Ukryte założenia
Współczesny kapitalizm promuje indywidualne szczęście, wiążąc jego doświadczanie z zaspokajaniem potrzeb. Nie są one jednak tym, co ludzie odczuwają jako niezbędne lub pożądane w sposób uniwersalny i ponadkulturowy. Są wykreowane, bowiem to logika systemu określa zakres potrzeb w taki sposób, żeby możliwy był postęp definiowany jako rozwój obszarów aktywności korporacji. Sprawia to, że najwyżej cenione są te, których zaspokojenie może przynosić największy zysk poprzez wynajdywanie coraz to nowych produktów. Nieprzypadkowo wśród najbardziej dochodowych pozafinansowych sektorów gospodarki znajdują się te związane zaawansowaną technologią informatyczną, ze zdrowiem i urodą, z tak zwanym bezpieczeństwem narodowym, no i oczywiście z kreowaniem popytu i politycznego poparcia. Posiadanie nowej komórki czy komputera staje się nie tylko koniecznością z uwagi na przemijającą funkcjonalność poprzednich nabytków, lecz także stanowi sposób zabiegania o społeczny prestiż, dostępny dla klasy średniej. Oczywiście sprawia to, że stratyfikacja społeczna się pogłębia. Farmaceutyki sprzedawane są po kosztach wielokrotnie wyższych od kosztów wytworzenia, co sprawia, że stają się niedostępne dla mieszkańców ubogich krajów, lecz także dla części mieszkańców krajów relatywnie, jak Polska, bogatych. Z kolei wysokość wydatków na cele opisywane jako obronne ustalana jest za plecami obywateli, jako pochodna wyimaginowanych zagrożeń, za którymi kryją się korporacyjne interesy. Racjonalizacji zaś osiąganego w poprzednich sektorach nieograniczonego zysku i kuriozalnych decyzji politycznych służy sektor medialny wraz ze swoimi podsektorami: reklamowym i marketingu politycznego. Ukryte założenie niekiedy przyjmuje formę pociesznych haseł: Internet i komórka łączą, medycyna czyni postępy, najemnicy „żywią i bronią”, zaś media i reklama informują. Dlaczego zatem na tym wewnętrznym, głębokim poziomie, my, „99 procent”, tak skromnie z tego korzystamy?
W społeczeństwach, w których system redystrybucji i zabezpieczeń socjalnych albo jest rozmontowywany (poprzez deregulację, prywatyzację, transfery w górę hierarchii dochodowej), albo nigdy nie istniał (większość krajów rozwijających się), sposobem zabiegania o szczęście jest rywalizacja o zasoby. Oznacza ona silne zaangażowanie w pracę zawodową, zazwyczaj kosztem relacji międzyludzkich i rozwoju osobistego. Zaprzęgnięcie się w tryby korporacyjnej machiny może dawać relatywne bezpieczeństwo materialne, jednak przynosi też spustoszenie w innych sferach życia. Obciążenie wynikające z długich godzin stresującej pracy, koncentracja na jej efektach, a nie na samym procesie, niebezpieczeństwo utraty pozycji zawodowej i bezrobocia – wszystko to sprawia, że praca nie jest źródłem satysfakcji, a wyłącznie pieniędzy. Ponadto w większości przypadków konieczność sprzedawania produktu czy usługi sprawia, że inni ludzie postrzegani są instrumentalnie – jako potencjalni klienci, zaś współzatrudnieni – jako rywale w zabieganiu o jak najlepszy wynik. Czy taka droga do szczęścia nie jest aby zbyt wyboista?
Odpowiedź apologetów neoliberalizmu jest optymistyczna. Innym ukrytym jego założeniem jest bowiem to, że pomimo uciążliwości rywalizacja i koncentracja na realizacji celów korporacyjnych powoduje ogólny wzrost zamożności, a co za tym idzie – szczęśliwości. Zyski przedsiębiorstw mają więc cieszyć nie tylko akcjonariuszy, lecz, w formie podatków (ale jak, skoro te powinny być jak najniższe?) czy wyższych pensji (ale jak, skoro w interesie firm jest płacenie jak najmniej?), spływać także jako bliżej nieokreślony dobrobyt ku uboższym warstwom społecznym. Praktyka ostatnich trzydziestu kilku lat wykazała jednak, że wbrew chwytliwemu twierdzeniu propagandystów, przypływ nie wynosi wszystkich łodzi. Nierówności dochodowe się wyraźnie pogłębiły – realne dochody ludzi pracy najemnej nie zmieniły się lub spadły, pomimo regularnych wzrostów PKB, za to profity i majątki najbogatszych urosły w horrendalny sposób. Obszary biedy i wykluczenia nawet w najbogatszych krajach mają się dobrze. Wiele łodzi przypływ wyrzucił w nicość lub zatopił.
