Według prognozy fundacji Oxfam już w przyszłym roku 1% najbogatszych ludzi na Ziemi będzie dysponować większym bogactwem niż cała reszta ludzkości. Rosnące nierówności mają swoje implikacje społeczne, etyczne, a nawet biologiczne. Czy nierówności są naturalne, czy bogatsi zasłużyli na to, co mają i co wiemy o tym zjawisku w Polsce?
Pod jedną z warszawskich kawiarni przy ulicy Kruczej podjeżdża aston martin. Kierowca parkuje auto w taki sposób, że zastawia trzy inne auta, wychodzi, zapina marynarkę, przeciera buty, zamyka samochód i idzie do lokalu. Czy tak samo zachowałby się, jeżeli jeździłby na przykład daewoo tico? W tym przypadku sprawa wydaje się dość kłopotliwa: nie da się zastawić trzech samochodów tico. Ale zdezelowanym 30-letnim vokswagenem kombi już tak. A pytanie tylko z pozoru jest niedorzeczne.
Część z nas ma dziwną intuicję dotyczącą tego, że kierowcy z droższych samochodów są znacznie mniej uprzejmi niż ci poruszający się tańszymi autami. Paul Piff z Uniwersytetu Kalifornijskiego postanowił poddać systematycznej analizie to zagadnienie. Na skrzyżowaniach podstawiał osobę, której zadaniem było przechodzenie po przejściu dla pieszych, sam obserwował samochody, które przepuszczają (bądź nie) pieszego. Warto podkreślić, że w Kalifornii jest nakaz przepuszczania pieszych na pasach, jeśli więc ktoś tego nie zrobi, łamie prawo. Wnioski okazały się bardzo ciekawe – im droższy był samochód, tym rzadziej ustępował pierwszeństwa pieszemu, a więc częściej łamał prawo.
Piff przeprowadził szereg innych interesujących eksperymentów dotyczących tego, w jaki sposób nasz status materialny wpływa na nasze zachowania. W jednym z nich podzielił osoby według dochodu na grupy, następnie każdemu badanemu przydzielił ekwiwalent 10 dolarów. Badany mógł podzielić się środkami z osobą nieznajomą, której zapewne nigdy się nie spotka. Okazało się, że osoby zarabiające poniżej 25 tysięcy dolarów rocznie przeznaczały na pomoc średnio o 44% więcej środków niż osoby zarabiające powyżej 150 tysięcy dolarów.
Innym doświadczeniem przeprowadzonym przez badacza było przyglądanie się osobom grającym w monopol. Nie była to jednak zwykła rozgrywka. Zmagania od samego początku były ustawione. Część graczy otrzymywała na starcie więcej pieniędzy i możliwość wykonywania większej liczby ruchów. O tym, kto był w uprzywilejowanej pozycji, decydował rzut monetą. – Po 15 minutach takiej gry poprosiliśmy badanych, aby opisali swoje doświadczenia. Kiedy bogaci gracze wyjaśniali dlaczego wygrali w tej (ustawionej) rozgrywce, relacjonowali, co dokładnie zrobili, żeby kupić konkretne pola w grze oraz dlaczego „zasłużyli” na swoją wygraną – mówił Paul Piff podczas wystąpienia na jednej z konferencji TED. – Osoby te zwracały niewielką uwagę na wszystkie losowe aspekty sytuacji, włącznie z rzutem monetą, który postawił ich w o wiele lepszej pozycji na starcie w porównaniu z innymi graczami – stwierdził.
Postarajmy się więc przełożyć na prawdziwe życie to, czego dowiedzieliśmy się o zachowaniu graczy. Wyobraźmy sobie osoby, które wygrały w losowej loterii, na którą składają się: kraj, w którym się urodziły, miejsce w strukturze społecznej, poziom edukacji (publicznej i prywatnej), kapitał ekonomiczny i kulturowy rodziny, sieć powiązań w ich środowisku społecznym, strukturę rynku pracy, epokę boomu gospodarczego, w końcu wygraną na loterii genetycznej. A teraz wyobraźmy sobie tych, których los rzucił na drugą stronę skali: urodzili się w biednej rodzinie, dorastali w trudnym środowisku, w ich otoczeniu nie był kultywowany etos sukcesu, nie mieli szczęścia do sieci znajomych, nie odziedziczyli majątku, nie dostali również różnego rodzaju know-how, które jest niezwykle przydatne do osiągnięcia sukcesu. Możemy wyobrazić siebie po tej lepszej stronie (zapewne większość czytelników tego tekstu właśnie po tej stronie się znajduje) oraz po tej gorszej. Ci pierwsi mają tendencję do przypisywania swojej pozycji swojej pracy i są również skłonni pouczać tych drugich.
