Na czym zatem polega problem? Po pierwsze, wielu lewicowców argumentuje, że przecież sam fakt, że kobietom przypadnie większa część władzy, nie zmniejszy wyzysku i nierówności społecznych. To nieprawda, że są one jakoś szczególnie współczujące i empatyczne – spójrzmy choćby na Margaret Thatcher! Czy naprawdę warto walczyć o równouprawnienie kobiet, jeśli potrafią one tak bezlitośnie niszczyć związki zawodowe?
Cóż, z całą pewnością istnieją kobiety, których działania nie tylko nie dążą do likwidacji wykluczenia, ale wręcz przeciwnie: aktywnie je wspierają. I nie chodzi tutaj tylko o wykluczenie ekonomiczne. Kobiety potrafią także być aktywnymi seksistkami dyskryminując własną płeć, jeśli tylko uda im się dochrapać tradycyjnie męskich stanowisk. Ponieważ w seksistowskim społeczeństwie są one dla kobiet zasadniczo niedostępne, więc aby tego dokonać, muszą się one stać dużo bardziej stereotypowo „męskie” i twarde niż przeciętny mężczyzna. A skoro same musiały pokonać tak wielkie przeszkody, nic dziwnego, że potem nie chcą słyszeć o żadnych taryfach ulgowych dla innych.
A zatem kobiety takie jak Margaret Thatcher są właśnie produktami seksizmu, dlatego przywołanie jej postaci powinno być raczej argumentem za niezbędnością feminizmu. Jeśli kobiety nie będą miały równych praw, to szykany i upokorzenia, jakie będą musiały znosić, aby zrealizować własne aspiracje i nie dopuścić do zmarnowania swoich talentów, prędzej czy później się na kimś odbiją. Oczywiście większość kobiet nie będzie miała tak szerokich możliwości zaaplikowania innym zasad, które zaserwował im seksistowski system społeczny, jakie były dostępne Żelaznej Damie. Zawsze jednak znajdą się słabsi. To nie przypadek, że właśnie u feministek – na przykład Elfriede Jelinek czy Bożeny Keff – możemy znaleźć najostrzejsze opisy matek dominujących, czy wręcz pożerających własne dzieci. Koło przemocy ma tendencję do tego, by się obracać i nie jest łatwo je zatrzymać, dlatego likwidacja wszelkiej dominacji leży w interesie wszystkich.
Zwróćmy ponadto uwagę, że samo sformułowanie owego popularnego argumentu przeciwko feminizmowi jest seksistowskie. Wpisuje się ono bowiem w schemat, zgodnie z którym błędy konkretnej, jednostkowej kobiety mają być argumentem za tym, by żadnych kobiet nie dopuszczać do danej sfery. Iksińska źle prowadzi samochód? Tak to jest, jak się posadzi babę za kółkiem! Cóż z tego, że statystyki nieubłaganie wskazują, iż większość wypadków powodowana jest przez młodych mężczyzn – dziwnym trafem nikt nie wyciąga stąd wniosku, że kierowczyniami powinny być wyłącznie kobiety! To standardowy mechanizm dyskryminacji – na tej samej zasadzie każda zła cecha Żyda czy czarnoskórego staje się „genetycznie” przynależna wszystkim osobom należącym do tych grup. Nie dzieje się tak tylko z „ludźmi”, czyli białymi, heteroseksualnymi i męskimi prawdziwymi Polakami. Wiadomo przecież, że „ludzie” są różni i niektórzy, owszem, są źli czy głupi, ale Żydzi albo kobiety to co innego.
Dyskryminacja sprawia zatem, że wobec kobiet stosowane są dużo surowsze kryteria, a ich błędy są wyolbrzymiane i wykorzystywane do „udowadniania”, że to ich płeć jest powodem, że się „nie nadają”. Dlatego walka o równouprawnienie jest także walką o wyrównanie standardów oceny, co można złośliwie ująć jako staranie się o to, by było tyle samo niekompetentnych polityczek, co polityków. Owszem, równość standardów dokładnie tego wymaga, bo – ujmijmy to mniej złośliwie: dlaczego kobieta, żeby zostać polityczką miałaby być bardziej kompetentna od swojego kolegi? Dlaczego na przykład błędy ministry Muchy mają być oceniane surowiej i przez pryzmat jej płci, podczas gdy nikomu nie przychodzi do głowy, by wywnioskować z dużo bardziej rażącej niekompetencji Arłukowicza, że mężczyźni w polityce to jakaś pomyłka?
