Mimo tych deklaracji i oczekiwań scena polityczna i medialna są zdominowane przez katolicką, konserwatywną, liberalną ekonomicznie prawicę. Prawica przeważa na wiecach, demonstracjach, w mediach, ale też osoby bezpośrednio niezaangażowane w politykę częściej udzielają się po prawej stronie. Dlaczego tak się dzieje?
Przyczyn tego stanu rzeczy jest wiele, ale nie sprowadzają się one wyłącznie do asymetrii w liczbie instytucji czy środków finansowych. Wszak kojarzone z lewicą SLD po 1989 roku rządziło krajem przez osiem lat. Tymczasem dzisiaj niewiele jest śladów lewicowych narracji w instytucjach publicznych, na czele z TVP. Okazuje się, że nawet osoby mianowane za rządów Sojuszu reprodukują konserwatywne wyobrażenia na temat społeczeństwa, gospodarki czy Kościoła.
Mamy niewątpliwie do czynienia z całościową hegemonią prawicy, która narzuciła reguły gry wszystkim uczestnikom życia publicznego. Ale ta hegemonia nie jest zrządzeniem losu, koniecznością dziejową, czymś naturalnym i nieuniknionym, lecz stanowi (między innymi) efekt określonych postaw, zachowań i działań ludzi deklarujących poglądy postępowe. Warto więc uderzyć się w pierś i poszukać przyczyn słabości obozu emancypacyjnego w jego własnych szeregach.
Po pierwsze, nie oszukujmy się, lewica pozwoliła prawicy zwyciężyć w znacznej mierze dlatego, że wycofała się z walki politycznej, zrezygnowała z uczestnictwa w wielu istotnych debatach i zasklepiła się w wąskim, inteligenckim habitusie. Wiele osób o poglądach postępowych, egalitarnych wycofało się z życia publicznego, brzydziły się bowiem debatą publiczną zawłaszczoną przez prawicę. Koncentrują dziś one swoją działalność na apolitycznych hobby lub realizują się w wąskich, zamkniętych środowiskach, które unikają kontaktu ze społeczeństwem. Można tu mówić o swoistym eskapizmie, który sprowadza aktywność lewicową do klubów, zamkniętych imprez, prywatnych rozmów. Częścią tego zjawiska jest też koncentrowanie się na działaniach, które nie mają bezpośredniego związku z kluczowymi bolączkami społecznymi: abstrakcyjnej dziedzinie sztuki czy niegroźnym aspekcie nauki. Przykład? Udział w seminarium o Leninie zamiast w proteście związkowym. Albo dyskusja o historii myśli lewicowej zamiast uczestnictwa w manifestacji przeciwko komercjalizacji nauki czy służby zdrowia. W ten sposób lewica zamyka się w wieży z kości słoniowej i przyjmuje bezpieczną pozycję zewnętrznego recenzenta życia społecznego, wycofuje się z Marksowskiego zadania zmieniania świata, teorii zaangażowanej i świadomie uwikłanej w bieżące walki i problemy społeczne, rezerwuje sobie rolę zdystansowanego interpretatora rzeczywistości, który nie angażuje się po żadnej ze stron. Częścią tego podejścia jest też przyjmowanie perspektywy pozornie ponadczasowej, zewnętrznej, powiązanej z roszczeniem sobie pretensji do obiektywizmu, ale też wysublimowanej teoretycznie, wyabstrahowanej z konkretu społecznego tak dalece, jak to możliwe. Z tego punktu widzenia analizy bieżących wydarzeń społecznych i politycznych uznawane są za płaskie, nieistotne i niepotrzebne, a do tego oczywiste i przyziemne. Przykładowo część lewicy w ostatnich miesiącach uznała, że nie warto zajmować się kwestią władzy Kościoła, bo temat ten jest już przepracowany i… nudny. Dzieje się to zaś w kraju, w którym pozycja kleru jest wciąż bardzo silna, a władza Kościoła ma bezpośrednie przełożenie na życie społeczne.
