Przede wszystkim Andrzej Leder nie potrafi wyjść z roli filozofa kultury. Jak typowy lewicowy intelektualista niestety nie umie spojrzeć na zagadnienia szerzej. Większość rozmowy poświęca właśnie kwestiom kulturowym i światopoglądowym. Jego zdaniem słabość lewicy bierze się między innymi z dominującej roli kościoła katolickiego oraz mentalności rodzinno-klanowej panującej wśród Polaków. Trudno nie przyznać mu w pewnej racji, jednak czy aby są to rzeczywiście główne powody? Zacznijmy od słownictwa i padających określeń. Leder, mówiąc o lewicy całkowicie rezygnuje z klasowości, a przynajmniej tej rozumianej jako walka o prawa ludzi pracy. Za to kilkakrotnie odnosi się do wielkomiejskiej klasy średniej. Dla niego punktem odniesienia jest więc co najwyżej zdeklasowane mieszczaństwo. Bardzo mało uwagi poświęca problemom typowo pracowniczym. Zauważa wprawdzie iż Wielkomiejska klasa średnia jakoś oswoiła sobie polski kapitalizm więc trzeba wyjść do tych, którzy na transformacji stracili, jednak kompletnie nie ma pomysłu jak to zrobić. Ponieważ nie prezentuje podejścia klasowego proponuje dziwne sojusze przypominające te formowane obecnie przez front tak zwanych „obrońców demokracji”. Jego zdaniem Jeśli zsumować poparcie dla Nowoczesnej, PO, Zjednoczonej Lewicy i Razem, to otrzymujemy ponad 40 procent głosów. To oznacza dość dużą grupę, głównie wielkomiejską, która niechętna była skostniałemu myśleniu schyłkowej PO, ale tym bardziej niechętna jest estetyce PiS. Taka fałszywa koncepcja eklektycznego sojuszu to nic innego jak rezygnacja właśnie z haseł lewicowych, oddanie pola neoliberałom i powielanie de facto ich sposobu myślenia.
W dodatku twierdzi on, iż nadzieją na nowa jakość jest partia Nowoczesna, ponieważ staje się partią odpowiedzialności za demokrację. Jest to zatem partia „w drodze”, a że niewątpliwie jest tam wielu przytomnych ludzi, sądzę, że gdyby wzięli kiedyś realną odpowiedzialność za państwo, to także ich – podobnie jak kiedyś Platformę w ostatnim okresie – czeka pewna ewolucja w kierunku socjaldemokratycznym. Jeśli najbardziej reakcyjne ugrupowanie reprezentujące interesy banków i wielkiego biznesu określa się zmierzającym ku socjaldemokracji, to oznacza to iż spektrum debaty politycznej w Polsce przesunęło się jeszcze bardziej na prawo. Nawet część lewicowych komentatorów uwierzyła w mity o „postępowości” ugrupowania Ryszarda Petru, jednego z bogatszych posłów. Ta naiwna wiara w kierowanie ku lewicy mainstreamowych ugrupowań przewija się w publicystyce Krytyki Politycznej już od dłuższego czasu. To naczelny KP Sławomir Sierakowski bronił ministra Radka Sikorskiego jako „odpowiedzialnego polityka” i ekspansjonistycznej polityki względem Ukrainy, a jednocześnie twierdził, że PO będzie „zmierzała ku socjaldemokracji”. Oczywiście teorie te były bardzo szybko i bezwzględnie weryfikowane przez życie.
Leder nie ma kompletnie pomysłu na związki zawodowe. Nie mówi nic o konieczności zakładania bojowych organizacji pracowniczych. Stwierdzenie Ledera iż bezradność wobec naszego kapitalizmu jest niemal powszechna, skoro związki zawodowe są poza sektorem publicznym bardzo słabe, a panująca ideologia mówi ci, że jesteś tyle wart, ile potrafisz wypracować, to zwykłe pustosłowie. Tymczasem właśnie w organizacjach pracowniczych, a nie sojuszu z mieszczaństwem, lewica powinna upatrywać swojej szansy. Główne związki zawodowe stały się jedynie wydmuszkami, niezdolnymi do skutecznej walki, lecz tym bardziej przed lewicą stoi zadanie zagospodarowanie powstałej luki. Podstawowa walka nie toczy się bowiem w sferze kulturowej, jak chciałby Leder, ale w zakładach pracy. Dawno nikt na lewicy nie podniósł tematu rad pracowniczych, uspołecznienia środków produkcji czy sposobu prowadzenia strajków w sytuacji, w której prawo de facto ich zakazuje.
