Wydarzenia z czerwca 1932 r., nazywane powstaniem leskim, zapoczątkowały protesty chłopskie, w których zginęło kilkadziesiąt osób, a tysiące aresztowano.
Przy niewątpliwych sukcesach II Rzeczypospolitej polityka rolna dwudziestolecia międzywojennego była pasmem porażek. Położenie ludności wiejskiej niewiele się zmieniło od czasów zaborów, a kolejne projekty reform upadały na skutek sprzeciwu właścicieli ziemskich. Cierpliwość chłopów wyczerpały ostatecznie rządy sanacji.
Wieś nigdy nie była priorytetem rządzących Polską po 1926 r. Hasło „sanacji państwa”, z którym obóz piłsudczykowski doprowadził do zamachu majowego, sprowadzało się – jak się wkrótce okazało – do zwykłej wymiany elit. Władzę objęli przyjaciele i dawni podkomendni marszałka, częściej pochłonięci budową wyimaginowanej mocarstwowości kraju niż jego rzeczywistymi problemami. W dodatku z ich młodzieńczej fascynacji socjalizmem niewiele pozostało. Umocniły się natomiast więzi z arystokracją, która po początkowych obawach szybko odnalazła w sanacji politycznego sprzymierzeńca i protektora.
Polityka sanacyjnych ministrów rolnictwa sprowadzała się do zwykłego administrowania i bieżącego przeciwdziałania kryzysom. Brakowało natomiast długofalowej strategii poprawy losu mieszkańców wsi. A ten był nie do pozazdroszczenia. Dysproporcje w cenach produktów rolnych i przemysłowych rosły z każdym miesiącem. O ile w 1927 r., aby kupić pług, rolnik musiał sprzedać 100 kg żyta, o tyle trzy lata później – już ponad 200 kg. Nawet udane zbiory nie gwarantowały środków na przetrwanie zimy. O rozwoju ani modernizacji nie było mowy. Stagnacja i regres lepiej opisywały ówczesną prowincjonalną rzeczywistość.
Chłopi jako najliczniejsza warstwa społeczna (52% ogółu ludności) najbardziej odczuwali wszystkie potknięcia młodego państwa. Według umiarkowanych szacunków aż 5 mln chłopów należało do tzw. ludzi zbędnych, pozostających bez zatrudnienia. Bezrobocie potęgował dramatycznie niski poziom wykształcenia. Jedynie niewielki odsetek chłopów potrafił czytać i pisać, o liczeniu nie wspominając. Wykorzystywali to lichwiarze, udzielający pożyczek na wysoki procent. W 1932 r. zadłużenie wsi wynosiło 1,5 mld zł, z czego połowa znajdowała się w rękach prywatnych.
Potrzebni rekruci
Warunki mieszkaniowe pozostawiały wiele do życzenia. W jednym z lepiej rozwiniętych województw ponad połowa mieszkańców wsi dzieliła jedną izbę z co najmniej czterema innymi osobami. Dla porównania, w Warszawie odsetek ten wynosił niewiele ponad 23%, a w Berlinie nie przekraczał 0,3%.
Opieka zdrowotna na wsi nie istniała. „Lekarz jest niedostępnym luksusem, przywozi się go w ostatniej chwili, razem z księdzem”, pisał dr Stefan Giebocki w pamiętniku przysłanym na konkurs zorganizowany w 1936 r. przez ZUS. Wysoka umieralność wynikała przede wszystkim z fatalnych warunków pracy i skromnych racji żywnościowych. Wygórowane ceny maszyn rolniczych sprawiły, że tylko nieliczne gospodarstwa mogły sobie na nie pozwolić. Na wiejskich stołach królowały kapusta i rzodkiew. Niekiedy nawet zwykłe ziemniaki były rarytasem. Jak pisał prof. Wojciech Roszkowski, „nad ludnością niektórych części Polski »B« zawisła groźba głodu”.
Czary goryczy dopełniało niezrozumienie wsi przez elity rządzące. Sanacyjni szefowie Ministerstwa Rolnictwa i Dóbr Państwowych rekrutowali się przeważnie spośród właścicieli ziemskich, którzy, jak Karol Niezabytowski czy Leon Janta-Połczyński, interes wsi widzieli przez pryzmat własnych korzyści. Sam Piłsudski traktował chłopów instrumentalnie. Kiedy armia potrzebowała nowych rekrutów, marszałek potrafił obiecać przyspieszenie parcelacji gruntów. Gdy jednak osiągnął swój cel, szybko dogadywał się z ziemianami.
W takiej atmosferze nietrudno było o bunt. Iskra zapalająca lont pojawiła się przypadkowo. W 1932 r. w kręgach ziemiańskich narodziła się idea „święta pracy”, polegająca na robotach społecznych na rzecz gminy. Innymi słowy, chłopi mieli za darmo budować drogi i budynki użyteczności publicznej, których państwo nie mogło inaczej sfinansować. Po pierwszych pomyślnych próbach w majątku pomysłodawcy całego przedsięwzięcia, hrabiego Jana Potockiego, postanowiono wprowadzić „święto pracy” w całym kraju.
