Z prof. Mirosławem Karwatem, kierownikiem Zakładu Filozofii i Teorii Polityki Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia Bartosz Machalica.
Bartosz Machalica: Dlaczego lewica przegrała? Przegrała ostatnie wybory parlamentarne, ale przede wszystkim przegrała ostatnie ćwierćwiecze?
Prof. Mirosław Karwat: Można powiedzieć, że lewica jest w kryzysie w całej Europie. Trudno, aby w tej sytuacji nie była w kryzysie w Polsce – w państwie gdzie co prawda lewica ma piękne tradycje, ale też w państwie gdzie lewicowość zawsze była postawą mniejszościową. Jest to jednak tłumaczenie, które niewiele tłumaczy, a zbyt wiele usprawiedliwia.
Co więc zdecydowało o porażce lewicy?
Jej postawa w czasie transformacji, przede wszystkim społeczno-gospodarczej zafundowanej Polsce przez Leszka Balcerowicza. Lewica polityczna nie była w stanie wyartykułować odważnej alternatywy wobec gospodarczego neoliberalizmu. Jeszcze w SdRP duch oporu, pewnego niepokoju, obrony osiągnięć PRL był obecny. W SLD niemal zupełnie zanikł. Sojusz stał się jednym z filarów legitymizujących ustrój ze wszystkimi jego dobrymi i złymi stronami. . Jeśli ktoś mówił „Balcerowicz musi odejść”, to niekoniecznie była to lewica.
Problemem był język czy działania?
I jedno, i drugie. Ale brak własnego języka to ważny aspekt kryzysu polskiej lewicy. Czasami mam wrażenie, że lewica polityczna była w Polsce najgorliwszym wykonawcą ustawy o zakazie propagowania ustroju totalitarnego. Oczywiście w punktach dotyczących ustroju komunistycznego.
Jakiego konkretnie języka zabrakło?
Przede wszystkim wyrzucono z języka, ale też z diagnozy sytuacji społecznej, pojęcie walki klas, jakby utożsamiając je ze stalinowskimi zbrodniami. A przecież każdy strajk, każdy protest przeciwko mobbingowi, każda dyskusja na temat kształtu systemu podatkowego to element walki klas. Lewica zaakceptowała retorykę neoliberalną, w której „pracodawcą” jest przedsiębiorca, a nie pracownik. A przecież to pracownik daje społeczeństwu swoją pracę. Biznesmen tę pracę kupuje.
To problem tylko SLD i innych partii lewicy?
Również ruchu związkowego. OPZZ przez lata żył złudzeniami apolityczności, gdy w tym czasie „Solidarność” – znacznie bardziej bojowa w swoich rewindykacjach, ściśle związała się z PiS-em.
Czyli zawodziło więcej niż jedno ogniwo?
Doszło do demontażu wspólnego frontu postępowych intelektualistów, związkowców i zawodowych polityków.
Jak pan ocenia tę ostatnią grupę?
Krytycznie. Większość z nich żyła w przeświadczeniu, że to akurat oni muszą być nieprzerwanie przez 20 czy 25 lat w Sejmie. Ale ważniejsze jest to, do czego wykorzystywali tę obecność. Do zmieniania świata? Przez 25 lat obecności w Sejmie nie stworzyli alternatywy dla powstającego modelu kapitalizmu (chwilowa zmiana rządów to jeszcze nie zmiana reguł systemu). Nie przejawiali ambicji realnej i całościowej zmiany społecznej, lecz tylko odruchy przystosowawcze. W tym czasie poza sejmem działy się straszne rzeczy, jak chociażby zamachy na kodeks pracy, dzika reprywatyzacja, wyrzucanie z mieszkań ludzi będących legalnymi lokatorami. A lewica sejmowa nie potrafiła realnie rozwiązać tego problemu. Na marginesie mam spory problem z kultem Barbary Blidy. Z jednej strony, należy jej się wielki szacunek za zachowanie godności w sytuacji, gdy próbowano ją upodlić. Z drugiej, trudno zapomnieć, że to minister Blida wprowadziła w Polsce eksmisję na bruk. Jej ewolucja była więc jednym z symptomów oligarchizacji SLD.
Jak opisałby pan to zjawisko?
Obrazowo jako „zmianę punktu widzenia w ślad za zmianą punktu siedzenia” (rady nadzorcze, zarządy, lukratywne posady, wkroczenie w świat banków, lokat, depozytów, akcjonariuszy). Stare jak świat zjawisko alienacji klasowej. Na dłuższą metę polityczny rentier nie zrozumie proletariusza czy prekariusza. Nie będzie jego reprezentantem.
Co w takim razie jest warunkiem odrodzenia lewicy, jej powrotu jako znaczącej siły politycznej?