Konsekwencją eskapizmu jest odcięcie się od najważniejszych problemów społeczeństwa. Dystansowanie się od bieżących walk, konfliktów, protestów skutkuje błędną diagnozą problemów społecznych. Głównym punktem odniesienia staje się partia, środowisko, krąg znajomych, a nie rzeczywistość społeczna, wyborcy z ich problemami i oczekiwaniami. Ten mechanizm można dostrzec w postawach osobistych, ale też w nastawieniu większych podmiotów publicznych, jak partie czy stowarzyszenia. W ostatecznym rozrachunku alienacja prowadzi do konformizmu i przyjmowania uprzedzeń czy stereotypów własnego środowiska za przekonania całego społeczeństwa. Przykładowo od kilku lat największe podmioty polityczne kojarzone z lewicą nie poruszają kwestii restrykcyjnej ustawy aborcyjnej, nie krytykują dominującej polityki historycznej i nie wypowiadają się na temat potrzeby nacjonalizacji niektórych branż gospodarki. Za dominującymi głosami świata medialnego czy politycznego uznały najwyraźniej, że w tych sprawach istnieje powszechna zgoda i nie ma szansy na naruszenie status quo. Tymczasem opinie społeczeństwa w tych sprawach są bardzo podzielone. Cóż z tego jednak, skoro zamknięcie w polu polityczno-medialnym, rządzącym się, jak pisał Pierre Bourdieu, własnymi regułami, ale też zakleszczenie w inteligenckim, wielkomiejskim habitusie, nie pozwala szeroko pojętej lewicy dostrzec społecznych oczekiwań, frustracji, gniewu. A jeśli nawet je zauważy, to przyczyn upatruje w gotowych, podsuniętych przez dyskurs dominujący, interpretacjach – tych samych, którymi szermują inni, zwykle silniejsi polityczni gracze.
Trzecim zjawiskiem na lewicy jest daleko posunięty indywidualizm, tym bardziej zaskakujący, że częścią przekazu emancypacyjnego jest wsparcie dla działań kolektywnych, pogłębionej demokracji, solidarności klasowej. Tymczasem na polskiej lewicy akty solidarności spotykane są bardzo rzadko: każdy gra na siebie, celowo unika promowania innych inicjatyw lewicowych, ba, niekiedy wręcz dyskredytuje je z większą gorliwością niż działania prawicy – bądź co bądź, swojego rzeczywistego przeciwnika politycznego. Tak jakby lewica wpisała się w wyścig szczurów, stanowiący grę o sumie zerowej. Aby wygrać, musisz zniszczyć innych uczestników gry – nawet jeżeli mają oni ten sam przekaz co ty. Ten element źle pojętej aktywności środowisk lewicowych wyraźnie widać w mediach społecznościowych: podczas gdy grupy prawicowe błyskawicznie rozpowszechniają swoje teksty, memy czy filmiki, wykazują się solidarnością i ogólnym wsparciem, administratorzy portali i profili lewicowych często wyniośle lekceważą przekaz wychodzący z lewicowych kręgów, grup, społeczności innych niż ich własne. Ten mechanizm widać też na scenie politycznej, gdzie największymi wrogami ugrupowań kojarzonych z lewicą nie okazują się neoliberalny rząd czy konserwatywna, katolicka opozycja, a… inne środowiska lewicowe. W konsekwencji lewica jest tylko słaba i podzielona, lecz także swoją praktyką działania przeczy postulatom, które artykułuje.
Po czwarte, lewicę cechuje irytujący brak solidności: niedotrzymywanie zobowiązań, „tumiwisizm”, celebrowanie własnych emocjonalnych problemów i przyzwolenie na to, by przekładały się one na wspólne działania, co prowadzi w efekcie do ich destrukcji. Stąd nikła frekwencja na protestach, pikietach czy konferencjach organizowanych przez środowiska lewicowe. Masowe zgłaszanie się do udziału w wydarzeniach tworzonych na Facebooku nie przekłada się na realne w nich uczestnictwo. Z perspektywy organizatorów lewicowych imprez takie zachowanie rozczarowuje, deprymuje, ale przede wszystkim podważa zaufanie i wiarę w sens działań, które w zamierzeniu mają być wspólne; poza wszystkim jest też przejawem braku szacunku dla cudzej pracy. Przewaga środowisk konserwatywnych w przestrzeni publicznej bierze się nie tylko z instytucjonalnego wsparcia Kościoła, mediów czy władzy politycznej, lecz także z większego zdyscyplinowania, determinacji, poczucia, że służy się wspólnej sprawie. Zwróćmy uwagę, że środowiska ultrakonserwatywnej prawicy bardzo łatwo zbierają 100 000 podpisów pod najbardziej szalonymi propozycjami (które zresztą cieszą się poparciem niewielkiego odsetka społeczeństwa). Tymczasem lewica ma kłopot z mobilizacją swojego elektoratu (nie mówiąc już o pozyskaniu nowego), chociaż istnieje wysokie poparcie dla jej postulatów. Dotyczy to zarówno kwestii zwanych w Polsce światopoglądowymi, jak i spraw ekonomicznych. Najwyraźniej osoby o poglądach lewicowych uważają, że rozwiązania instytucjonalne ich nie dotyczą, a takie problemy jak aborcja czy płaca minimalna rozwiążą same, dzięki własnej inicjatywie. Oznacza to zaś ni mniej, ni więcej, że „kupiły” one neoliberalną zasadę jednostkowej odpowiedzialności za wszystko, a tym samym zwątpiły w sens działań kolektywnych, czyli i własnych zobowiązań wobec zbiorowości.