Ustawienie na starcie, premie, które dostaje się od losu, to oczywiście część większej opowieści – opowieści o nierównościach, która coraz częściej pojawia się w mediach. Przyjrzyjmy się mitom dotyczącym źródeł nierówności, najnowszym badaniom dotyczącym zjawiska i temu, co wynika z twardych danych dotyczących Polski.
Co myślimy o nierównościach: „Nierówności były, są i będą”
To jedno z najbardziej rozpowszechnionych stanowisk na temat nierówności. Argument tego rodzaju możemy przeczytać w tysiącach komentarzy internetowych i usłyszeć podczas prywatnych rozmów. To bardzo bezpieczne zdanie, które uwalnia od konieczności zastanawiania się nad kwestią. Jednak należy zadać pytanie, czy nierówności zawsze i wszędzie były takie same? Inaczej mówiąc, czy istnieje naturalna gradacja nierówności, która jest sugerowana w powyższym stwierdzeniu?
W Stanach Zjednoczonych wykres przedstawiający od początku II wojny światowej do dnia dzisiejszego skalę nierówności liczoną jako stosunek udziału płac najbogatszych 10% społeczeństwa do reszty jest podobny do litery „U”: w pierwszych latach wojny nierówność gwałtownie spadła. Od końca wojny do drugiej połowy lat 70. nierówności pozostają na stabilnym poziomie, a później zaczynają rosnąć. Nierówności ekonomiczne nagle pogłębiają się około roku 1981. Rozwarstwienie bardzo gwałtownie rosło mniej więcej do samego początku lat 90., a później tempo zmian nieco zmalało. Największy wzrost nierówności pokrywa się niemal dokładnie z czasem prezydentury Ronalda Reagana.
W Polsce nierówności zaczęły gwałtownie rosnąć na początku lat 90., następnie nieco spadły. A co działo się w Europie? Niezależnie od użytej metodyki obliczania współczynnika Giniego, którym mierzymy nierówności (sposób jego interpretacji podany jest w dalszej części tekstu), łatwo dostrzec, że najbardziej egalitarnymi państwami są państwa skandynawskie. Nieco mniejsza równość panuje na zachodzie Europy. Polska pod względem nierówności nieco odstaje i wydaje się, że bliżej nam do naszych wschodnich sąsiadów i do państw południa Europy niż do Niemców, a także Czechów, Słowaków, Słoweńców, czy Węgrów. Większa nierówność niż w Polsce jest w krajach Bałtyckich i w Rosji.
Można więc stwierdzić, że prawdą jest, że nierówności były, są i będą, jednak nie jest prawdą, że ich skala jest w jakiś sposób „naturalna”. Zależy ona od kontekstu historycznego, kulturowego oraz – co bardzo ważne i na co wskazuje choćby drastyczny wzrost nierówności w USA podczas rządów Ronalda Reagana – od polityki państwa.
„Nierówności są naturalną konsekwencją ludzkich cech”
Z powyższym zdaniem również można się zgodzić. Jednak podobnie jak w przypadku poprzedniego twierdzenia występuje bardzo ważne „ale”. To, że ludzie różnią się pod względem inteligencji, pracowitości oraz przebojowości, odporności na stres, czy zdolności do eksternalizacji kosztów własnego działania wcale nie implikuje konkretnej wielkości nierówności.
Czy CEO, który zarabia 1000 razy więcej niż pracownik na najniższym szczeblu organizacji pracuje 1000 razy więcej lub jest od tego pracownika 1000 razy inteligentniejszy? A może ma 1000 razy bardziej odpowiedzialną pracę? Na dwa pierwsze pytania odpowiedzi są na tyle oczywiste, że nie warto się nad nimi pochylać. A odpowiedzialność? O niej przypominają Piotr Arak i Piotr Żakowiecki w swoim tekście „Czy prezesi zarabiają za dużo?” zamieszczonym w „Obserwatorze finansowym”. – Gigant ubezpieczeniowy American International Group (AIG) został doprowadzony do ruiny przez ryzykowne inwestycje swojego działu produktów finansowych. Firma, którą udało się ocalić tylko dzięki ogromnemu zastrzykowi środków rządowych (łącznie 173 mld dol.), wypłaciła 165 mln dol. premii szefom działu, który przyczynił się do wybuchu kryzysu. 73 pracowników otrzymało bonusy wartości 1 mln dol. i wyższe – stwierdzają w swoim tekście. Ich wszystkich razem wziętych przebija jednak Richard Fuld, prezes Lehman Brothers, jednego z największych na świecie banków inwestycyjnych. Fuld kierował instytucją od 1994 do 2008 roku. W czasie swojej prezesury doprowadził 158-letni bank do bankructwa, co nie przeszkodziło mu tylko w latach 2000 – 2007 zarobić w instytucji prawie pół miliarda dolarów, a dokładnie mówiąc 484 mln.
