Z Józefem Henem rozmawia Krzysztof Pilawski
Janusz Głowacki podobnie jak pan urodził się przed wojną w Warszawie, obaj poświęciliście jej sporo miejsca, zostaliście docenieni Nagrodą Literacką m.st. Warszawy. Czy warszawskość odgrywała jakąś rolę w waszych relacjach?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale nie sądzę. Nasze biografie są inne: byłem 15 lat starszy od Głowackiego, wojna rzuciła mnie na wschód, Janusz pozostał z rodzicami w okupowanej Warszawie. Kiedy jego teksty zaczęły się pojawiać w „Kulturze”, byłem już autorem kilku powieści i wielu opowiadań, w oparciu o moje utwory powstały popularne filmy: „Krzyż walecznych”, „Nikt nie woła”, „Prawo i pięść”. Poza tym znajdowałem się w innym kręgu. W 1968 r., po zebraniu nadzwyczajnym w Związku Literatów w sprawie przywrócenia usuniętych „Dziadów” na scenę narodową, byłem atakowany w „Żołnierzu Wolności”. Janusz pisywał do „Kultury” pod redakcją Janusza Wilhelmiego – po swojemu oczywiście, bo gdzieś pisywać musiał. Głowacki był jego ulubieńcem. Mnie Wilhelmi czytał, prywatnie komplementował, ale w praktyce tępił jako przeciwnika politycznego. Wilhelmi radził Głowackiemu, by nigdy nie szedł za pierwszym impulsem, bo może być uczciwy.
Miał talent
Głowacki napisał o tym w autobiograficznej książce „Z głowy”.
– Janusz sądził, że tę sentencję wymyślił Wilhelmi, bo bardzo pasowała do jego cynizmu, w rzeczywistości jej autorem był Talleyrand, którego wykształcony i oczytany naczelny „Kultury” sobie pewnie przyswoił. Moja bliskość z Głowackim wzięła się z podobnych upodobań, przede wszystkim z niechęci do dętologii, fałszywego patosu. Kiedy powiedziałem mu kiedyś, że „Noc listopadowa” Wyspiańskiego to straszliwa grafomania, wykrzyknął: „Lejesz miód na moje serce!”. On rozprawiał się z dętologią z pomocą ironii, przewrotnego żartu, ja też miewam skłonność do ironii i autoironii, ale zdarza mi się, niestety, w tych sprawach i ton całkiem serio.
W książce „Przyszłem” Głowacki pomniejszał swój wpływ na scenariusz „Wałęsy. Człowieka z nadziei”, bo film wyszedł cokolwiek nadęty. Kiedy poznał pan Głowackiego?
– Poznałem go z tekstów w „Kulturze”, ale zdarzyło mi się też trafić na niego raz czy dwa w Ścieku.
To nazwa nadana przez Głowackiego klubowi Stowarzyszenia Filmowców Polskich na Trębackiej, do którego nocą „ściekali” bywalcy zamykanych wcześniej lokali.
– Tak, niekiedy wpadaliśmy też na siebie w klubie SPATiF-u w Alejach Ujazdowskich, w którym stale bywałem. Nie piłem nigdy z Januszem, nie dałbym rady. Znałem jego matkę, kiedy pracowała w Czytelniku. No i znałem Kazimierza Rudzkiego, oryginalnego aktora i niezrównanego konferansjera, ale dopiero później dowiedziałem się, że jest jego wujem.
Zachodził pan przed wojną do salonu muzycznego B. Rudzki przy Marszałkowskiej 146, z widniejącym na witrynach napisem „Columbia”?
– Ależ skąd!... To nie było miejsce dla chłopaka z Nowolipia. Gdy wiele lat po wojnie dowiedziałem się, że dziadek Głowackiego był przedstawicielem Columbii, przypomniałem sobie słowa spikerów przedwojennego radia, że płyta, z której nadano muzykę, pochodzi z firmy Rudzki.
Dziadek Bronisław Rudzki był właścicielem m.in. wydawnictwa muzycznego, ojciec, Jerzy Głowacki, próbował swoich sił w literaturze.
– Wiem, że pisał kryminały, ale nic nie czytałem i nie znałem go.
