„Złapałaś mnie na etapie szukania pracy, próbowania od nowa, zaczepienia się w kolejnym zawodzie. Bo ja najpierw miałam być aktorką, potem dziennikarką, aż w końcu zostałam kelnerką. A chciałabym być pisarką. Tymczasem wędruje od jednego do drugiego lokalu i nie starcza mi już siły i czasu na zajęcie się czymś bardziej ambitnym” – mówi Karolina, jedna z bohaterek książki „Zaduch” Marty Szarejko opisującej perypetię warszawskich „słoików”, ludzi, którzy wyrwali się z małych miejscowości i przyjechali do dużego miasta, aby spełniać własne ambicje. Autorka kreśli portrety wyobcowania i walki o lepszy byt osób, które swój kapitał ekonomiczny i – a może przede wszystkim – kulturowy musiały wypracować same. Karolina jest jedną z najbardziej tragicznych postaci opisywanych w reportażu. Dziewczyna ma dwadzieścia osiem lat, jest pracowita i uparta, a mimo to wciąż odbija się od kolejnych śmieciowych zawodów nie mogąc godnie zarobić, ani ustabilizować swojej trajektorii życiowej. Plasuje się gdzieś na pograniczu prekariatu i tzw. working poor. Należy do ludzi, którzy ciężką pracą się nie bogacą.
Karolina z książki Marty Szarejko jest świetnym przykładem demistyfikującym ideologiczne podejście do niedostatku, które można streścić w zdaniu „biedny znaczy leniwy”. W dość zawoalowany sposób właśnie takie stanowisko wyraził w radiu TOK FM podczas debaty o programie 500+ Jeremi Mordasewicz retorycznie pytając: „Czy chodzi nam o to, żeby dzieci rodziły się w rodzinach o silnym etosie pracy, które mogą zapewnić im dobre wychowanie, czy chodzi nam, żeby dzieci rodziły się w ogóle?”. W tym pytaniu pobrzmiewa nuta oskarżenia osób uboższych za własną biedę. Z takim stanowiskiem, ale wyrażonym bardziej wprost, często stykamy się też w internetowych komentarzach, czy podczas prywatnych rozmów. Według cytowanych przez prof. Ryszarda Szarfenberga w prezentacji „Ubóstwo osób pracujących w Polsce” danych CBOS za rok 2012 aż 42% respondentów jako barierę w wychodzeniu z biedy widziało lenistwo lub niechęć do podejmowania pracy. Zazwyczaj stwierdzenie o zawinionej biedzie jest poparte jakimś dowodem anegdotycznym, z którym polemizować można jedynie przez szersze spojrzenie na problem związku ubóstwa (i zamożności) z pracą, czy szerzej mówiąc „sprawstwem”. A raczej z brakiem takiego związku.
Ubóstwo relatywne i absolutne
Banałem jest stwierdzenie, że bieda jest zjawiskiem relatywnym. Jej opis nie pozostaje bez związku z aktualną sytuacją danego społeczeństwa, kontekstem historycznym i tym, co jako społeczeństwo, uważamy za istotne dobra lub usługi. Właśnie dlatego stwierdzenia w stylu „kiedyś to była bieda, dzieci chodziły na bosaka, dziś nie ma biedy, bo nawet bezdomni mają buty” jest bez sensu. Dzisiaj osoba pozostająca w stanie absolutnego ubóstwa (o kategorii absolutnego ubóstwa będzie mowa niżej) żyje na wyższym poziomie niż średniowieczni królowie. Po prostu ma dostęp do lepszej jakości usług takich jak edukacja publiczna, publiczna służba zdrowia, czy nawet pomieszczenie mieszkalne z lepszym sanitariatem.
Dyskutując o biedzie mamy dzisiaj zazwyczaj na myśli dwa sposoby jej opisywania. Pierwszym jest wyżej wspomniana bieda absolutna. Granicą ubóstwa absolutnego jest kategoria określana przez Instytut Pracy i Spraw Socjalnych jako minimum egzystencji lub minimum biologiczne. Minimum egzystencji to miesięczna wysokość środków pozwalająca na zaspokojenie podstawowych potrzeb konsumpcyjnych. Poniżej kwoty minimum mamy do czynienia ze stanem biologicznego zagrożenia życia. Drugim sposobem określania ubóstwa jest ubóstwo relatywne, którego próg Główny Urząd Statystyczny określa jako „formę nierówności, nadmiernego dystansu pomiędzy poziomem życia poszczególnych grup ludności”. To bardzo ważne rozróżnienie; ubóstwo absolutne może bowiem zostać niemal całkowicie zlikwidowane przez podnoszenie dochodów gospodarstw domowych, ubóstwo relatywne natomiast można jedynie zmniejszać przez zmniejszanie nierówności między gospodarstwami domowymi.