„Zarabiają niebotycznie, ale mają wyniki”
To jeden z częściej powtarzanych mitów, które mają uzasadniać ogromne gaże top menedżerów. Czy jednak rzeczywiście jest tak, że im więcej zarabia CEO, tym zarządzana przez niego firma ma lepsze wyniki? Odpowiedź jest przynajmniej nieoczywista. Badania Michaela Coopera z Uniwersytetu w Utah pokazały, że przynajmniej w USA wysokie wynagrodzenia prezesów przekładają się negatywnie na przyszłą cenę akcji danej spółki. Efekt jest tym silniejszy im większą gażę ma menedżer w stosunku do jego równych rangą kolegów.
Warto tu zaznaczyć, że w Polsce zjawisko to występuje w umiarkowanym stopniu: może dlatego, że zarobki w naszych spółkach giełdowych nadal jednak dalece odstają od zarobków w amerykańskich korporacjach.
„Biedni są odpowiedzialni za swoją biedę”
Ten jeden z najczęściej powtarzanych mitów nie tylko nie znajduje potwierdzania w rzeczywistości, ale jest również bardzo krzywdzący dla osób ubogich. Rysownik publikujący swoje satyry pod pseudonimem VonTrompka zamieścił na swoim fanpage'u obrazek z podpisem „Stefan nie może sobie przypomnieć tego momentu, który zadecydował, że zawsze będzie biedny”. Komentarz ten można sparafrazować czyniąc z przedmiotu gry losu – podmiot: Stefan nie może sobie także przypomnieć, kiedy to on sam zdecydował o swojej nędzy. Jeśli przez chwilę się zastanowimy, dojdziemy do wniosku, że naprawdę nie może istnieć zbyt wielu ludzi, którzy świadomie podejmują decyzję o swojej biedzie.
Ubodzy nie są też leniwi. W Polsce 33% takich osób pracuje, często na dwóch etatach. Osoby biedne pracują znacznie ciężej i mają znacznie mniej czasu na odpoczynek niż osoby zamożniejsze. – Bieda bardzo często nie jest winą biednych. To wina złego urządzenia świata – podsumowuje prof. Paweł Kozłowski, ekonomista z PAN. Więcej o kwestii pracujących biednych można znaleźć tutaj.
„Takie są prawa rynku”
Część z nas może powiedzieć: no dobrze, my to wszystko rozumiemy. Rozumiemy, że osoby biedne wcale nie chcą być biedne, że nie są leniwe, że to tylko krzywdzące stereotypy, a osoby bogate wcale nie mają półboskich zdolności, które są „realnie warte” milionów dolarów rocznie. Niemniej z braku możliwości określenia „realnej wartości” część z nas godzi się na uzasadnienie nierówności mechanizmami wolnego rynku. – W Polsce taki pogląd był bardzo silnie obecny w latach 90. Miał on usprawiedliwiać zachodzące przemiany i rosnące wtedy nierówności społeczne. Ludzie, którzy głosili tę maksymę uważali, że jest to efekt twardych praw ekonomii, a więc właściwie praw natury – stwierdza prof. Kozłowski. Dzisiaj dalej można się zetknąć z podobnymi opiniami.
Tymczasem nie pozwalają one dostrzec alternatywnych sposobów myślenia i opisywania rzeczywistości. Teorie rynkowe nie zajmuje się normatywnymi aspektami podziału bogactwa. – W tym sensie jesteśmy obezwładniani językowo – komentuje prof. Kozłowski. Oddanie decydowania o dystrybucji bogactwa samemu rynkowi jest usilnym niedostrzeganiem słonia w pokoju. To, że się o nim nie mówi, nie oznacza, że go nie ma. A kapitulacja przed innymi modelami opisu rzeczywistości jest równoznaczna z intelektualnym tchórzostwem.
Czy zdajemy sobie sprawę ze skali nierówności?
Jak się zdaje w Polsce nierówności są akceptowane. Wielokrotnie potwierdzał to w swoich wypowiedziach prof. Henryk Domański. Badania, na które naukowiec się powołuje, mają wskazywać, że w Polsce realne zarobki nie odbiegają od wyobrażeń badanych na temat dochodów na danym stanowisku. Zupełnie inne wnioski płyną z badania omówionego na łamach Harvard Business Review. Badanie zostało przeprowadzone w 40 państwach, w tym w Polsce. Osoby przepytywane poproszono o określenie ile ich zdaniem zarabia prezes dużej korporacji i niewykwalifikowany robotnik. Zapytano również o to, ile zdaniem badanych powyżsi pracownicy powinni zarabiać. Dane zostały porównane z faktycznymi zarobkami (w Polsce zestawiono je z zarobkami prezesów spółek WIG20). Badanie było przeprowadzone w 2012 roku. Z tego samego roku pochodzą również dane o zarobkach.