Znał pan matkę, z którą Głowackiego łączyła ogromna bliskość: 12-letniemu Januszowi czytała „W poszukiwaniu straconego czasu”, pracowała jako redaktorka w Czytelniku i Iskrach, ponoć załatwiła mu pracę w „Kulturze”. Musiała mieć na niego wielki wpływ.
– Wpływ wpływem, ale człowiek zajmujący się twórczością, literaturą, filmem, sztukami plastycznymi musi przede wszystkim mieć talent. Janusz go miał!
Przewodnik literacki
Mieszkał z rodzicami na Bednarskiej, wszędzie miał blisko: redakcja „Kultury” sąsiadowała z Czytelnikiem, do SPATiF-u można było dorzucić beretem, stąd do Ścieku – jak wspominał – dowoziła go miejska polewaczka…
– Była jeszcze stołówka w Związku Literatów Polskich w Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu, tam też się widywaliśmy. Po tym gdy wyjechał do Londynu, a stamtąd do Nowego Jorku, do tej stołówki na obiad przychodziła jego żona, Ewa Zadrzyńska, była wtedy w ciąży z Zuzanną. Rozmawialiśmy ze sobą.
Mówiono: „Zjeść obiad u Literatów”. Czytelnik w latach 80. wydał autobiograficzną książeczkę Tadeusza Konwickiego „Nowy Świat i okolice”, taki przewodnik po warszawskim życiu literackim.
– Konwicki mieszkał na ul. Górskiego, dochodziło się do niej Warecką, przecznicą Nowego Światu. Bardzo mu się nie podobało, gdy po obiedzie u Literatów zostawałem w bibliotece. Strasznie się złościł, bo byłem mu potrzebny jako osoba towarzysząca w powrocie do domu. Byliśmy pochłonięci rozmową, ale gdy znaleźliśmy się na rogu Wareckiej, urywał w pół zdania, rzucał: „Cześć!” i znikał z kupionym wcześniej w kiosku „Expressem Wieczornym”.
Konwicki, który był dla Głowackiego jednym z najważniejszych autorów i autorytetów, kojarzy się ze słynnym stolikiem w Czytelniku. Pierwszą kierowniczką kawiarni przerobionej ze stołówki pracowniczej była Maria Iwaszkiewicz, córka długoletniego prezesa Związku Literatów Jarosława Iwaszkiewicza.
– Ona wtedy nosiła nazwisko Włodek. Gdy powstała kawiarnia, w 1957 r., Konwicki mieszkał jeszcze na Frascati, czyli tuż obok. W 1957 r. za jakiś artykuł wyrzucono z posady kierownika literackiego Zespołu Filmowego Kadr Krzysia Toeplitza, mianowano na to stanowisko partyjnego jeszcze wtedy Konwickiego. Tadeuszowi nie chciało się jeździć na Puławską 61 do siedziby Kadru, urzędował w Czytelniku, w którym umawiał się ze wszystkimi. I tak narodził się słynny stolik: drugi po prawej stronie przy ścianie frontowej; tam, gdzie teraz jest pierwszy, był stragan z książkami.
Zatrzymane w kadrze
Przy tym stoliku zacieśniały się kontakty środowisk twórczych: pisarzy, reżyserów, aktorów. Tu narodził się chyba pomysł pierwszego filmu opartego na pana twórczości, „Krzyża walecznych”?
– To ja sam zaproponowałem swoje opowiadania na scenariusz, powiedziano mi, żebym coś przyniósł i nieważne, czy skorzystają, czy nie, otrzymam honorarium jak za nowelę do filmu. Dostarczyłem tekst do „Kadru” na Puławskiej, a potem Konwicki przyjechał do Obór z pewnym chudym chłopcem i powiedział: „To jest Kazio Kutz, twój reżyser”.
Scenariusz „Rejsu”, jak wspominał Głowacki, powstawał w czasie alkoholowych imprez w SPATiF-ie.
– „Rejs” to zupełnie wyjątkowa pozycja.
A wyreżyserowane przez Andrzeja Wajdę „Polowanie na muchy” – ekranizacja opowiadania Głowackiego?