Źródła cierpienia
Niemożność zaspokojenia podstawowych potrzeb przez znaczącą część ludzi nie wynika z niedostatku zasobów na świecie, lecz z ich nierównego podziału. Masowa produkcja dóbr konsumpcyjnych w zasadzie sprawia, że niezaspokojenie podstawowych potrzeb nie powinno mieć miejsca. Produkcja żywności i towarów przemysłowych jest wystarczająca do zaspokojenia potrzeb egzystencjalnych wszystkich mieszkańców świata. Jednak w bogatych krajach Zachodu połowa wyprodukowanej żywności jest wyrzucana (część jeszcze przed trafieniem do obrotu, z uwagi na kontrolę cen czy niespełnianie restrykcyjnych norm jakości, część – po utracie terminu przydatności), zaś artykuły przemysłowe z reguły są wymieniane na nowe na długo przed tym, gdy tracą swoją funkcjonalność (przyczyniają się do tego: presja społeczna, moda, szybki rozwój technologii). W krajach ubogich problemem jest uzyskanie minimum żywieniowego (około miliarda najbiedniejszych wręcz głoduje), godziwych warunków życia (slumsy w aglomeracjach, brak kanalizacji i dostępu do bieżącej wody) i źródła dochodu wystarczającego do przeżycia. Jednak te negatywne zjawiska po części dotyczą także relatywnie bogatych krajów. O ile bowiem w ostatnich dziesięcioleciach nierówności między państwami się powoli zmniejszają, rosną te wewnątrz państw.
Nierówności dochodowe i majątkowe sprawiają, że znacząca część mieszkańców kraju nie osiąga minimum socjalnego (w Polsce – około połowy), a spośród nich sporo nie dysponuje nawet środkami zapewniającymi minimum egzystencji (w Polsce – kilkanaście procent). W ten sposób ekscesywne dochody nielicznych, uzyskiwane dzięki niesprawiedliwemu systemowi podatkowemu i nadmiernej rozpiętości przychodów, także tych kapitałowych i finansowych, pośrednio przekładają się na wykluczenie społeczne i głęboką deprywację potrzeb biologicznych znacznie liczniejszej zbiorowości.
Na subiektywny dobrostan przekłada się to tak, że ubodzy są nieszczęśliwi, zaś bogaci nie stają się ich kosztem szczęśliwsi, ponieważ powyżej pewnego poziomu materialnego, wystarczającego do zaspokojenia elementarnych potrzeb, bogactwo nie przekłada się już na satysfakcję z życia. Problem w tym, że spora część ludzi nie osiąga tego pułapu – ich warunki bytowe są zbyt żałosne, a jutro zbyt niepewne, by subiektywna ocena życia mogła być wysoka. Badania psychologiczne wykazują bowiem, że skutkiem niezaspokojenia podstawowych potrzeb biologicznych jest nie tylko fizyczny dyskomfort , lecz także poczucie niskiej jakości życia, a więc innymi słowy brak szczęścia.
Innym efektem nierówności społecznych, zwłaszcza tych wewnątrz społeczeństw czy lokalnych społeczności, jest niska samoocena i poczucie bycia gorszym od innych. Jak wskazują Richard Wilkinson i Kate Pickett w książce „Duch równości”, niekorzystne porównania stanowią jedno ze źródeł chronicznego stresu i przyczyniają się do rozprzestrzenienia różnych społecznych patologii, takich jak: sięganie po narkotyki, akceptacja przemocy fizycznej, wysokie wskaźniki poważnej przestępczości, w tym zabójstw, a także wielokrotnie wyższa niż w krajach egalitarnych proporcja liczby więźniów w stosunku do liczby ludzi wolnych. Jeśli dodać do tego bardzo liczne ciąże nastolatek, utrudniające późniejszy rozwój zawodowy, otyłość, zły stan zdrowia, mniejszą oczekiwaną długość życia, a także gorszy poziom wykształcenia, to argumenty za zmniejszeniem nierówności wydają się nieodparte.