Według przebadanych Polaków prezes korporacji zarabiał 14 razy więcej niż nisko kwalifikowany robotnik. Zdaniem badanych optymalnym stosunkiem płacy było 5:1. Realnie prezesi spółek giełdowych z WIG20 zarabiali 28 razy więcej niż niewykwalifikowani pracownicy. W przypadku Stanów Zjednoczonych idealny zdaniem przepytywanych stosunek pensji CEO do pensji niewykwalifikowanego robotnika powinien wynosić 7:1. Realny stosunek zarobków Amerykanie ocenili na 30:1. Porównanie z prawdziwymi płacami pokazał jednak ogromną lukę między tym, jak wyobrażali sobie skalę nierówności, a tym, jaka jest naprawdę. CEO w Stanach Zjednoczonych zarabiał bowiem przeciętnie 354 razy więcej niż niewykwalifikowany pracownik. Biorąc pod uwagę, że nierówności w USA ciągle rosną, dzisiaj stosunek ten jest zapewne jeszcze większy.
Te dane mówią nam wiele o współczesnym świecie i o funkcji mediów jeżeli zestawi się je z podobnymi badaniami dotyczącymi przeszacowywanego w subiektywnym odbiorze badanych odsetka np. nastoletnich matek, bezrobotnych, imigrantów czy muzułmanów.
Jak mierzymy nierówności?
Czym właściwie są nierówności ekonomiczne i jakie mamy narzędzia, żeby je mierzyć? Banałem będzie stwierdzenie, że nierówności to kompleksowe zjawisko obejmujące wiele poziomów życia społecznego. Możemy mieć do czynienia z nierównością szans, nierównością w dostępie do dóbr kultury, edukacji, czy do dóbr konsumpcyjnych, możemy mieć do czynienia z nierównością w dostępie do władzy, do opieki medycznej, nierównością w średniej długości życia, nierównością w dostępie do zdrowej żywności, wypoczynku, świeżego powietrza. Wiele z tych kategorii koncentruje się jednak wokół zagadnień ekonomicznych. Im więcej mamy bogactwa, tym zazwyczaj łatwiejszy mamy dostęp do większości wyżej wymienionych dóbr.
Nierówności ekonomiczne odzwierciedla współczynnik Giniego. Przedstawiany jest on zazwyczaj na dwa sposoby: albo w postaci ułamka np. 0,3, albo w postaci liczb całkowitych np. 30. I w jednym i w drugim przypadku nierówność społeczna jest tym mniejsza im wskaźnik jest bliższy zeru, a tym większa im bliższy jest on liczbie (odpowiednio) 1 lub 100. Dla społeczeństw całkowicie egalitarnych, czyli takich, gdzie wszyscy mają dokładnie tyle samo, współczynnik Giniego wynosi 0. Dla grup, w których całe bogactwo należy do jednego człowieka, wskaźnik osiąga wartość maksymalną (1 lub 100). Te skrajne wartości w naturalnych warunkach i większych populacjach oczywiście nie występują.
Ostatnimi czasy Gini (jak się o nim mówi w skrócie) robi prawdziwą furorę w publicystyce. To on stanowi główną miarę tego, że nierówności w Stanach Zjednoczonych oraz w części państw Europy rosną. Gdy stosujemy ten właśnie miernik dla Polski okazuje się, że tkwi on w miejscu od kilku lat, a nawet spada. I choć wskazuje na spore rozwarstwienie, większe niż u sąsiadów o podobnej do nas historii, to nie jest to poziom, który kazałby bić na alarm. I to wykorzystują niektórzy publicyści, stwierdzający, że w Polsce problem nierówności jest podnoszony na wyrost. W najlepszym wypadku dyskusja rozbija się w takiej sytuacji o mur braku danych – takim scenariuszem przebiegała m.in. internetowa dyskusja komentatorów odnoszących się do głośnego tekstu Jarosława Kuisza z Kultury Liberalnej p.t. „Nierówności jako farsa”.
Co właściwie mierzy współczynnik Giniego?
Wspomniany wskaźnik jest fachowo zwany miarą koncentracji rozkładu zmiennej losowej. Za jego pośrednictwem możemy więc badać rozkład różnych mierzalnych dóbr w społeczeństwie. Przy dobrych chęciach za pomocą współczynnika Giniego dałoby się zbadać nierówność rozkładu ilości par spodni w grupie osób, czy rozkład ilości długopisów wśród pracowników firmy.*
W ekonometrii przyjęło się jednak, że Gini ilustruje nierówności dochodowe odnoszące się do gospodarstw domowych. W Polsce w dyskusjach najczęściej przytaczane są dwa źródła rachujące ten wskaźnik. Pierwszym z nich jest Eurostat, a konkretnie badanie dochodów i warunków życia EU-SILC, które w Polsce prowadzone jest od 2005 roku. Według tej analizy w Polsce Gini systematycznie spada od czasu wejścia naszego kraju do Unii Europejskiej. Najświeższe dane z 2012 roku wskazywały, że wynosił on 30,9 i był nieznacznie większy od średniej unijnej wynoszącej 30,6. EU-SILC bierze pod uwagę tzw. „roczny ekwiwalentny dochód do dyspozycji”.**
Drugim źródłem jest GUS, wykorzystujący informacje zgromadzone w ramach Badania Aktywności Ekonomicznej Ludności (BAEL). Zdaniem ekspertów BAEL jest dokładniejszy i lepiej opisuje sytuację ekonomiczną Polaków. Badanie korzysta z innej metodyki niż EU-SILC i tym razem indeks Giniego dla 2012 roku oszacowany został na 33,8. Wartość wskaźnika miała być właściwie niezmienna na przestrzeni ostatnich lat.