Im bardziej próbowano przekonać chłopów do pomysłu, tym większy był ich sprzeciw. Najsilniejsze ognisko oporu pojawiło się w Bieszczadach. Bunt rozpoczął się 21 czerwca 1932 r., kiedy we wsi Brzegi Dolne (Berehy Dolne) lokalne władze zorganizowały spotkanie propagandowe dla miejscowej ludności. Jednak wbrew oczekiwaniom argumenty zachwalające „święto pracy” nie trafiały do zgromadzonych. Wręcz przeciwnie. Hasło pracy społecznej chłopi odebrali jako zapowiedź przywrócenia pańszczyzny. Zamiast więc oczekiwanego przyklaśnięcia, goście musieli wysłuchać ostrej krytyki.
Zaskoczeni prelegenci odpowiedzieli oskarżeniami o zdradę państwa i wysługiwanie się komunistom. Wkrótce debata zamieniła się w zwyczajną pyskówkę, w ślad za którą poszły pięści. Instruktor rolny został poraniony zbitą lampą naftową, a pozostali przedstawiciele władz otrzymali potężne ciosy. Ostatecznie musieli salwować się ucieczką, gdy tłum zaczął zbroić się w kosy i sztachety. Powiadomiona policja brutalnie rozpędziła manifestantów, aresztując prawie 40 z nich, w tym dwie kobiety.
Wieść o wydarzeniach w Brzegach Dolnych odbiła się głośnym echem w okolicy. Dwa dni później ok. 300 chłopów zorganizowało manifestację, która została szybko rozbita przez oddziały policji. Przywódców protestu aresztowano.
Prowincjonalny antyklerykalizm
Sytuację próbował załagodzić starosta Wehrstein, obiecując rezygnację z przymusu pracy społecznej. Po cichu jednak zarządził obowiązkowe roboty na drogach w czterech wsiach. Nie dotrzymał również słowa, gdy szło o uwolnienie aresztowanych manifestantów, co jeszcze bardziej wzburzyło chłopów. Jeśli nawet zaczęli wierzyć w zapewnienia, że o przywróceniu pańszczyzny nie było mowy, to dwulicowe działania starosty na nowo roznieciły niepokoje. Nie pomogło nawet wprowadzenie godziny policyjnej i kilka wagonów z artykułami spożywczymi dla „najbiedniejszej, spokojnie zachowującej się ludności wiejskiej”.
Na nastroje dodatkowo wpłynęła plotka o likwidacji przez władze przydrożnych kapliczek i krzyży. Pojawiły się one, kiedy podczas poszerzania fragmentu drogi robotnicy przesunęli jedną z nich, sprowadzając na siebie gniew okolicznych mieszkańców. W ruch poszły pięści i kosy. Dlaczego chłopi tak mocno bronili kapliczek? Wszak prowincjonalny antyklerykalizm był nierzadko silniejszy niż w dużych miastach. Odpowiedź na to pytanie znajduje się w specyficznej historii wsi galicyjskiej.
Kiedy w 1848 r. w zaborze austriackim zniesiono pańszczyznę, stało się zwyczajem, aby chować specjalne trumienki z księgami zobowiązań wobec dworu. Podczas ceremonii „pogrzebowej” (prowadzonej nierzadko przez księdza) zgromadzeni mieli przysięgać, że nie dopuszczą do przywrócenia pańszczyzny, czyli wykopania ksiąg. Często takie groby zwieńczano pamiątkowymi kapliczkami lub krzyżami. Tak było i z kapliczką przesuniętą przez robotników, która stała się zarzewiem nowych manifestacji.
W rezultacie przed miejscami „pochówku” pańszczyzny zebrało się w sumie ok. 3 tys. chłopów. Władza, widząc rosnący i uzbrojony tłum, poczuła się zagrożona i odpowiedziała zbrojnie. Przeciwko chłopom wystawiono ponad 450 funkcjonariuszy policji oraz batalion piechoty (ok. 300 żołnierzy). Ponadto w akcji pacyfikacyjnej uczestniczyły trzy samoloty, z których zrzucano ulotki wzywające do rozejścia się. Padły strzały – najpierw ostrzegawcze, a następnie skierowane w spanikowany tłum. Według „Gazety Lwowskiej” z 3 lipca 1932 r. w starciach zginęło pięciu chłopów, a ośmiu zostało rannych.
„Specjalnym kultem i pamięcią są otaczane krzyże wolności, postawione na pamiątkę zniesienia pańszczyzny w 1848 r. Niedawne są czasy niepokojów i rozruchów włościańskich w roku 1932, które rozegrały się tak tragicznie pod krzyżami wolności w prawie każdej tu wsi”, pisał w 1936 r. nauczyciel ze wsi leskiej.
Na przełomie czerwca i lipca doszło do jeszcze kilku potyczek oddziałów rządowych z chłopami. Słabo uzbrojeni (motyki, siekiery, kosy itd.), bez doświadczonych przywódców, nie stanowili większego wyzwania dla stróżów prawa zaprawionych w tłumieniu strajków. Mimo to odnieśli pewne sukcesy, takie jak rozbrojenie policjantów w Brzegach Dolnych i przejęcie kontroli nad całą wsią. Były to krótkotrwałe zdobycze, które jednak udowodniły, że, działając razem, chłopi stanowią poważną siłę.