Podobnie też można odwrócić ironiczne stwierdzenia Waltera Benna Michaelsa, że w liberalnym dyskursie równouprawnienia chodzi o to, by „czarni stanowili 13,2% (licznych) biednych i 13,2% (nielicznych) bogatych, a liczebność kobiet w obu grupach wynosiła 50,3%.” A zatem lepiej jest, jeśli bieda będzie w nieproporcjonalny sposób dotykać kobiet i mniejszości etnicznych? Czy może taka dysproporcja nie jest w ogóle poważnym problemem, z którym należy walczyć? Michaels twierdzi, że nie, że jedyną istotną płaszczyzną dominacji jest ekonomiczny wyzysk. Jego zdaniem z dyskryminacją płciową czy rasową poradzi sobie kapitalizm, w którym zasada opłacalności sprawia, że nawet rasista, homofob i seksista zatrudni na kierowniczym stanowisku czarną lesbijkę a nie białego heteroseksualistę, jeśli tylko ta pierwsza będzie miała wyższe kwalifikacje.
Naiwność takiego myślenia jest wręcz groteskowa – czy to nie dziwne, że przez tyle czasu kapitalizmowi nie udało się dokonać tego cudownego wyrównania? Czyż zawyżone i oparte na stereotypach standardy oceny stosowane wobec kobiet oraz rozmaitych mniejszości nie są wciąż powszechne? Przecież statystycznie wyżej wykształcone kobiety wciąż zarabiają mniej od swoich słabiej wyedukowanych kolegów!
Owo przypisywanie kapitalizmowi mocy magicznego wyrównywania nierówności opartych na dyskryminacji ukrywa natomiast niewypowiedziane wprost przez Michaelsa założenie, że to zniesienie wyzysku automatycznie dokona likwidacji wszystkich innych nierówności. Że walka na płaszczyźnie ekonomicznej samoczynnie rozwiąże wszystkie inne problemy mające swoje źródło w dyskryminacji różnych grup społecznych.
Jak mogłoby być inaczej, skoro z wyzyskiem walczymy „my”, czyli dobrzy i rycerscy obrońcy uciśnionych? Właśnie taka idealistyczna konstrukcja lewicowej tożsamości jest przyczyną tego, że lewica ma poważny problem z feminizmem. Okazuje się bowiem, że zwalczający dominację wojownicy światła sami jej ulegają! Feminizm jest zatem bolesnym ciosem rozbijającym mityczną tożsamość lewicowych rycerzy.
Cóż, na pociechę można dodać, że podobne ciosy spotykały też tożsamość feministyczną. Już w początkach tego ruchu okazało się, że czarnym feministkom nie do końca po drodze z białymi, bo te drugie przyjmują własną perspektywę oraz przywódczą rolę za coś całkowicie naturalnego. Podobnie też lesbijki musiały walczyć o uznanie ich odmiennych problemów, by potem okazało się, że ich dyskurs wyklucza z kolei biseksualistki czy osoby transpłciowe. Istotną płaszczyzną niezgody była oczywiście także kwestia ekonomiczna. Ona też jest obecnie najczęściej podnoszona w Polsce, gdy na przykład oskarża się Kongres Kobiet o przyjmowanie za „naturalny” neoliberalny punkt widzenia bogatych i wykształconych przedsiębiorczyń.
Jaki z tego morał? Otóż płaszczyzn wykluczenia jest wiele i większości z nas zdarza się w różnych kontekstach bywać po obydwu stronach relacji dominacji. W naturalny sposób przyjmujemy za oczywistą perspektywę naszej własnej grupy wyznaczonej przez płeć, rasę, klasę, wykształcenie, orientację seksualną czy wiek, dlatego musimy się szczególnie pilnować, jeśli na którejś z tych płaszczyzn znajdujemy się w uprzywilejowanej pozycji. Bo przed dyskryminowaniem innych nie chroni nas ani bycie lewicowcem dążącym do likwidacji społecznych nierówności, ani też bycie feministką czy antyrasistką.
Jeśli chcemy skutecznie walczyć z dominacją, konieczne jest ujęcie wszystkich tych perspektyw. Egalitarny system gospodarczy nie będzie w pełni egalitarny, jeśli kobiety będą w nim obarczone lwią częścią prac domowych i opiekuńczych, a przy tym będą głównymi ofiarami przemocy domowej i seksualnej. Dlatego lewicy potrzebna jest perspektywa feministyczna. A ponieważ sieci różnego rodzaju uprzedzeń oraz systemów dominacji oplatają nas wszystkich, potrzeba nam przy tym sporo wzajemnej wyrozumiałości, gdy walczący z nierównościami jednego rodzaju utrwalają przy tym inne. Zamiast przypinania etykietek i odrzucania możliwości porozumienia, lepiej wyjść z założenia, że nie wypływają one ze złej woli, ale z faktu, że wszyscy z nas, także ci, którzy szczerze staramy się zwalczać wszelkie formy wykluczenia, jednocześnie na różnych płaszczyznach je reprodukujemy. Dlatego warto, by lewicowcy słuchali z większą uwagą na przykład tej strasznej neoliberałki Magdaleny Środy, tak jak wiele feministek solidaryzowało się ze związkowcami pomimo seksistowskiej wypowiedzi Piotra Dudy wobec posłanki Pomaskiej. Nawet jeśli pod wieloma względami nie zgadzamy się z nimi, Środa może wiele nauczyć lewicowców, a Duda – feministki.
Feminizm jest jednak potrzebny lewicy nie tylko dlatego, że wskazuje na wielowymiarowość wykluczenia oraz na fakt, że nikt nie jest krystalicznie czystym obrońcą uciśnionych. W feminizmie bowiem stwierdza się wyraźnie, że wyzwolenie kobiet jest jednocześnie wyzwoleniem mężczyzn, że likwidacja dominacji jest w interesie wszystkich. W marksistowskim dyskursie mamy natomiast do czynienia z nieusuwalnym przeciwstawieniem interesów pracodawców i pracowników, z nieuniknioną walką klas.
Twierdzę, że tak samo jak emancypacja kobiet nie może się dokonać bez pomocy mężczyzn, tak samo też lewica nie zajdzie daleko przeciwstawiając interesy pracowników i pracodawców. Owszem, na pierwszy rzut oka są one rozbieżne: pracownicy chcą jak najwięcej zarobić i przy tym jak najkrócej pracować, pracodawcy zaś przeciwnie: chcą jak najwięcej i jak najmniejszym kosztem wycisnąć z pracowników. Ale tak samo pozornie rozbieżne są interesy kobiet i mężczyzn: czyż nie walczą o władzę? O to, kto będzie mógł się realizować w pracy zawodowej, a kto utknie przy garach i pieluchach? Czyż zawyżone kryteria oceny kobiet nie są w interesie mężczyzn, którzy dzięki temu tym łatwiej mogą osiągnąć sukces?
Otóż nie. Dominacja bowiem obraca się przeciwko dominującym. Wielokrotnie wskazywano, że uniemożliwia ona mężczyznom nawiązanie bliskich relacji emocjonalnych – z kim mieliby je budować, skoro zamiast równych partnerek mają zdominowane obiekty seksualne bądź pomoce domowe? Jak mieliby nawiązać realny kontakt z własnymi dziećmi, skoro stereotypowa męskość wyklucza czułość i opiekuńczość? W ten sposób potężni panowie świata okazują się pozbawieni możliwości zaspokojenia podstawowych emocjonalnych potrzeb, a wyładowanie frustracji za pomocą przemocy tylko pogarsza sprawę. Jak mówił Sokrates, zbrodniarz największą krzywdę wyrządza sam sobie – czyniąc siebie zbrodniarzem. W ten sposób przeciwstawność interesów kobiet i mężczyzn okazuje się pozorna. Tak naprawdę w interesie obydwu stron jest równość.
Czy tego typu argumentację da się przenieść na społeczne konflikty między pracownikami a pracodawcami? Oczywiście. Już to zrobiono. Taka jest właśnie teza dwójki brytyjskich statystyków, Kate Pickett i Richarda Wilkinsona, którzy przekonują do niej w książce „Duch równości. Tam, gdzie panuje równość, wszystkim żyje się lepiej”. Okazuje się, że tak odmienne wskaźniki jakości życia jak śmiertelność niemowląt, osiągnięcia szkolne uczniów czy odsetek ludzi chorych psychicznie oraz więźniów nie zależą od poziomu bogactwa społeczeństw, ale od tego, na ile równo jest ono rozdzielone.
Pracownicy i pracodawcy – podobnie jak kobiety i mężczyźni – są od siebie nawzajem zależni. Pracownicy potrzebują pracy, ale też z drugiej strony, fabryki czy firmy pracodawców byłyby bezużyteczne bez pracowników. To nie one same przynoszą dochód, ale praca, jaka jest wykonywana w oparciu o ich infrastrukturę. W obecnym systemie opartym na utrzymywaniu wysokiego poziomu bezrobocia przewaga pracodawców jest ogromna. Nie wynika to jednak z samej natury tej relacji. Podobnie jak fizyczna przewaga mężczyzn nad kobietami nie oznacza, że z konieczności zawsze będą dominować, tak też możliwe jest takie urządzenie rynku pracy, by obydwie strony mogły negocjować na równych prawach rozwiązania równoważące ich pozornie sprzeczne interesy. Wyzyskiwanie pracowników nie tylko sprawia, że nieliczni bogaci muszą się odgradzać od otaczającej ich biedoty za murami strzeżonych osiedli, ale zwyczajnie czyni ich draniami. Wbrew pozorom, z tym wcale nie żyje się dobrze.
Feministyczne spojrzenie pozwala zatem przezwyciężyć binarne, nastawione na konflikt lewicowe myślenie. Z tego punktu widzenia kompletnie niezrozumiałe jest także owo powszechne oburzenie na Piotra Ikonowicza, że zadaje się z milionerami! Dla feministek to przecież całkowicie normalne, że na co dzień działa się współpracując w ten czy inny sposób z „wrogiem”. Nie da się uniknąć kontaktów z mężczyznami, a jeśli wyrażają oni choćby częściowe zrozumienie dla feministycznych postulatów, to witani są z otwartymi ramionami jako sojusznicy, nawet gdy koniec końców okazuje się po raz setny, że jak przyjdzie co do czego, stare schematy wciąż są żywe i nasi deklaratywni feminiści wcale nie chcą rezygnować z różnego rodzaju przywilejów.
Feministki zakładają po prostu, że da się zmienić pewne schematy, tylko jeśli nie będziemy wymagać natychmiastowej doskonałości – której zresztą, jak się rzekło wyżej, kobiety również nie osiągają od razu i w pełni. Walka z uprzedzeniami to długotrwały proces edukacyjny. I chyba ten aspekt współpracy Piotra Ikonowicza z Ruchem Palikota umknął jego krytykom. Jedną rzeczą jest bowiem kwestia sensowności tej współpracy na płaszczyźnie politycznej, co z pewnością wiązało się ze sporym ryzykiem i wydaje się na obecnym etapie, że ostrzeżenia sceptyków były jak najbardziej uzasadnione. Ale niezależnie od tego wydaje się, że działania Ikonowicza były bardzo wartościowe z edukacyjnego punktu widzenia przedstawiając przedsiębiorcom punkt widzenia pracowników. Jakie znaczenie ma to, że na książce Piotra Ikonowicza i Agaty Nosal „Jak żyć panie premierze?” widnieje logo Ruchu Palikota, jeśli dzięki niej przynajmniej niektórzy posłowie czy aktywiści tej partii zapoznają się z perspektywą wykluczonych przez „jedynie racjonalny”, kapitalistyczny system? Jeśli zobaczą, że brak ekonomicznego sukcesu nie jest wcale efektem lenistwa i niezaradności, jak chce to widzieć neoliberalna propaganda, ale że pewnym ludziom po prostu nie dano równych szans w wyścigu?
Narzekając, że Ruch Palikota jest partią wodzowską, krytycy sami nie zauważali, że oprócz lidera są w niej jeszcze jakieś inne osoby i że wiele z nich autentycznie chce zmienić istniejącą rzeczywistość, a sam Palikot symbolizuje dla nich wyjście poza skostniałe polityczne układy. I nawet jeśli koniec końców okaże się, że nic nie stało za jego efekciarskimi hasłami i gestami, nawet jeśli większość członków tej partii pozostaje wciąż pod wpływem neoliberalizmu i dopiero stara się zbudować ideologiczną diagnozę przyczyn społecznych problemów, to przecież kluczową sprawą jest zatroszczenie się, by ci politycznie aktywni ludzie mieli styczność z perspektywą wykraczającą poza dominujące paradygmaty. Dlatego jeśli, jak twierdzi Ikonowicz, udało się skutecznie zablokować parę eksmisji dzięki obecności tego czy innego posła Ruchu Palikota, to jest to zysk nie tylko z punktu widzenia zagrożonych lokatorów, ale też samego tego posła, który w ten sposób radykalnie poszerzył swoje postrzeganie świata, a także zdolność do empatyzowania z ludźmi, których bez tego doświadczenia uważałby za nieistotny, patologiczny „margines”.
Feminizm jest zatem lewicy jak najbardziej niezbędny – zarówno wskazując na wielowymiarowość wykluczenia i fakt, że dyskryminowani na jednej płaszczyźnie mogą na innej być dominującymi, jak i rozbijając binarne podziały oparte na konflikcie interesów, który w rzeczywistości jest tylko pozorny. Bo tak naprawdę równość jest w interesie wszystkich i ci, którzy wydają się być na górze, również tracą w systemie opartym na dominacji.
Na koniec jeszcze parę uwag praktycznych wychodzących naprzeciw pojawiającym się w różnych dyskusjach pytaniom o konkrety: co w takim razie mają zrobić już przekonani lewicowi mężczyźni, którzy chcą być dobrymi feministami, chcą by w ich organizacjach kobiety odgrywały ważną rolę – ale niestety nie są w stanie znaleźć żadnych koleżanek chętnych do politycznej aktywności! A potem tylko te złośliwe feministki bezlitośnie liczą i wytykają, że tu czy tam pomimo feministycznych deklaracji są prawie sami mężczyźni.
Co zatem robić? Po pierwsze, wróćmy do kwestii nierównych kryteriów oceny oraz tendencji do uznawania błędów popełnianych przez kobiety za wypływające z ich płci. Ponieważ tego rodzaju schematy myślowe są w nas głęboko zakorzenione, aby im przeciwdziałać, trzeba kobietom dać pewne fory. Nie dlatego, że są słabsze, ale po to, by nie musiały być lepsze od mężczyzny, żeby osiągnąć tyle samo co on. Na przykład wielokrotnie wykazywano, że ten sam tekst jest oceniany jako lepszy, gdy podpisany jest męskim nazwiskiem. Dlatego przyjęcie zasady, że teksty podpisane nazwiskiem kobiecym oceniamy z dodatkową dawką życzliwości po prostu pozwala zrównoważyć istniejące uprzedzenia. To samo dotyczy każdej innej aktywności.
Po drugie, warto pamiętać, że owa asymetria kryteriów oceny obecna jest także w myśleniu samych kobiet, że one same często wycofują się, bo nie wierzą, że są wystarczająco dobre. Dlatego trzeba pamiętać, że niechęć do zaangażowania się, wyjścia przed szereg, zabrania głosu czy podjęcia się odpowiedzialności za coś często oznacza po prostu „nie jestem pewna, czy dam radę; boję się, że nie jestem wystarczająco dobra”.
Czasem więc wystarczy tylko rozejrzeć się wokół, żeby dostrzec koleżanki, których jak dotąd w ogóle nie braliście pod uwagę, i zauważyć, że mają równie dużo, a nawet więcej, do powiedzenia niż ci, którym zwyczajowo przypadał głos. Odrobina uznania i wsparcia może pomóc im uwierzyć, że jak najbardziej są w stanie sprostać różnym odpowiedzialnym organizacyjnym funkcjom – co więcej, może się nawet okazać, że sprawują je lepiej niż mężczyźni!
To oczywiście świetnie, ale tutaj właśnie może pojawić się kolejna przeszkoda – baba lepsza ode mnie? Wiadomo, że we wszelkich organizacjach, jakkolwiek równościowo nie byłyby nastawione, nie da się uniknąć ambicjonalnych tarć i mniej lub bardziej zawoalowanych przepychanek do mikrofonu czy kamery. W takich sytuacjach również mogą zagrać stereotypy i trzeba mieć świadomość tego, że kobiety wychowywane do łagodnego troszczenia się o innych mogą mieć stanowczo za słabe łokcie, by sobie poradzić. Może więc szarmancko otwierać drzwi i przepuszczać przodem także wtedy, gdy za tymi drzwiami jest władza, sława i uznanie?
Mówiąc krótko: posuńcie się drodzy koledzy! Nie ma wyjścia - jeśli kobiety mają zyskać równą pozycję, z pewnymi forami trzeba się pożegnać, co czasem może być bolesne. Zapewniam was jednak, że jest to także w waszym interesie i naprawdę dzięki temu będzie nam wszystkim lepiej!
Małgorzata Anna Maciejewska