Bardzo często właśnie w tym miejscu kończą się debaty na temat nierówności w Polsce. Współczynnik Giniego spada bądź utrzymuje się na takim samym poziomie od wielu lat, więc wszystko powinno być w porządku. Zwłaszcza, że przez cały czas obserwujemy wzrost gospodarczy.
Nie tylko Gini
Istnieje wiele innych miar, które pokazują, że obraz nie jest tak różowy jak mogą myśleć optymiści – szczególnie ci, którzy nie opuszczają nigdy na dłużej śródmieścia stolicy. Tak na przykład według wyżej cytowanego badania EU SILC Polska nadal ma wyższy od średniej unijnej odsetek osób zagrożonych ubóstwem. Dla państw wspólnoty w 2012 wynosił on 16,9%, dla Polski 17,1%. Przypomnijmy jednak, że wskaźnik ten jest relacyjny: za osoby ubogie uważa się członków gospodarstwa domowego, które osiągnęło nie więcej niż 60% mediany rocznych dochodów w danym kraju. Co to oznacza? Mniej więcej tyle, że realny poziom życia ubogich Niemców, Francuzów, Anglików, czy Szwedów jest nieosiągalny dla sporej części Polskiej klasy średniej.
Przypomnijmy w tym miejscu bardzo ciekawe badanie, które pod koniec grudnia ubiegłego roku publikował na swoich stronach Bankier.pl. Według danych gromadzonych przez GUS jedynie 19,5% Polaków zarabiało powyżej 3549 zł netto. Warto mieć na uwadze, że badanie dotyczyło jedynie osób zatrudnionych na kodeksowej umowie w przedsiębiorstwach zatrudniających powyżej 9 osób. W sumie objęło ono ok. 8 mln pracujących, pomijając zatrudnianych na umowach cywilno-prawnych oraz pracujących w mikro i małych przedsiębiorstwach. Nie jest tajemnicą, że w małych firmach i na śmieciówkach zarabia się statystycznie gorzej niż w dużych przedsiębiorstwach na etatach. Konkluzja jest więc taka, że realnie o 3500 zł na rękę w Polsce marzyć może nawet 85% pracowników. W tym kontekście przypomnijmy, że płaca minimalna w Niemczech jest ustanowiona na poziomie 8,5 euro za godzinę. Co to oznacza? Jedynie kilkanaście, a być może tylko kilka procent najlepiej zarabiających Polaków dostaje tyle, co najniżej zarabiający Niemiec. Różnica pomiędzy zarobkami Polaków i Niemców wykracza daleko poza różnicę między kosztami życia.
Tutaj dochodzimy do bardzo ważnej kwestii. W Polsce nie tyle rozwarstwienie dochodowe jest największym problemem, ile niskie płace i rozwarstwienie majątkowe, a więc takie, któremu bardzo dużą rolę przypisuje jeden z najszerzej komentowanych ekonomistów ostatnich lat – Thomas Piketty. Według niedoskonałego metodologicznie badania Credit Suisse w latach 2010–2014 nierówności majątkowe w Polsce w ostatnich latach wzrosły i obecnie wskaźnik Giniego dla nich wynosi 74. W badaniu współczynnika brano pod uwagę środki finansowe i nieruchomości pomniejszone o zobowiązania kredytowe.
Żeby przedstawić sytuację obrazowo: jeżeli mamy mieszkanie, samochód, działkę rekreacyjną i zarabiamy 3000 zł na rękę w jednoosobowym gospodarstwie domowym nasza sytuacja materialna wygląda zupełnie inaczej niż w przypadku gdy przy tych samych zarobkach spłacamy ratę kredytu konsumenckiego (który musieliśmy zaciągnąć na życie gdy nie mieliśmy pracy), płacimy za mieszkanie i wspomagamy rodziców lub rodzeństwo. W pierwszym przypadku możemy sobie pozwolić na w miarę godne życie (przyjmując polskie standardy) z dochodem do dyspozycji (po opłaceniu zobowiązań i kupnie jedzenia) w wysokości ok. 2000 zł. W drugim przypadku, kiedy odejdą nam opłaty stałe i koszt zakupu jedzenia w portfelu może zostać np. 200 zł miesięcznie. Gini podawany dla dochodów nie widzi tej 10-krotnej różnicy. A to właśnie ona w Polsce, kraju zwanym nie bez racji „montownią Europy”, jest bardzo istotna. Nie jest więc tak, że problem nierówności naszego kraju nie dotyka, tylko ciężar jego pomiaru powinien być przeniesiony z współczynnika Giniego obrazującego rozkład dochodów na współczynnik Giniego obrazujący rozkład majątku osadzonego w kontekście niskich płac (bo ich wysokość wpływa na możliwości gromadzenia majątku). Dodajmy, że w dyskusji o nierównościach bardzo ważne są również inne kwestie jak równość szans na starcie czy równość kobiet na rynku pracy, czy szerzej, w społeczeństwie. O tym ostatnim problemie pisaliśmy na naszym portalu w tekście, który można znaleźć tutaj.
