totalnie indoktrynowani i kontrolowani. Jednak kryterium przynależności do grup o różnych interesach nie zawsze jest typowo klasowe. Hierarchie tworzone w miejscach pracy niekiedy nie mają nic wspólnego ze strukturą własności – częściej odpowiadają relacjom "nadzorca – nadzorowana". Zresztą trudno byłoby o bezpośrednie kontakty pomiędzy właścicielami (w dużej części anonimowymi) a osobami zatrudnionymi w gigantycznej spółce giełdowej. Jednak nie jest to jedyna opozycja w stosunkach międzyludzkich ukazana przez Ehrenreich. W części poświęconej pracy sprzątaczek relacjonowana jest bezduszność klientów (właścicieli absurdalnie wielkich rezydencji, w których każdy domownik ma własną łazienkę), ale także na przykład lekceważący stosunek ekspedientek sklepowych do rozpoznawalnych po ubiorze przedstawicielek mało szanowanego zawodu. Sprzątaczki traktowane są jak niewidzialne, niegodne normalnego traktowania, niedotykalne, bo wykonujące obrzydliwą pracę wyrzutków, której się nie zauważa. Zresztą zostają uprzedmiotowione już w trakcie szkolenia, gdzie po właściwym założeniu odkurzacza na plecy "także i one zostaną odkurzaczami" (s. 90). Później zaś każe im się czyścić podłogi nie przy użyciu mopa, ale, również w obecności właścicieli posesji, na kolanach, a "ta poddańcza pozycja – sugerująca analną dostępność – najwyraźniej sprawia przyjemność klientom firm porządkowych" (s. 101). To tylko drastyczne przykłady poniżających relacji, które stale towarzyszą męczącej, szkodliwej dla zdrowia, wyniszczającej fizycznie pracy. Na marginesie dziennikarka przedstawia też, przywołując opinie sławnych ekspertów w zakresie sprzątania, oszukańcze praktyki firm sprzątających, które dla oszczędności czasu zadawalają się uzyskiwaniem wizualnego efektu. Zakazują używania wody w sprzątaniu, ograniczając czynności personelu do używania nasączonych płynami ściereczek. Sprawia to, że brud nie jest usuwany, a jedyni rozmazywany, zarazki zaś przenoszone z miejsca na miejsce. Jednak liczy się szybki, dostrzegalny gołym okiem efekt. Dlatego bardziej istotne jest poprawienie rozrzuconych rzeczy, by tworzyły bardziej estetyczny "bałagan" niż zachowanie mniej efektownych, choć racjonalnych (i moralnych) zasad bezpieczeństwa i higieny. Pseudosprzątanie to zresztą tylko jeden z paru przytoczonych w książce przykładów wypaczenia istoty świadczonych usług spowodowane dążeniem do maksymalizacji zysku. Jednak książka, choć jej przesłanie jest niewątpliwie antysystemowe i klasowe, zasadniczo nie jest pisana w tonie oskarżycielskim. Autorka z dużym dystansem i humorem opisuje swoje perypetie. Niektóre zdarzenia zapewne stały się jej udziałem właśnie dlatego, że mogły zainspirować do tego rodzaju ocen. Po cóż bowiem innego niewierząca brałaby udział w religijnym zebraniu, na którym Jezus bynajmniej nie został przywołany przez organizatorów jako "wczesny socjalista"? Inne – zmagania z papugą w zamian za możliwość spędzenia kilku dni w mieszkaniu znajomych, opisy standardu moteli czy niezliczonych zdarzeń z miejsc pracy – wynikły w naturalny i niemożliwy do przewidzenia sposób. Niektóre pomysły świadczą nie tylko o poczuciu humoru, ale też o trafności obserwacji. Fakt, że klientki, które w domu muszą sprzątać po sobie (a często po innych domownikach), w dziale tekstylnym supermarketu, odreagowując porzucają czy wręcz rozrzucają oglądane czy mierzone ubrania, zdaniem autorki sprawia, że praca ekspedientek, polegająca na nieustannym ich odwieszaniu na właściwe miejsca, przypomina psychoterapię i jako taka powinna być inaczej wynagradzana (50 – 100 dolarów zamiast 7). Takich ukrytych "terapii", jak sądzę, w biznesie i w życiu można by znaleźć znacznie więcej. Pojawiają się też akcenty optymistyczne, wtedy mianowicie, gdy podawane są przykłady współczucia i solidarności – charakterystyczne, że u biednych i zapracowanych, a nie u ich przełożonych. Pewna kelnerka potrafiła przeznaczać część napiwków na żywienie najuboższej osoby w