Po piąte, znaczna część osób i środowisk emancypacyjnych przejęła od prawicy elementy myślenia i działania autorytarnego. W wielu środowiskach przyjęło się, że od podmiotowych ról są celebryci, a szary tłum ma pełnić funkcję niewidzialnego wolontariusza. Słabość ta szczególnie mocno dotknęła środowiska feministyczne. Dwadzieścia pięć lat temu mieliśmy w Polsce ruch, który potrafił zebrać ponad milion podpisów za liberalizacją ustawy antyaborcyjnej. Dzisiaj mamy kilka feministycznych gwiazd, a ruch nie istnieje. Również w środowiskach politycznych na listach wyborczych od ponad dwudziestu lat pojawiają się wciąż te same osoby, a gdy próbuje się przebić ktoś nowy, zarzuca mu się karierowiczostwo. W obydwu tych kręgach mamy do czynienia ze zjawiskiem podpierania się autorytetami, które z kolei bardzo dbają, by podtrzymać swój status autorytetów. Koło się zamyka. Z drugiej strony wytworzyło się coś, co można określić mianem hierarchiczności struktur niehierarchicznych. Deklarowana szczególnie w środowiskach anarchistycznych niechęć do procedur, jasnych i czytelnych zasad, przekłada się na dyktat nieformalnych układów i relacji koleżeńskich. W konsekwencji rzekomy brak stosunków władzy prowadzi do dominacji silniejszych, narzucania swojej woli innym siłą charakteru, pozycji, układów.
Po szóste, wiele środowisk lewicowych cierpi na syndrom oblężonej twierdzy i wiecznej ofiary. Osoby o poglądach lewicowych nie tolerują uwag krytycznych i każdy wyraz dezaprobaty odbierają jako atak personalny. Taka postawa nie pozwala uczyć się na błędach i często zamyka lewicę w środowiskowych, sekciarskich kłótniach wewnętrznych, zrozumiałych tylko dla wtajemniczonych. W efekcie osobiste ambicje i uprzedzenia okazują się ważniejsze od kwestii ideowych. Z kolei uznanie siebie za ofiarę prawicy, Kościoła, mediów, ale też… lewicy i społeczeństwa stanowi wygodną wymówkę: pozwala przymknąć oczy na własne błędy, umożliwia zamknięcie się we własnych, bezpiecznych środowiskach i celebrowanie wypracowanych przez lata przyzwyczajeń.
Wreszcie po siódme, lewica jest niecierpliwa: oczekuje natychmiastowej gratyfikacji i szybko rezygnuje, gdy jej nie ma. Pod tym względem wiele osób o poglądach postępowych, egalitarnych uległo bakcylowi neoliberalizmu. Sukces ma być błyskawiczny, aby go zaś osiągnąć, można i trzeba stosować dowolne metody. Jeżeli sukces nie przychodzi, konieczna okazuje się zmiana środowiska, grupy czy partii. Stąd w ostatnich miesiącach jesteśmy świadkami licznych transferów politycznych zarówno wśród lewicy parlamentarnej, jak i pozaparlamentarnej.
Nasza diagnoza jest krytyczna, ale nie moralizatorska. Lewicy nie wzmocnią rozważania o „lewicowości lewicy”, tęsknota za przeszłością, dywagacje o etosie. Jeśli nie zmienią się postawy, zachowania, nawyki indywidualne i grupowe, czeka nas marginalizacja, by nie powiedzieć anihilacja. Aby powstrzymać hegemonię neoliberalnej prawicy, trzeba przedstawić spójną, całościową alternatywę. Powinno to dotyczyć zarówno wizji świata, jak i dobieranych argumentów czy sposobów działania. Bez idei, programu, strategii działania lewicy albo nie będzie, albo upodobni się ona co najwyżej do liberalnego centrum. To samo czeka nas, jeśli nie będzie komu tych idei, programów i strategii tworzyć i wcielać w życie. Bez zaangażowania, aktywności, woli działania i współpracy nie porwiemy naszych sympatyków, nie mówiąc już o przekonaniu nieprzekonanych.
Agnieszka Mrozik
Piotr Szumlewicz
Artykuł ukazał się w „Bez Dogmatu”, nr 105/2015.