Czy nierówności są kosztem etapu przyspieszonego rozwoju?
Być może z czasem to wszystko się wyrówna? Skoro klasyk nauk ekonomicznych John Maynard Keynes mawiał, że w długiej perspektywie wszyscy będziemy martwi, to może jedyne co musimy zrobić, to uzbroić się w cierpliwość, zacisnąć zęby i zaczekać, aż dobrobyt skapnie z góry na dół? W końcu jesteśmy, jak to się eufemistycznie mówi, państwem na dorobku. Czy więc różnice ekonomiczne po okresie nierówności same się niwelują? Z tym pytaniem mierzył się amerykański badacz Simon Kuznets. – Nierówności są koniecznym elementem przyspieszonego wzrostu. A później mają spadać. W Polsce tą tezą zaczerpniętą od Kuznetsa uzasadniano gwałtownie rosnące rozwarstwienie ekonomiczne na początku lat 90. – mówi prof. Paweł Kozłowski.
Kłopot z hipotezą Kuznetsa jest taki, że została ona stworzona w oparciu o dane z lat 1913–1948 i obejmujące tylko Stany Zjednoczone. Jak relacjonuje Thomas Piketty we wstępie do swojego monumentalnego „Kapitału w XXI wieku” sam Kuznets zdawał sobie sprawę z tego, że z jego badań nie można wyciągać pochopnych wniosków. Do spadku nierówności przyczynił się przecież zarówno wielki kryzys z lat 30., jak i II wojna światowa. Hipoteza ogłoszona po raz pierwszy w 1955 roku została pogrzebana już w połowie lat 70., kiedy nierówności w USA zaczęły rosnąć. Prof. Paweł Kozłowski przypomina również inne modele wzrostu, które nie wiązały się z dużym rozwarstwieniem. Jako przykład mogą posłużyć tutaj państwa skandynawskie.
W opublikowanym w zeszłym roku raporcie „Society at a Glance 2014. OECD Social Indicators” OECD możemy doczytać się tezy odwrotnej, do tej którą powtarzają apologeci Kuznetsa. Nierówności nie tylko nie są kosztem, czy stałym elementem dynamicznego wzrostu, ale zbyt wielkie nierówności zagrażają wzrostowi. Podobną tezę od pewnego czasu lansuje również laureat ekonomicznej nagrody Nobla Joseph Stiglitz. Tymczasem fundacja Oxfam prognozuje, że już w 2016 roku 1% najbogatszych będzie miał więcej niż pozostała część ludzkości razem wzięta.
Co jest złego w nierównościach?
Odpowiedź na postawione wyżej pytanie jest złożona. W obiegu publicznym często powtarzana jest teza, że nierówności są w społeczeństwie potrzebne, ponieważ są motorem rozwoju. Mają one działać jako silnik napędzający nasze starania o społeczny awans. I w pewnych warunkach rzeczywiście tak się dzieje. Jeżeli członkowie danego społeczeństwa wyznają podobne wartości, a ścieżka awansu jest dość klarowna i dla znacznej części społeczeństwa osiągalna, a przynajmniej zrozumiała, to nierówności mogą być użyteczne tak dla jednostek, jak i dla ogółu. Problem powstaje wtedy, kiedy nierówności wzrastają, a awans społeczny staje się utrudniony. Jednak pragnienie awansu wcale nie znika. Dzieje się wtedy coś zupełnie odwrotnego: w społeczeństwach bardziej rozwarstwionych ludzie z niższych klas społecznych mają znacznie większe aspiracje niż osoby o podobnym położeniu klasowym w społeczeństwach bardziej równych. Na paradoks ten wskazują autorzy niezwykle ciekawej książki „Duch Równości”, Kate Pickett i Richard Wilkinson. Jak nietrudno się domyślić większe aspiracje są w większym stopniu trudne do spełnienia, co zamiast motorem wzrostu i samorozwoju staje się motorem frustracji.