Wyzbycie się przez lewicę tego, co nazywano kiedyś kretynizmem parlamentarnym. Bez obrazy dla parlamentarzystów lewicy, bo wielu z nich ma imponujący dorobek. Trzeba jednak wyzwolić się z mylnego przekonania, że polityka zaczyna się i kończy na pracy w Sejmie i na komentowaniu tej pracy w telewizji. Liderzy i działacze SLD uwierzyli, że szczytem lewicowości jest umiarkowanie krytyczny, komentatorski udział w mechanizmach liberalnej demokracji. Polityk o takim nastawieniu jest potrzebny tylko… sam sobie. Jego zabiegi o własny status, o reelekcję i występy w mediach są coraz bardziej oderwane od spraw świata pracy najemnej. Porównajmy Sojusz z PiS-em. Partia Kaczyńskiego jest bardzo aktywna w Sejmie, w mediach. Ale też potrafi mobilizować masy – w sieci Klubów Gazety Polskiej, przy wsparciu Rodziny Radia Maryja, umie też zorganizować nacisk społeczny „na ulicy” . Czyli idzie „szerokim frontem”, co kiedyś było specjalnością lewicy.
Mają swoje media.
Zadbali o to. Ale to nie tylko media, lecz cała masa publikacji dostosowanych do różnego stopnia intelektualnego wyrafinowania odbiorców. Lewica swoich mediów nie stworzyła, jej liderzy zlekceważyli tę potrzebę. I nagle okazuje się, że nie ma innych kanałów artykulacji swoich poglądów poza Sejmem i mediami skupiającymi się na relacjonowaniu sejmowej polityki. To są właśnie skutki „kretynizmu parlamentarnego”.
Panuje przekonanie, że w czasach mediokracji do skutecznego uprawiania polityki potrzebny jest lider. Jakie cechy powinien mieć lider odnowionej lewicy?
Powinien być to przede wszystkim ktoś, kto nie zawdzięcza swojej kariery teczkowaniu, czyli wąsko rozumianej działalności partyjnej. Powinien być reprezentantem swojego środowiska. „Solidarność” w okresie swojego karnawału była takim właśnie fenomenem, w którym objawiały się różne samorodne talenty polityczne, wyrastali oddolnie autentyczni liderzy swoich środowisk. Lider lewicy pozaparlamentarnej musi być bezwzględnie trybunem ludowym. Musi być kimś, kto przynajmniej w momencie startu pochodzi z mas i potrafi się z nimi komunikować.
Wielkie emocje na lewicy budzi kwestia podejścia do sporu o Trybunał Konstytucyjny. Cześć liderów Zjednoczonej Lewicy protestuje na ulicach przeciwko działaniom PiS. Z drugiej strony – z pozycji bardziej radykalnych – pojawiają się głosy, że skoro liberałowie nie troszczyli się prawa pracownicze, to pracownicy nie powinni troszczyć się o trybunał.
Te ostatnie wypowiedzi to dziecięca choroba lewicowości. Klasowa interpretacja stosunków ekonomicznych i charakteru państwa jest konieczna, trzeba mieć poczucie rzeczywistości, a „bezklasowa” interpretacja liberalnych praw i swobód jest naiwnością . Nie można jednak wylewać dziecka z kąpielą. To przypomina leninowską tezę o demokracji liberalnej, jako służącej wyłącznie panowaniu burżuazji. Tymczasem w sporze o charakter liberalnej demokracji rację mieli nie bolszewicy, lecz socjaldemokraci. Głosili oni, że prawa obywatelskie – niezależnie od ich burżuazyjnego rodowodu – służą wszystkim przedstawicielom wszystkich klas. Bez praw obywatelskich trudno bronić praw pracowniczych. Bez wolności słowa nie ma wolności zgromadzeń i zrzeszeń, bez której z kolei nie ma prawa do strajku. Ograniczenie praw obywatelskich, inwigilacja przez państwo w pierwszej kolejności uderzają w biednych. Bogaci zawsze mogą kupić sobie wolności, ominąć prawo i wybrnąć z zagrożeń. Mniej zamożnym i po prostu biednym godność i bezpieczeństwo musi gwarantować je państwo. To tak jak z aborcją. Dla bogatych kobiet zakaz nie jest wielkim problemem, dla biednych kobiet wprost przeciwnie.
Czyli zawierać sojusz z liberałami?
Są sprawy – i jest ich wiele – w których lewica nigdy z liberałami się nie porozumie. Ale w kwestiach związanych z obroną demokratycznych instytucji metapolitycznych konieczny jest sojusz z liberałami – w jakiejś mierze taktyczny, ale też w pewnym stopniu pryncypialny.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad pochodzi z portalu Trybuna.eu.