Jednym ze sposobów radzenia sobie z niskim poczuciem własnej wartości jest zabieganie o zmianę położenia społecznego. W krajach nieegalitarnych cel ten jest często stawiany, co przejawia się choćby w wyższych, niż w krajach egalitarnych, aspiracjach młodych ludzi. Są oni jednak częściej niż rówieśnicy z mniej hierarchicznych społeczeństw skazani na niepowodzenie. Mobilność społeczna jest bowiem w ich ojczyznach niższa (ich zarobki w dorosłości w większym stopniu przypominają zarobki rodziców w momencie ich urodzenia). Mimo to, zachęcani do rywalizacji przez propagandę i wychowanie, angażują się w nią, niepomni że z definicji większość jej uczestników przegrywa, a sukces tych, którzy wygrali, nie musi być permanentny. Na szczycie padają ofiarą zawiści, ich miejsce chętnie zajmą inni (korporacje niekiedy systematycznie o to dbają), a na dnie czeka ich depresja i rozpacz. System nie pozostawia jednak wyboru. Wycofanie się z wyścigu także pociąga za sobą koszty.
Rywalizacja wbrew neoliberalnym ideologom nie prowadzi do lepszych rezultatów ekonomicznych, wymusza bowiem koncentrację na walce konkurencyjnej, skraca perspektywę czasową podejmowanych działań, angażuje zasoby poznawcze i emocjonalne, wreszcie wyklucza współpracę, choć ta jako forma realizacji celów często bywa bardziej efektywna. Ponadto w społeczeństwach, w których nierówności są większe, a skutki rywalizacji nie są ograniczane, poziom zaufania społecznego jest niższy. Przekonanie o złych intencjach innych ludzi z pewnością zaś nie służy psychicznemu komfortowi.
Środki przeciwbólowe
Skutki nierówności i na poziomie społecznym, i na poziomie indywidualnym są właściwie wyłącznie negatywne. Nawet korzyści odnoszone przez beneficjentów systemu są iluzoryczne. Skoro pomimo wzrostu bogactwa, ich poczucie szczęścia nie zmienia się, to czemu to bogactwo właściwie służy? Setki milionów ludzi na świecie walczą o przetrwanie, jeszcze więcej ma znikome perspektywy na jakikolwiek komfort codziennego bytowania czy bezpieczne myślenie o przyszłości. Przekonanie o beznadziejności własnego losu powinno prowadzić do całkowitej bierności i degrengolady. Tak się właśnie dzieje wtedy, gdy społecznie wykluczeni uciekają w narkomanię i alkoholizm. Większość z nich jednak funkcjonuje i próbuje kurczowo trzymać się życia, zabiegając o pracę, szukając sposobów przeżycia. Poziom dobrostanu psychicznego wielu z nich zupełnie nie odpowiada nie tylko opłakanym materialnym warunkom bytowania, lecz także niskiej pozycji w hierarchii społecznej. Co więcej, nie są oni skłonni, pomimo obiektywnej niesprawiedliwości życiowej opresji, która ich dotknęła, wyrażać niezadowolenia czy tym bardziej aktywnie się buntować przeciwko systemowi społeczno-politycznemu. Co zatem sprawia, że jakoś sobie radzą, choć są ewidentnie ofiary nierówności?
Zgodnie z teorią tożsamości społecznej jednym ze sposobów przywrócenia i utrzymania dobrego mniemania o sobie jest przynależność do jakiejś grupy społecznej uznawanej za wartościową. Poszukiwanie tożsamości społecznej, która mogłaby jednostce zrekompensować beznadziejny los, doprowadziło między innymi do tak wielkiej popularności ruchów faszystowskich i nazistowskich w okresie międzywojennym, że do władzy zostali wyniesieni przywódcy organizujący ludobójstwo. To właśnie identyfikacja rasowa, etniczna czy narodowa była źródłem poczucia własnej wartości i pozwalała racjonalizować dyskryminację, a ostatecznie eksterminację całych wielomilionowych grup uznawanych za obce. Jedną z funkcji tożsamości społecznej jest czerpanie z niej poczucia własnej wartości. W ten sposób biedni i dyskryminowani, dzięki stworzeniu odpowiedniego kryterium oceny, mogą uznawać się za lepszych od innych. Ruchy religijne, w skrajnej postaci aktywnie zwalczające „niewiernych” (fundamentaliści) czy organizacje nacjonalistyczne (neonaziści) są dzisiaj poważnym zagrożeniem dla kozłów ofiarnych (innowierców, nie-patriotów), jednak rzadko stanowią zagrożenie dla systemu nierówności społecznej. Aktywność polityczna oparta na społecznej tożsamości tego rodzaju świetnie jednak kanalizuje frustrację i pozwala wyjaśnić przyczynę własnych materialnych kłopotów.
Przynależność do jednej grupy nie wyklucza innych grupowych identyfikacji ani zróżnicowanego definiowania grup odniesienia. Według teorii dominacji społecznej ludzie różnią się wprawdzie pod względem stopnia, w jakim akceptują hierarchiczne relacje międzygrupowe, jednak akceptacja ta w pewnej mierze zależna jest od tego, jak grupa, z którą się identyfikują, wypada w porównaniu z innymi. Jeśli obiektem służącym dla porównania grupy własnej jest grupa położona wyżej w hierarchii społecznej, to akceptacja nierówności międzygrupowych słabnie. Jeśli jest to jednak grupa o pośledniejszej pozycji, to orientacja na dominację społeczną rośnie. Sprawdza się to zarówno w odniesieniu do grup etniczno-kulturowych, jak i na przykład studentów, którym sugerowano uprzywilejowaną pozycję społeczną lub to, że ich grupa podlega dyskryminacji (w tym drugim przypadku stawali się bardziej egalitarni). Niekorzystne dla własnej grupy porównania społeczne sprawiają więc, że nierówności społeczne stają się mniej akceptowane. Skłaniałoby to do wniosków o emancypacyjnym potencjale niższych grup społecznych. Niestety, inne dane pokazują, że często biedni i uciskani stanowią podporę systemu. Jak to jest możliwe?
Na pytanie to w teorii usprawiedliwiania systemu spróbował dać odpowiedź John Jost ze współpracownikami. Wskazał on na istnienie uniwersalnego motywu odpowiedzialnego za spostrzeganie rzeczywistości społecznej jako sprawiedliwej. Motyw usprawiedliwiania systemu przejawia się w myśleniu zarówno osób z grup uprzywilejowanych, jak i dyskryminowanych, jednak to w tych drugich odgrywa ważną rolę paliatywną. Otóż wiara w konieczność i zasadność znoszenia swojego losu pomaga w funkcjonowaniu. Wprawdzie osoby usprawiedliwiające system częściej mają niską samoocenę czy doświadczają depresji, ale i tak przekonanie, że żyją w najlepszym z możliwych światów jest mniej bolesne, niż byłoby poczucie krzywdy i doznawanej niesprawiedliwości. W obronie status quo ludzie z grup dyskryminowanych uznają zdarzenia bardziej prawdopodobne za bardziej pożądane, nawet jeśli są dla nich niekorzystne (np. popierają kandydatów prowadzących w sondażach), a grupy uprzywilejowane faworyzują bardziej niż własną (zwłaszcza na nieświadomym poziomie). Usprawiedliwianie systemu rośnie pod wpływem komplementarnych stereotypów bogatych i biednych, a więc takich, według których jedni i drudzy posiadają równoważące się zalety i słabości (np. „biedny, ale uczciwy”, „bogaty, ale nieszczęśliwy”). Różnorakie szczegółowe mechanizmy realizacji motywu usprawiedliwiania systemu sprawiają, że poparcie dla niesprawiedliwych działań polityków, prowadzących do powiększania się nierówności społecznych jest wysokie. Obiektywne cierpienie wynikające z materialnego niedostatku i subiektywny dyskomfort są przy tym tłumione za pomocą korzystnego dla konserwacji antyegalitarnego systemu psychologicznego środka przeciwbólowego.
Profilaktyka?