Leder chciałby z kolei aby nowa nadzieja była partia polityczna, w jego wersji Razem, której członkowie będą musieli to poparcie wypracować; nogami, przekonywaniem, znoszeniem nieufności, dyskutowaniem z „księżycowymi” argumentami. W tych wszystkich hurtowniach, montowniach, call-center i hipermarketach. „Dobrą wiadomość” mają więc nieść nie działający w zakładzie związkowcy, ale światli, socjaldemokratyczni agitatorzy. Mają oni pomóc nie tyle obalić, czy nawet zreformować kapitalizm, co go oswoić. Notabene, analogie Razem do KPP, które przydarzały się niektórym publicystom Wyborczej, są absurdalne, bo to nie jest partia ludzi wykluczonych – zresztą poziom wystąpienia Adriana Zandberga w debacie wyborczej świadczy o tym jednoznacznie - twierdzi Leder. Nieświadomie ujawnia tym samym inna cechę części lewicowej inteligencji, faktyczną niechęć do wykluczonych, bo cóż sugeruje? Prawdziwie wykluczony nie byłby przecież w stanie racjonalnie argumentować w dyskusji, tylko rzucałby „księżycowe” argumenty, walił pięścią w stół i krzyczał. Wystarczy jednak pójść porozmawiać z bezrobotnymi, lokatorami zagrożonymi eksmisją czy pracującymi za najniższą krajową aby zobaczyć, że twierdzenie o „ciemnym ludzie” oczekującym oświecenia bardzo często jest zwykłą bajką głoszona przez oderwanych od rzeczywistości intelektualistów.
Lewica nie powinna bowiem szukać Zandbergów, którzy przyjdą powiedzieć społeczeństwu jak nieco lepiej zarządzać kapitalizmem i ukryć wyzysk. Potrzebna jest mozolna, mało efektowna, ale codzienna walka o budowę ruchów społecznych. Ich zalążki istnieją lokalnie, w poszczególnych dzielnicach, zakładach pracy. Niewiele o nich wiadomo, bo nie trafiają na łamy głównych gazet, a najczęściej nawet na portal Krytyki Politycznej. Często w tych małych grupach są lokalni liderzy czy liderki nawet nie określające się jako lewica, ale występujący z postulatami o wiele bardziej zdecydowanymi niż socjaldemokratyczne pomysły Andrzeja Ledera.
„Pustka po lewicy” pokazuje też jedną z głównych wad polskiej lewicy. Jest ona tak bardzo ograniczona i zastraszona, że boi się jakichkolwiek dalej idących postulatów. Zamknęła się niemal wyłącznie w spektrum socjaldemokratycznych recept, z tym, że nawet klasyczna socjaldemokracja wypada tu jako skrajność. Leder, Sierakowski, czy inni publicyści KP nie wyobrażają sobie systemu innego niż kapitalistyczny, oczywiście funkcjonujący w ramach międzynarodowych instytucji takich jak UE czy NATO. Idee komunizmu, czy anarchosyndykalizmu są wręcz zakazane. KP i inni zwolennicy różnych partii umiarkowanego postępu dystansują się od radykalnej lewicy jeszcze bardziej zdecydowanie niż od formacji prawicowych takich jak PO czy Nowoczesna. Łudzą się „zbawiennym wpływem” Unii Europejskiej, który wśród większości lewicy stal się niemal dogmatem. Andrzej Leder mówi nawet z sympatią o koncepcji tworzenia Stanów Zjednoczonych Europy, zapominając, lub nie chcąc pamiętać, że takie stany służyłyby przede wszystkim wielkim, ponadnarodowym korporacjom i nie rozwiązałyby problemów społecznych.
Lewica, jeśli chce być wiarygodna dla ludzi wykluczonych musi powrócić do swoich modernistycznych korzeni. Populizm, w zdrowym rozumieniu tego pojęcia, nie jest czymś wstydliwym. To również tradycja, do której należy sięgnąć i przeciwstawić ją dominującemu, szkodliwemu, populizmowi neoliberalnemu oraz nacjonalistycznemu. To ludzie wściekli, a nie oświeceni agitatorzy, mają szanse odbudować lewicę. Odrodzi się ona podczas strajków, okupacji budynków, akcji bezpośrednich, a nie w akademickich debatach. Ludwik Waryński, Edward Abramowski, Róża Luksemburg w przeciwieństwie do większości publicystów oraz ekspertów od lewicowości z Krytyki Politycznej, budowali lewicę właśnie działając i zmieniając świat, a nie tylko starając się go opisać w naukowych rozprawach.
Piotr Ciszewski