Najdokładniejszymi pomiarami skali ubóstwa absolutnego i relatywnego w Polsce dysponuje Główny Urząd Statystyczny. Według badania „Ubóstwo w Polsce w latach 2013 i 2014” w 2014 roku w Polsce ubóstwem absolutnym było dotkniętych 7,4% gospodarstw domowych, czyli 2,8 mln osób!
Czy mamy więc do czynienia z plagą niemal kilkuset tysięcy ludzi niewiarygodnie leniwych (pamiętajmy, że te 2,8 mln osób jest liczone jako gospodarstwa domowe, a w tych są również niepracujące dzieci)? Wśród gospodarstw domowych dotkniętych ubóstwem absolutnym jedynie 21% to gospodarstwa, których członkowie utrzymują się niezarobkowych źródeł. Mogą to być zasiłki z pomocy społecznej, pomoc organizacji charytatywnych, czy pomoc godziny. Kolejną kategorią osób skrajnie ubogich stanowią renciści, czyli ludzie, którzy ze względu na jakąś niepełnosprawność nie mogą wykonywać pracy (12,5%). Grupą narażoną na ubóstwo absolutne są rolnicy (12,1%), pracownicy (6,5%), emeryci (5,8%), a także osoby samozatrudnione (4,1%).
Na ubóstwo naraża również, jak nie trudno się domyślić, wykształcenie, a raczej jego brak. Wśród ubogich najwięcej jest osób z wykształceniem co najwyżej gimnazjalnym (18,2%), zasadniczym zawodowym (10,1%), średnim (4,7%). Niezłą polisą od ubóstwa absolutnego jest wykształcenie wyższe. Jedynie 0,9% spośród osób ubogich to absolwenci szkół wyższych. Warto jest jednak mieć na uwadze, to że etos nauki jest przekazywany pokoleniowo. Jeżeli więc urodziłeś się jako dziecko rodziców z klasy średniej zapewne od dziecka będziesz dorastał, lub dorastała w przeświadczeniu, że wykształcenie jest ważne, przez co w życiu dorosłym wybierzesz się na studia wyższe. Ma to mniej wspólnego z osobistą zasługą niż się powszechnie sądzi: jeżeli od dzieciństwa wzrastasz w przekonaniu, że szkoła średnia jest naturalną koleją rzeczy, to z o wiele większym prawdopodobieństwem uzyskasz dyplom niż w sytuacji, gdy otoczenie zniechęca do nauki lub pozostaje ona poza strefą zainteresowania wyboru życiowych strategii.
Na ubóstwo narażone są również te gospodarstwa domowe, których członkiem jest osoba niepełnosprawna, lub gospodarstwa wielodzietne. Wśród wszystkich ubogich gospodarstw niemal 27% stanowią te z czwórką dzieci. To z kolei powoduje, że wśród osób dotkniętych ubóstwem absolutnym jest właśnie najwięcej dzieci do 17 roku życia. To one w przyszłości mają podwyższone ryzyko powtórzenia losu ubogich rodziców.
Ubóstwo jest również rozlokowane geograficznie. Najmniejsze jest w dużych miastach powyżej 500 tys. mieszkańców. W takich lokalizacjach mieści się jedynie 1% ubogich gospodarstw domowych. Odsetek ubogich zwiększa się proporcjonalnie do zmniejszania się liczby mieszkańców ośrodków i osiąga największy zasięg na wsi – 11,8%. Czy to oznacza, że w mniejszych miasteczkach mieszkają ludzie bardziej leniwi lub – jak stwierdził Jeremi Mordasewicz – „pozbawieni etosu pracy”? Nie, to oznacza raczej, że rozkład bogactwa jest nierównomierny np. z powodu niedostatecznej chłonności rynku pracy, niedostatecznego popytu wewnętrznego.
Strefa niedostatku
Pojęcie to jest używane do określenia stanu braku zaspokojenia potrzeb konsumpcyjnych. Granicą niedostatku jest określane również przez Instytut Pracy i Spraw Socjalnych tzw. minimum socjalne. W koszyku minimum socjalnego uwzględnia się dobra i usługi, które zaspokajają nie tylko podstawowe potrzeby egzystencjalne, ale też środki na utrzymywanie kontaktów towarzyskich, edukacji i podstawowego uczestnictwa w kulturze. Sfera niedostatku nie jest więc progiem ubóstwa, raczej, jak możemy przeczytać w opracowaniu GUS „minimalnym godziwym standardem życia”. W 2014 roku w Polsce w sferze niedostatku żyło 43% osób, czyli ok.16.5 mln ludzi. Czy ktokolwiek odważyłby się stwierdzić, że niemal połowa Polaków (na wsiach ponad połowa, bo 57,1%) żyje poniżej godziwego minimum z powodu lenistwa?