Obecny system ekonomiczny, wbrew obietnicom, nie służy swojemu deklaratywnemu celowi – pomyślności jednostki. Absurdalne harce późnego kapitalizmu można by traktować tak, jak na to zasługują – jako zabawy niedojrzałych chłopców (kobiety rzadziej biorą w nich udział, choć też aspirują, próbując się przebijać przez szklany sufit, ostawiając od piersi, przywdziewając uniseksualne szaty itd.). Społeczeństwo obywatelskie powinno któregoś roku przyjść i powiedzieć stanowczo: „Dosyć tych głupot, chłopaki i chłopczyce, kończymy zabawę. Dosyć ściemniania i biegania z maczugami. Czas wreszcie pomyśleć o zwykłych ludziach, zadbać o ich bezpieczeństwo i szczęście. Ludzkość cierpi i umiera od tych zbyt długo trwających zabaw. Inne gatunki giną, ziemia jałowieje, słońce topi lodowce i wypala oczy. Odłóżcie zabawki i wróćcie do normalnego życia”. Kłopot w tym, że niewielu już wyobraża sobie inne życie.
Dystans do systemu mają nieliczni. Nawet w krajach, gdzie aktywność obywatelska jest wysoka, skupia się ona na partykularnych problemach (walka z programami oszczędnościowymi czy ograniczaniem wolności w Sieci). Kontestowanie systemu nie dojrzało jeszcze do jego totalnego zakwestionowania. Zresztą czołgi i policyjne pałki są w rękach neoliberalnych jaskiniowców. Oni nie odłożą tych zabawek, bo przynoszą zysk i dają władzę. Nawet zaś udane tak zwane rewolucje nie oznaczają odejścia od rywalizacji w kierunku współpracy i większej równości. Przykład Arabskiej Wiosny pokazuje, że realne zmiany mogą być mniejsze niż się spodziewamy. Jedne ośrodki władzy zastępowane są przez inne, podobne. Demokratyczne wybory oznaczają zmianę sposobu, w jaki neoliberalizm się przejawia, nie dekonstruując jego istoty. Dopóki logika zysku i konsumpcji, obydwu nierówno dystrybuowanych, będzie dominować, zapobieganie nieszczęściom wynikającym ze społecznych nierówności, nie będzie możliwe. Należy więc powstrzymać, skompromitować i ośmieszyć tę logikę.
Sprzymierzeńcem w walce o większą równość może być łatwość komunikowania się, ta sama, która pozwala skrzyknąć się dziesiątkom tysięcy ludzi z dnia na dzień i demonstrować, ta sama, która sprawia, że dowolna informacja, także ta spoza głównego nurtu, może być jednocześnie dzielona przez miliony osób. Mobilizacja społeczna staje się więc możliwa. Zaawansowanie technologiczne w przekazywaniu informacji działa oczywiście także w drugą stronę. Oddziaływanie propagandowe obecnie jest potężniejsze niż kiedykolwiek w historii. Utrzymywaniu względnie homogenicznego przekazu w służbie systemu towarzyszy przekonanie większości odbiorców o pluralizmie mediów i wolności wypowiedzi. To złudzenie różnorodności w obrębie głównego nurtu odpowiedzialne jest także za trudności z zakwestionowaniem rywalizacyjnej i antyegalitarnej logiki kapitalizmu, trudności dzielone przez część lewicy społecznej.
Warto zauważyć, że w wielu miejscach świata szkodliwe oddziaływanie skutkującego nierównościami społecznymi neoliberalizmu jest równoważone za pomocą różnych systemowych prosocjalnych rozwiązań. Sprawia to, że część bogatych krajów, w tym Japonia i kraje skandynawskie, dzięki stosunkowo większemu egalitaryzmowi, unikają części nieszczęść, które stają się udziałem społeczeństw silnie zhierachizowanych, na przykład anglosaskich. To właśnie w tych bardziej egalitarnych krajach, w ich praktyce rządzenia i zwyczajach korporacyjnych, można szukać doraźnych, przejściowych rozwiązań. Jednak ostatecznie polepszenie kondycji ludzkości wymaga zmiany sposobu myślenia o tym, jakie relacje między ludźmi i grupami byłyby najkorzystniejsze dla jak największej części społeczeństwa. Jeśli nie wyjdziemy z rywalizacyjnej dżungli, to skażemy także następne pokolenie na poczucie nieszczęścia i zachęcającą do zwalczania innych ludzi mizantropię.
Jarosław Klebaniuk
Artykuł pochodzi z kwartalnika "Bez Dogmatu".