Ich niezadowolenie władze próbowały tłumaczyć propagandą komunistyczną. W odezwie wydrukowanej w prasie 4 lipca starosta Wehrstein wzywał wszystkich, aby „wiary zbrodniczym agitatorom nie dawali, aby oszukanym wytłumaczyli, że wierząc w powrót pańszczyzny w Państwie Polskim ośmieszają się w oczach wszystkich rozsądnych ludzi, oraz aby niezwłocznie wrócili do swoich codziennych zajęć”.
Bezsprzecznie komuniści mieli posłuch w regionie. Bardziej jednak niż umiejętności agitacyjne na ich popularności zaważyła dramatyczna sytuacja na wsi. Głód, bieda i brak perspektyw skuteczniej niż jakakolwiek propaganda zniechęcały chłopów do państwa polskiego.
Surowe kary
W lipcu osądzono uczestników manifestacji. Trzech skazano na karę śmierci przez powieszenie, jedną osobę na dożywocie. Tak drastyczny wyrok miał być ostrzeżeniem dla wszystkich, którzy odważyliby się wystąpić przeciwko władzy. Wkrótce po zakończeniu rozprawy skazani wystąpili z wnioskiem do prezydenta o ułaskawienie. Ignacy Mościcki przychylił się do ich prośby i wyrok śmierci zamienił na dożywotnie więzienie. Państwo nie potrzebowało męczenników.
W wydarzeniach w Bieszczadach, nazywanych przez niektórych historyków powstaniem leskim, wzięło udział
ok. 8 tys. chłopów. Ich działania nie ograniczały się tylko do jednego powiatu, lecz rozszerzyły się również na sąsiednie tereny. Z bieszczadzką ludnością solidaryzowali się mieszkańcy wsi w całym kraju, zwłaszcza z Kresów Wschodnich. Jeszcze kilka dni przed wybuchem powstania, podczas Święta Ludowego we wsi Lubla w powiecie krośnieńskim, doszło do zamieszek, w trakcie których zginął jeden chłop. W innej miejscowości śmierć poniosło pięciu. Wszędzie stawiano te same żądania poprawy sytuacji na wsi i demokratyzacji państwa.
Wieś szybko się radykalizowała. Doskonale wyczuwali to przywódcy chłopscy z Wincentym Witosem na czele. W listopadzie 1932 r. były premier przyznał w jednym z wywiadów: „Rozważając możliwość doli chłopskiej, widzę ją tylko w przeprowadzeniu hasła: ziemia dla chłopów bez odszkodowania; zniknięciu wielkiej własności rolnej (…). Kapitalizm się przeżył i skończył i kto tego nie widzi, jest ślepcem”.
Władze jednak wolały nie widzieć problemu. Sam Witos, po procesie brzeskim, musiał udać się na emigrację, pozostawiając ruch ludowy bez lidera. Nie powstrzymało to jednak chłopów od wyrażania swojej opinii. W kwietniu 1933 r., podczas próby rozwiązania przez policję zebrania Stronnictwa Ludowego, zginęło dwóch chłopów. Miesiąc później doszło do poważnych starć w powiecie ropczyckim. Także w czerwcu miały miejsce liczne potyczki, w wyniku których zginęło kilkunastu chłopów i dwóch policjantów. „Uspokajaniem terenu” zajęło się w końcu wojsko. Wkrótce też aresztowano tysiące osób, a podczas licznych rewizji policja celowo niszczyła dobytek mieszkańców i rekwirowała żywność. Działania te pozwoliły opanować protesty, choć nie zaradziły ich powodom.
Największa manifestacja w okresie międzywojennym odbyła się w sierpniu 1937 r. Przez ponad tydzień chłopi blokowali dojazd do miast, domagając się reformy rolnej. Niemal w całości strajk objął Małopolskę. Był również odczuwalny w centralnej i północnej Polsce. Po kilku dniach bierności władze przystąpiły do kontrakcji. Na chłopów ruszyły specjalne oddziały policji. W wyniku starć śmierć poniosło 44 chłopów, wielu było rannych. Do aresztu trafiło ok. 5 tys. osób, a niezliczone domostwa zostały splądrowane i zniszczone. Wszystko w majestacie prawa.
Młode państwo polskie borykało się z wieloma trudnościami. Zniszczenia wojenne i konieczność integracji ziem o różnym stopniu rozwoju i odmiennej kulturze uniemożliwiały szybką realizację marzenia o kraju szklanych domów. Braki odrodzonej Polski najbardziej odczuli chłopi. Ich poczucie odosobnienia potęgowały lekceważenie i brak zrozumienia ze strony władz po 1926 r. Z żadną inną grupą społeczną nie rozprawiano się bowiem tak brutalnie jak z mieszkańcami wsi. Chociaż stanowili oni większość, przez sanację zostali zepchnięci na margines.
Krzysztof Wasilewski
Artykuł pochodzi z tygodnika "Przegląd".