Już zauważyliśmy, że tylko 1/5 spośród osób borykających się z problemem ubóstwa egzystencjalnego to osoby, które – przy złej woli – można określić jako leniwe (w rzeczywistości są to często ludzie np. pogrążeni w depresji, posiadający głębokie zaburzenia). Niestety w Polsce wciąż w obiegu publicznym silnie obecna jest opowieść o indywidualnych zasługach dotyczących sukcesów oraz, co za tym idzie, indywidualnej winie dotyczącej niedostatku. Powstaje więc pytanie dlaczego niemal połowa Polaków, jednego z najbardziej zapracowanych narodów Europy nie może osiągnąć godziwego życia? A dane mówią jednoznacznie: jesteśmy prawdziwymi pracusiami starego kontynentu.
Czy biedni pracują mniej?
Według danych OECD przytaczanych przez portal rynekpracy.pl statystyczny Polak w 2012 pracował średnio 1929 rodziny w roku. Więcej niż Polacy w 2012 roku przepracowali jedynie… Grecy: 2034 godziny. Austriak pracował średnio 1699 godzin, Fin 1672 godziny, Słoweniec 1640, Szwed 1621. Najmniej pracowali Niemcy (1479 godzin) i Holendrzy (1381). Wynika to po części z tego, że Polacy, poza Estończykami, mają najmniejszą sumę dni wolnych od pracy w roku – 28 (przy 29 dniach wolnych należących się Estończykom). Duńczyk może odpoczywać 38 dni, Francuz 39, a Niemiec 40. Dane te mogą nas złościć, jeżeli zestawimy czas pracy i wielkość produkcji per capita. Przy przepracowanych 1929 godzinach przez przeciętnego Polaka nasz kraj wypracowuje 66% PKP per capita średniej unijnej, a pracujący 1381 godzin Holendrzy wypracowują 128%.
Porównania międzynarodowe świetnie ilustrują fakt, że indywidualna pracowitość ma niewiele wspólnego z zamożnością lub niedostatkiem. Na to jak zamożny jest dany pracownik wpływają tysiące czynników: rodzaj dominującej produkcji w gospodarce, wydajność pracy, ochrona pracowników, system podatkowy, siłą związków zawodowych.
Niektórzy powiedzą, że pracowitość należy porównywać w obrębie jednego kraju. W zasadzie nie wiadomo dlaczego miałoby tak być: przecież właśnie porównanie międzynarodowe świetnie obrazuje, że to nie indywidualne starania są podstawą sukcesu bądź porażki konkretnego człowieka, tylko system gospodarczych i ekonomicznych naczyń połączonych. Mimo wszystko postarajmy się porównać czas pracy (pracowitość) polskich pracowników oraz ich zarobki.
Zestawienia średniego tygodniowego czasu pracy w poszczególnych branżach dokonała analityczka Biura Analiz Sejmowych, Bożena Kłos w opracowaniu „Czas pracy w Polsce na tle innych państw Członkowskich Unii Europejskiej”. Zestawiając czas pracy ze średnimi wynagrodzeniami wśród grupa zawodowych, które możemy znaleźć w opracowaniu GUS „Struktura wynagrodzeń według zawodów w 2012 roku” nie da się w zasadzie znaleźć logicznego związku między liczbą godzin pracy, a zamożnością. Jak widzimy, najdłużej i – biorąc pod uwagę intuicyjną gradację ciężaru wykonywanych zadań także najciężej – pracują osoby z kategorii rolnicy, ogrodnicy, leśnicy i rybacy jednocześnie pozostając jedną z biedniejszych „wielkich” grup zawodowych. Najbiedniejsi w zestawieniu są pracownicy zatrudnieni przy pracach prostych, choć pracują średnio ponad dwie godziny dłużej tygodniowo niż specjaliści i nie zarabiają nawet połowy tego, co ta druga grupa. Warto pamiętać, że osoby zatrudnione przy pracach prostych z uwagi na braki w budżecie domowym często podejmują się również nierejestrowanej pracy, która jest opłacana znacznie gorzej niż ta legalna (pomimo zerowych pozapłacowych kosztów pracy). To powoduje jedynie niewielki wzrost zamożności, przy dużym uszczupleniu budżetu czasu. Pomimo tego budżety domowe takich osób często się nie domykają, wszystkie prace domowe, naprawy oraz posiłki muszą być wykonywane samodzielnie. To powoduje, że w rzeczywistości osoby pracujące przy prostych pracach są najbardziej zapracowane, choć jednocześnie ich gospodarstwa domowe pozostają w permanentnym niedostatku. Właśnie tak wygląda ciężka praca, którą ludzie się nie bogacą.
Mało tego, jak dowodzą prace ekonomisty behawioralnego Sendhila Mullainathana z Uniwersytetu Harvarda to osoby uboższe lepiej orientują się w kwestiach tego ile kosztują poszczególne usługi. „Osoba zamożna zazwyczaj nie ma pojęcia ile kosztuje pasta do zębów. Osoby w niedostatku niemal zawsze to wiedzą. W tym sensie osoby biedniejsze znacznie lepiej kalkulują ekonomicznie niż osoby zamożniejsze” – tłumaczył Mullainathan podczas wykładu „Focusing on Poverty”. W niemal godzinnej prezentacji przytacza dowody na to, że część naszych przekonań dotyczących ekonomii nie stosuje się do ludzi niezamożnych; ten błąd wynika zapewne z tego, że ogromna część badań z dziedziny psychologii i ekonomii została przeprowadzona na amerykańskich studentach, wśród których – o czym będzie jeszcze mowa – znaczna część to osoby pochodzące z zamożnych rodzin. Osoby biedne więc są bliżej kategorii „homo economicus” niż osoby zamożne, co w zasadzie odwraca do góry nogami jedno z założeń ekonomii neoliberalnej. Problem polega jednak na tym, że ani praca, ani (racjonalne) wyroby ekonomiczne ludzie w niedostatku nie przekładają się na widoczne zwiększenie się ich dochodów.
Sprawiedliwy świat, którego nie ma
Dlaczego więc wciąż tak wielu ludzi myśli, że ludzie biedni są biedni, ponieważ są leniwi? Dr Jarosław Klebaniuk z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego przypomina klasyczną teorię sprawiedliwego świata Martina Lernera. – Ludzie często zakładają, że świat jest sprawiedliwy, a więc każdy dostaje to, na co zasłużył – stwierdza i zwraca uwagę na zagrożenia jakie niesie wiara w to, że nasz los jest kwestią wyłącznie naszych dokonań. – Tego typu przekonanie pozwala pozostać biernym, gdy komuś dzieje się krzywda lub znajduje się w długotrwałej biedzie – mówi dr Klebaniuk.
A przecież wydaje się, że nie trzeba zagłębiać się w dane, żeby nabrać słusznej intuicji, że w różnych społeczeństwa ludzie wykonujący tę samą pracę lub posiadający podobne zasoby „na starcie” wiodą zupełnie inne życia. Czy właśnie nie z powodu lepszego wynagrodzenia i zabezpieczeń socjalnych podczas wykonywania identycznych zadań z Polski do Europy Zachodniej wyjechały miliony rodaków? – Nowsze badania, prowadzone od jakichś dwudziestu lat przez Johna Josta, jego współpracowników i kontynuatorów pozwoliły sformułować teorię usprawiedliwiania systemu. Dobrze wyjaśnia ona, dlaczego biedni nie tylko nie otrzymują pomocy, lecz wręcz sami uważają, że zasługują na swój ciężki los. Motyw usprawiedliwiania systemu jest wszechobecny. Ludzie powszechnie uważają, że skala nierówności społecznych i biedy, z jaką mamy do czynienia jest czymś zasadnym – dodaje Klebaniuk.
Czy bogaci więcej pracują?
W marcu 2015 roku Robert Reich, ekonomista z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkley, były sekretarz pracy w rządzie Billa Clintona na swoim blogu wygłosił prowokacyjną tezę: bogaci przestali pracować. Praca jest dla biednych. Naukowiec chciał w ten sposób podkreślić rosnący problem kategorii working poor w USA oraz pojawiającej się klasy super-bogaczy, którzy nie zrobili nic, żeby stać absurdalnie bogatymi; po prostu bogactwo spadło im z nieba, a precyzując: od rodziców lub dziadków. „Sześciu spośród dziesięciu najbogatszych Amerykanów to spadkobiercy ogromnych fortun. Sami spadkobiercy Walmarta mają więcej bogactwa niż najbiedniejsze 40% mieszkańców kraju razem wziętych. Ci Amerykanie, którzy stali się niewiarygodnie bogaci przez ostatnie trzy dekady teraz transferują swoje bogactwo dla swoich dzieci i wnuków” – pisał Reich. Spora część spośród najbogatszych ludzi na Ziemi nie kiwnęła palcem, żeby zasłużyć na zasoby, którymi gospodaruje. Wciąż jednak, zwłaszcza w USA, ludzi niezmiernie bogatych uważa się za niewiarygodnie pracowitych i inteligentnych.
Części z nich z pewnością nie można odmówić ani pracowitości ani inteligencji. Ale są to warunki ani nie konieczne, ani nie wystarczające żeby zostać bogatym. Niektórzy mogą powiedzieć: no cóż, trzeba było się uczyć, wtedy i Ty miałbyś szansę zostać superbogaczem. Sprawa, przynajmniej w USA, nie jest tak oczywista, co opisuje w swojej książce „Cena Nierówności” noblista Joseph Stiglitz. „Struktura pochodzenia społecznego studentów najbardziej elitarnych amerykańskich uczelni stanowi wyraźne odzwierciedlenie nierówności szans edukacyjnych: tylko około 9 % z nich pochodzi z uboższej części społeczeństwa, a 74% rekrutuje się z jej najbogatszej ćwierci” – pisze ekonomista. A to właśnie elitarna edukacja jest przepustką do naprawdę dużych pieniędzy. I nie chodzi tutaj tylko o najlepsze kompetencje, ale też o koneksje, które wyrabia się podczas studiów ułatwiające późniejszą karierę, o know how, o poduszkę bezpieczeństwa w razie zawodowych porażek.
Matt O’Brien w październiku 2014 roku na łamach „The Washington Post” powołując się na badania Richarda Reevesa i Isabel Sawhill stwierdził, że „Dzieci z biednych rodzin, które zrobiły wszystko dobrze nie mają się lepiej niż dzieci z bogatych domów, które wszystko zawaliły”. W artykule porównywano osiągnięcia (oraz porażki) naukowe i późniejszą zasobność portfeli absolwentów amerykańskich collegów. Ważniejsze niż talent i ciężka praca, przynajmniej w Stanach, okazuje się klasa, w której się urodziłeś i pieniądze taty i mamy. W Polsce nie ma dostępnych dużych badań na temat badań pochodzenia klasowego studentów uczelni wyższych – dysponujemy jedynie wyrywkowym obrazem. Cytowana w 2011 roku przez Tygodnik Przekrój prof. Maria Jarosz określała, że studenci z rodzin najuboższych na publicznych uczelniach stanowią jedynie 2%. A to właśnie publiczne uczelnie w Polsce zapewniają najlepsze wykształcenie.
Bieda niezawiniona, bogactwo niezasłużone
Warto zdać sobie sprawę z tego, że bieda niemal nigdy nie jest do końca zawiniona, a bogactwo – zasłużone. Zarówno na jedno jak i drugie wpływają tysiące czynników począwszy od makroekonomicznych i geograficznych, przez prosperity (lub kryzys) i kwestie klasowe , na indywidualnych wygranych na loteriach genetycznych kończąc. Jeżeli zdamy sobie sprawę z tego, że tak naprawdę sami nie jesteśmy selfmademanami, a na osoby biedne przestaniemy patrzeć z mieszanką pogardy, litości i protekcjonalizmu i bardziej zechcemy zrozumieć procesy, które stoją za tym, że jedni mają lepiej a inni gorzej, to łatwiej będzie nam pojąć i przyjąć do wiadomości jak ważne są czynniki instytucjonalne.
Z drugiej strony nie jest tak, że jesteśmy zupełnie bezwolni. Część z nas rzeczywiście tytaniczną pracą i dzięki błyskotliwemu intelektowi zyskuje nie tylko zasoby materialne, ale też prestiż i szacunek. Ale, choć nikt nie lubi tak o sobie myśleć, znaczna większość z nas to przeciętniaki. I właśnie w interesie tej większości jest tworzenie takich instytucji, które będą sprzyjać lepszemu życiu wszystkich. Bo na końcu zawsze dochodzimy do polityki i ekonomii. Jeśli jest to mądra polityka i mądre rozwiązania ekonomiczne, to sprzątaczka może sobie pozwolić raz na jakiś czas na wakacje. Jeżeli mamy do czynienia z zacietrzewieniem ideologicznym, błędnymi decyzjami i politycznym cynizmem – na urlop mogą sobie pozwolić ci, którzy mieli szczęście urodzić się w bogatej rodzinie.
Kamil Fejfer
Artykuł pochodzi ze stron Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. Przygotowanie i opracowanie niniejszego tekstu zostało sfinansowane przez Fundację Towarzystwa Dziennikarskiego „Fundusz Mediów”. Ukazał się również w portalu Równość.info.pl.