– Znacznie wyżej oceniam nakręcony kilka lat później przez Janusza Morgensterna dramat „Trzeba zabić tę miłość”. „Polowanie na muchy” wydawało mi się mało oryginalne, zanadto oczywiste. W 1970 r. znalazłem się w składzie jury w Łagowie, „Polowanie” było jednym z filmów festiwalowych. Reprezentowałem w jury ZLP, który nie uznawał wpisania mnie na czarną listę pisarzy. Z tego powodu w prasie nie podawano składu jury, a zasiadali w nim m.in. Konwicki i Jerzy Stefan Stawiński.
Wracając do literatury, Henryk Bereza twierdził, że miał duży wpływ na Głowackiego.
– Stolik Berezy w Czytelniku był za filarem, gromadził wokół siebie…
…młodych pisarzy.
– (śmiech) Młodych i długonogich. Bereza chyba podkochiwał się w Januszu. Teraz, kiedy autoryzuję ten wywiad, wciąż mam ochotę zapytać Janusza, czy jest zadowolony, czy akceptuje… Jakoś trudno uwierzyć, że go już nie ma.
Najweselszy barak
Jarosław Iwaszkiewicz też był pod wrażeniem urody Głowackiego, porównywał jego uśmiech do Giocondy. W opowiadaniu „My sweet Raskolnikow” młody pisarz biega półnagi przed oknem pokoju Najwybitniejszego Pisarza w zlikwidowanym parę lat temu Domu Pracy Twórczej w Oborach…
– Tuż przed stanem wojennym dziennikarka zapytała mnie, czy jestem zadowolony ze swojego wyglądu; gdy odparłem, że nie, zainteresowała się, do kogo chciałbym być podobny. Powiedziałem, że do Roberta Redforda, ale to było zbyt łatwe, więc zmieniłem na Janusza Głowackiego. To zostało wydrukowane i Janusz o tym wiedział. Dziś, przywołując postać Głowackiego, mam przed sobą jego wizerunek z ostatnich lat, męska, poorana, mądra twarz, nie widzę już tamtej gładkiej, trochę chłopięcej. Nie pamiętam w ogóle Głowackiego z Obór, mijaliśmy się, choć bywałem tam często, bo prawie wszystko, co napisałem przed 1979 r., gdy otwarto pawilon ZAiKS-u w Konstancinie, powstało w Oborach.
Organizacja przez państwo życia literackiego była wymysłem radzieckim, ale polskie życie literackie znacznie się różniło od tego za Bugiem. Mieścili się w nim dawni akowcy i alowcy, komuniści i antykomuniści, zwolennicy władzy i jej przeciwnicy. To zresztą było płynne, bo kierujący ZLP przed Iwaszkiewiczem Antoni Słonimski później zasłynął jako autor listów protestacyjnych.
– Nieprzypadkowo mówiono o Polsce, że jest najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym… W naszym kraju nawet w okresie stalinowskim było inaczej dzięki pewnej ciągłości. Miały swoją kontynuację dwie przedwojenne tradycje: postępowa, lewicowo-liberalna związana z „Wiadomościami Literackimi”, Skamandrytami, którą po wojnie uosabiali Tuwim i Słonimski, oraz tradycja endecka związana z PAX-em, prorosyjska, czyli proradziecka, która zhańbiła się w 1968 r. W bibliotece Domu Literatury można było swobodnie przeczytać paryską „Kulturę”, przychodziła pocztą, w kopercie zaadresowanej na nazwisko Iwaszkiewicza. Pamiętam, jak pewien związany z władzą mąż mojej znajomej powiedział, że od kolegów z cenzury dostaje czasem zatrzymane teksty: „Masz, poczytaj sobie!”.
Głowacki przytaczał scenę ze SPATiF-u: rozżalony za nazwanie ubekiem mężczyzna tłumaczył: „Chciałem ci powiedzieć, Januszu, że wielu z tych ludzi, których pogardliwie nazywasz ubekami, czyta twoje książki i mówi o tobie z szacunkiem”.
– To oddaje klimat tamtych czasów. W samym Czytelniku, wbrew temu, co się teraz pisze, w zasadzie nie spiskowano. Polityczna atmosfera panowała w kawiarni Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu, potem w kawiarni PIW-u, w której urzędował Słonimski. Wracając do domu w alei Róż, pan Antoni zahaczał o Antyczną na placu Trzech Krzyży, czasem wpadał do pobliskiej cukierni Galińskiego (Wilanowskiej), a na końcu opowiadał, co aktualnie podpisał w Czytelniku, przy naszym stoliku.
Bliżej Hłaski niż Tyrmanda
Głowacki niezbyt mocno angażował się w politykę.
– Ale wiemy, co myślał. I co pisał. Nie mogąc, ze względu na cenzurę (i redaktora), otwarcie napisać o swoim krytycznym stosunku do spraw politycznych, zjawisk społecznych czy utworów literackich, obśmiewał je, zachwalając do absurdu. Tak było np. z okropną powieścią Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego, którą zrównał z „Ulissesem” Joyce’a.
Głowacki narzekał, że wielu czytelników nie wyczuwało przewrotności jego felietonów.
– Do tego potrzebny jest inteligentny odbiorca, nic się w tej kwestii nie zmieniło do dziś.
Głowacki był nie tylko pisarzem, ale i – jak byśmy to powiedzieli – celebrytą, barwną postacią życia towarzyskiego i uczuciowego. Celowo nawiązuję do tytułu książki Leopolda Tyrmanda. Głowacki w rozpiętej, odsłaniającej pierś koszuli miał coś z epatującego strojem Tyrmanda?
– Janusz nie był stuknięty na tle swoich ubiorów jak Tyrmand, który przekonywał, że nosząc kolorowe skarpetki, walczy z reżimem. Tak samo jak walczył z nim, zostawiając światło w publicznej ubikacji, żeby odjąć komunistom trochę prądu. Kiedyś napisałem, że znam jeszcze większego opozycjonistę niż Tyrmand, bo takiego, co obsikuje deskę sedesu… W „Dzienniku 1954” Tyrmand napisał jedno z najgorszych zdań w historii polskiej literatury: nie miałby nic przeciwko temu, by spadła bomba atomowa na Moskwę, a nawet Londyn, bo przez nich siedzi w tej kloace.
Tyrmand w USA stał się obyczajowym ultrakonserwatystą, Głowacki w Ameryce pozostał sobą. Może łączyło go coś z Hłaską, który także opisywał warszawskie klimaty literacko-rozrywkowe?
– Marek to świetna tradycja i Głowacki na pewno go doceniał, choć miał inny typ talentu. Byłem zaprzyjaźniony z Hłaską. Kiedyś zobaczył u mnie w domu Pismo Święte, Stary i Nowy Testament. Zapytał: „To się da czytać?”. „Jak najbardziej”, odparłem. „Pożycz”. Wziął, ale nie zwrócił, choć go o to prosiłem. Po wyjeździe Hłaski z Polski przeczytałem – chyba w brytyjskim „Observerze” – wywiad z nim. Dziennikarz zobaczył leżącą obok łóżka pisarza Biblię. Moją Biblię! Hłasko też nie znosił dętologii, fałszu, to łączyło go z Głowackim. Ten charakterystyczny ironiczny sceptycyzm Janusza był rodzajem artyzmu, świadectwem talentu, a zarazem wniknięcia w sedno spraw.
Bohaterowie jednego z tekstów Głowackiego opróżniają w Żyrardowie kolejne flaszki w knajpach i melinach na ulicach Nowotki, Lenina, Dzierżyńskiego. Parę dni temu w podwarszawskiej miejscowości na ul. Jana Pawła II, dawniej 1 Maja, zobaczyłem wśród wystawionych śmieci obraz Jezusa w złoconych ramach. Warszawska al. Jana Pawła II, dawniej Marchlewskiego, to centrum sklepów z wibratorami i nadmuchiwanymi lalkami. Tematy wciąż leżą na ulicach, czy zna pan młodych pisarzy, którzy mogliby je podnieść?
– Nie, ale może właśnie teraz po drugiej stronie ulicy idzie 17-letni chłopak, który będzie to potrafił.
Józef Hen – pisarz, scenarzysta, pamiętnikarz, dramaturg, reżyser
Tekst rozmowy pochodzi z Tygodnika Przegląd.
fot. Wikimedia Commons