Jeżeli do tego dochodzi problem dużych przestrzeni wykluczenia (co bardzo często łączy się z rozwarstwieniem, choć nie jest jego koniecznym skutkiem) to efektem jest eskalacja przemocy w niższych klasach społecznych. Nie dzieje się tak dlatego, jak wolą sądzić niektórzy, że osoby biedniejsze są ze swojej natury gorsze, moralnie chore i bardziej agresywne. Większa przemoc jest konsekwencją ewolucyjnie wbudowanej w ludzki behawior strategii walki o ograniczone zasoby. W takich warunkach również średnia długość życia jest znacznie krótsza. – W warunkach zagrożenia brawurowe strategie mogą być niezbędne do zdobycia statusu, maksymalizacji szans na kontakty seksualne i uzyskania przynajmniej krótkotrwałych gratyfikacji. Może tylko w spokojnych warunkach, kiedy człowiek ma pewność dłuższego życia, może sobie pozwolić na długookresowe planowanie? – rzucają jedną z możliwych interpretacji autorzy książki.
To dopiero początek. Pickett i Wilkinson wskazują na dziesiątki problemów, które dotykają społeczeństw bardziej nierównych. I tak: im większa nierówność tym mniejszy poziom zaufania społecznego, więcej zaburzeń psychicznych wśród członków społeczeństwa, większy poziom lęku, więcej nastoletnich matek, więcej osób w więzieniach na 100 tys. mieszkańców, niższy status społeczny kobiet, krótsze przeciętne trwanie życia, wyższa liczba zgonów niemowląt na 100 tys. urodzeń. Wraz ze wzrostem nierówności spada również wielkość pomocy zagranicznej oferowanej przez rozwarstwione państwa. Wzrasta również poziom spożycia narkotyków, czy procent ludzi otyłych. Spora część z powyższych problemów dotyka również osoby zamożne. Wiąże się to między innymi ze stresem związanym z możliwością utraty statusu.
Autorzy „Ducha równości” odpierają również zarzuty dotyczące tego, że pomiędzy nierównościami i opisywanymi przez nich problemami występuje jedynie korelacja, a nie relacja przyczynowo-skutkowa. Prześledzili oni nie tylko kraje pod względem nierówności i opisywanych problemów, ale również poszczególne stany w Stanach Zjednoczonych oraz badali skalę problemów wraz ze wzrostem nierówności. Wniosek był następujący: tam, gdzie nierówności rosły, tam wzrastała również ilość problemów.
Co ciekawe, nierówności można dostrzec również na poziomie biologicznym. Na to zjawisko wskazywał antropolog prof. Tadeusz Bielicki. – W setkach badań pokazano, że wzrost dzieci i młodzieży w każdym przedziale wieku, a także tempo pokwitania, zależy od wykształcenia i pozycji zawodowej rodziców. Analogiczne nierówności występują pod względem tempa starzenia się organizmu. Jak pokazały badania w Zakładzie Antropologii PAN, słabo wykształceni 50-latkowie są pod względem wielu cech biologicznie starsi, mocniej nadszarpnięci przez wiek niż ich rówieśnicy z wykształceniem wyższym – stwierdza prof. Bielicki w wywiadzie z 2006 roku udzielonym dla Polityki. Innym wskaźnikiem zdrowia, na którym odbija się rozwarstwienie, jest np. tempo postępu osteoporozy. Przy porównaniu wielkomiejskiej inteligencji i wielkomiejskich nisko wykwalifikowanych robotników okazuje się, że ci drudzy mają również gorszą pojemność płuc, większy jest wśród nich odsetek osób o podwyższonym nadciśnieniu, z gorszą kondycją wzrokowo-ruchową.
Jednym z najbardziej zdumiewających skutków nierówności jest to, że z ich pogłębianiem się i trwaniem przestają być widoczne. Widać to dość dobrze na przekładzie badania prezentowanego na Harvard Business Review. Ma to kilka swoich źródeł. Po pierwsze osoby biedne przestają by „widzialne” dla osób z klasy średniej. O zjawisku „missing class”, nieobecnej klasy, pisali Katherine S. Newman oraz Viktor Tan Chen. Coraz więcej ludzi nie pojawia się we wspólnej przestrzeni, takiej jak kawiarnie, instytucje kultury, centra handlowe, bo ich na to nie stać – i dlatego, że mają poczucie, że to nie są miejsca dla nich. Ta sytuacja jest opisywana jako bieda ukrywana i ukrywająca się.
Z drugiej strony również w przekazie medialnym nie istnieje temat nierówności, ponieważ właściciele mediów oraz osoby, które pojawiają się tam najczęściej nie stykają się z przejawami nierówności istniejąc w niewielkich „bąblach społecznych” swoich znajomych oraz indywidualizowanego przekazu (wszyscy wybieramy kanały telewizyjne, tytuły prasowe, portale internetowe, ale dodatkowo otrzymujemy wyselekcjonowane wedle naszych dotychczasowych preferencji wyniki wyszukiwarki google i kontent wyświetlany przez Facebook). Świetnym przykładem takiej lewitacji w stratosferze swoich wyobrażeń klasowych była wypowiedź Konrada Piaseckiego komentująca raport Global Wealth Report. Dziennikarz na swoim twitterze dziwił się, że statystyczny Polak posiada majątek w wysokości 60 tys. zł. „To jakieś kosmiczne dane. Polak z majątkiem 60 tys. zł?! Rodzina mająca mieszkanie i samochód ma znacznie więcej”. Poza tym w wąsko rozumianym interesie elity uprzywilejowanych dziennikarzy oraz właścicieli mediów nie jest dążenie do większej równości. To oni bowiem musieliby stracić część swoich bogactw i władzy, bo to przecież oni są beneficjentami nierówności.