knajpie, a koleżanka autorki z pracy, sama żyjąc skrajnie oszczędnie, zdobyła się na zakup dla niej kanapki. Jednak dominuje obojętność, apatia i egoizm, częściowo spowodowane przez różne odgórnie wprowadzone zakazy i ograniczenia, także dotyczące komunikacji między pracownicami. Sprawnie, wartko napisana książka jest niewątpliwie ciekawą lekturą. W jej trakcie warto pamiętać o przypisach, w których zawartych jest wiele informacji, zwłaszcza danych statystycznych i wyjaśnień związanych z sytuacją prawną, ale także odwołań do prac innych autorów. Z perspektywy kilku lat od pierwszego wydania anglojęzycznego można jednak zadać pytania o aktualność informacji i przesłania. Z pewnością miały od tamtego czasu miejsce doniosłe z punktu widzenia prezentowanej tematyki wydarzenia. Pod koniec 2001 roku ogłoszono upadek Enronu, nagradzanej i ogłaszanej najbardziej innowacyjną firmą, gigantycznej korporacji. Odsłoniło to obłudę i niemoralność kapitalizmu w sposób szokujący chyba dla wszystkich, a dla wielu finansowo odczuwalny. Jednak najważniejszy wydaje się kryzys na amerykańskim rynku nieruchomości zapoczątkowany w 2007 i zapaść finansowa w jego następstwie, która miała miejsce w drugiej połowie 2008 roku. Wzrosło bezrobocie i radykalnie zmieniła się sytuacja na rynku wynajmu lokali. Możemy z dużym prawdopodobieństwem twierdzić, że sytuacja najuboższych nie uległa polepszeniu. Nawet jeśli część z nich uzyskała kredyt hipoteczny, to później straciła nieruchomość w wyniku braku możliwości jego spłacania. Położenie najuboższych w USA różni się na korzyść od tej, którego doświadcza większość pracowników najemnych w Polsce. Mieszkanie w samochodzie czy przyczepie jest u nas wprawdzie mało popularne z uwagi na surowszy klimat i życzliwsze (a może tylko realizujące kulturowe normy) rodziny, gotowe wielopokoleniowo gnieździć się w ciasnych lokalach. Zarobki Polaków w złotówkach są jednak często takie same jak Amerykanów w dolarach, podczas gdy ceny niektórych podstawowych artykułów (choćby benzyny) są znacznie wyższe. Otrzymywanie zasiłku przez pięć lat, zamiast obecnego pół roku byłoby olbrzymim postępem socjalnym, ale nie ma na to żadnych szans. Tym bardziej więc rozwianie mitów o amerykańskim bogactwie nie stanowi pocieszenia. Skoro tam, pomimo tylu dziesięcioleci rozwoju kapitalizmu, nierówności społeczne są tak drastyczne i tak okrutnie ciążą na losie ludzi, to co nas, Polaków, czeka w przyszłości? Ehrenreich unika słowa wyzysk czy antagonizm klasowy. Pozwala sobie jednak na taki, jakże trafny komentarz: "Pracujący ubodzy", jak się ich ładnie określa, są w naszym społeczeństwie prawdziwymi filantropami. Zaniedbują własne dzieci, by dzieci innych miały właściwą opiekę; gnieżdżą się w mieszkaniach o niskim standardzie, by domy innych były lśniące i doskonałe; godzą się na wyrzeczenia, by inflacja pozostawała niska, a ceny akcji wysokie. Przynależność do warstwy "pracujących ubogich" oznacza, że jest się anonimowym donatorem, bezimiennym dobroczyńcą wszystkich pozostałych członków społeczeństwa (s. 260). Choć dotyczy społeczeństwa amerykańskiego, komentarz ten jest prawdziwy pod każdą szerokością i długością geograficzną, także w Polsce. Zwłaszcza syte elity powinny pamiętać, czyjemu trudowi i wydajności zawdzięczają swoje bogactwo. Same nigdy by nie doszły do swojej pozycji. Jeśli nawet dziś sądzą inaczej, to w przyszłości ktoś może im w nieprzyjemny sposób przypomnieć, z czyjej korzystają pracy. Barbara Ehrenreich, "Za grosze pracować i (nie) przeżyć". Przeł. B. Gadomska. Wydawnictwo WAB, Warszawa 2006, ss. 263. |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Wolność wilków oznacza śmierć owiec
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
24 listopada:
1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.
1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).
2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.
2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.
?