Jednym z największych zagrożeń, jakie niosą ze sobą nierówności, jest zagrożenie dla demokracji. Wraz ze wzrostem nierówności wzrasta również koncentracja władzy z jednej strony oraz wzrost niemocy z drugiej. Osoby najbogatsze dzięki wpływowi ekonomicznemu mogą dzięki lobbingowi tworzyć korzystne dla siebie prawo, które powoduje dalszy wzrost ich władzy i umacnianie pozycji ekonomicznej. W takiej sytuacji mamy jeden głos wyborczy przeciwko potędze ogromnych pieniędzy, układów towarzyskich i biznesowych. Pamiętajmy również o tym, że w nierównych społeczeństwach spada również chęć do uczestnictwa w życiu publicznym, a na prywatyzacji codzienności najbardziej korzystają najwięksi, którzy słabość dołu drabiny społecznej przekuwają na własny zysk: niski koszt pracy, złe położenie pracownika, jego bierność i atomizacja przyczynia się do redukcji kosztów działalności biznesowej i przez to zwiększają zysk z kapitału.
Dlaczego powinniśmy rozmawiać o nierównościach?
W dyskusjach o nierównościach często eksperci uciekają od normatywnego charakteru zagadnienia. Mamy do czynienia z ekonomizacją dyskursu nierówności, przy czym ekonomię rozumie się tutaj w stereotypowy sposób: przez wskaźniki, równania, surowy opis. Z takim opisem mamy do czynienia na poziomie klasy średniej i klasy średniej wyższej, gdzie temat może być nośny, modny, intelektualnie interesujący. Tymczasem jeżeli zejdziemy na dół drabiny społecznej debata na temat nierówności i jej sprowadzanie do tak asekurancko traktowanego „moralizowania” ma twarze konkretnych ludzi. U podstawy piramidy, która wydaj się w Polsce bardzo szeroka są konkretne jednostki tak jak inni członkowie społeczeństwa poddawane reklamowej tresurze, kulturze konsumpcji, presji na realizację (rozbuchanych) ambicji. Jednak ze względu na brak środków nie mogą w tej kulturze uczestniczyć. To jest druga Polska, której nie widać, ale której jest znacznie więcej niż Polski widocznej z okien biur w dużych miastach.
Nierówności to nie tylko indeksy i kwoty, ale przede wszystkim niemoc, zawiedzione nadzieje i złudzenia konkretnych ludzi. Dlatego ekonomiczna debata o nierównościach to także debata o lepszym świecie, o sposobach jego wymyślania, o środkach którymi można to osiągać i przywracaniu wiary w to, że inny opis rzeczywistości, taki w którym ludzi traktuje się podmiotowo, a nie redukuje do funkcji na wykresach, jest możliwy.
Przypisy:
* Na ważny aspekt sprawy wskazuje dr Julia Włodarczyk z Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach w swojej pracy „Nierówności dochodowe w Polsce według rozkładów Pareto i Boltzmana-Gibbsa”. Jako, że współczynnik Giniego jest w ujęciu geometrycznym różnicą powierzchni pomiędzy polem pod krzywą Lorentza wykreślaną przez ilość bogactwa kolejnych decyli społeczeństwa a polem pod przekątną będącą linią równości na wykresie, to może on przyjmować tą samą wartość przy różnych stopniach nachylenia krzywej. Inaczej mówią nie obrazuje on klarownie ilu ubogich jest w społeczeństwie. Możliwa jest więc sytuacja, gdzie przy takim samym współczynniku Giniego dla dwóch krajów najgorzej zarabiające dwa decyle dzieli inny dystans do górnego decyla.
** Jest on definiowany jako suma dochodów pieniężnych (w przypadku dochodów z pracy najemnej uwzględniających dodatkowo korzyści niepieniężne związane z użytkowaniem samochodu służbowego) netto (po odliczeniu zaliczek na podatek dochodowy, podatków od dochodów z własności, składek na ubezpieczenie społeczne, zdrowotne) wszystkich członków gospodarstwa domowego pomniejszona o: podatki od nieruchomości, transfery pieniężne przekazane innym gospodarstwom domowym oraz rozliczenia z Urzędem Skarbowym.
Artykuł pochodzi z portalu RynekPracy.Org Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych.