Jarosław Pietrzak: Filmowcy, PRL i neoliberalizm

[2020-05-17 00:44:50]

Piotr Czerkawski w swojej książce Drżące kadry: Rozmowy o życiu filmowym w PRL-u pomieścił wywiady z trzynastoma polskimi filmowcami, którzy tworzyli lub rozpoczynali swoje kariery w epoce „realnego socjalizmu”. Wielką zaletą książki jest różnorodność rozmówców, reprezentujących różne pokolenia i podejścia do kina, od magnatów po skromnych dokumentalistów. Są to: Jerzy Hoffman, Kazimierz Kutz, Jerzy Antczak, Jerzy Gruza, Marek Piestrak, Wojciech Marczewski, Janusz Kondratiuk, Agnieszka Holland, Krzysztof Zanussi, Magdalena Łazarkiewicz, Maria Zmarz-Koczanowicz, Janusz Zaorski, Marek Piwowski.

Jedna z pierwszych recenzji książki (w “Polityce”) przedstawiła Czerkawskiego jako „bon-vivanta rodzimej krytyki filmowej”. Być może tak właśnie należy postrzegać sposób, w jaki Czerkawski zagaduje swoich rozmówców: wchodzi z nimi w komitywę, już się z nimi przyjaźni (takie odnosimy wrażenie), albo zaprzyjaźnić się chce w trakcie tej rozmowy. Pyta w taki sposób – i o takie rzeczy – żeby opowiadali o tym, co sami chcą opowiedzieć, jak sami chcą się przedstawić. Z żartownisiami (Gruza, Piwowski) żartuje, ze starszyzną (Hoffman) pochyla się nad historią, a narcyzom (Zanussi) pozwala robić sobie dobrze.

Choć sam należę do tych, którzy chętnie usłyszeliby kilku z tych filmowców przypartych do muru trudniejszymi pytaniami, to jednocześnie rozumiem, że książka bardziej konfrontacyjna by się po prostu nie udała. Młody krytyk zostałby z pozrywanymi rozmowami i odmowami autoryzacji. Metoda Czerkawskiego przynosi jednak zaskakująco dobre rezultaty, choć niekoniecznie akurat te najciekawsze zauważone zostaną w recenzjach w szacownych liberalnych tygodnikach i w mediach stricte filmowych. Pozwalając swoim bohaterom prezentować się tak, jak sami chcą, Czerkawski oddaje nam do rąk intelektualny portret – a może zbiorowy autoportret? – polskich elit filmowych, tych dawno już konsekrowanych, pamiętających jeszcze „poprzednią epokę”. Ponieważ Czerkawski nie zastawia na nich pułapek, nie stawia przed nimi wyzwań i nie zaskakuje ich sprawami, nad którymi się nigdy nie zastanawiali, wysłuchujemy właśnie tego, co mówić chcą i co składa się na ich świadomy światopogląd.

W jednej rozmowie okazuje się nawet, że w takiej metodzie jest i odrobina szaleństwa. Zastosowana wobec Zanussiego, pozwala mu samemu dotrzeć do granicy autoparodii, gdy z zadowoleniem mówi o swoich powszechnie wyśmiewanych filmach ostatnich dwóch-trzech dekad. O Obcym ciele (2014), filmie, który zasłynął m.in. kuriozalną „krytyką feminizmu”, mówi:

"Jechałem niedawno taksówką, kierowca rozpoznał mnie i powiedział, że pracował kiedyś w korporacji, ale odszedł przez szefową – zołzę, identyczną z tą z mojego filmu. Był mi tak wdzięczny, że odważyłem się pokazać taką postać, że nie wziął ode mnie pieniędzy za kurs. Uśmiechnąłem się w duchu i pomyślałem, że chętnie zadedykuję tę historię pewnej recenzentce" (s. 176).

Jedna z pierwszych rzeczy, jakie od początku lektury rzucają się w oczy, to rodzaj ideowego klosza, pod jakim żyje większość rozmówców Czerkawskiego. Doskonale odseparowani od tematów i problemów, które dyktują rytm intelektualnych i kulturalnych debat na świecie, doskonale nimi nieskażeni. Sędziwy Kutz (rozmowa odbyła się w 2018, na kilka miesięcy przed jego śmiercią) opowiada „rubaszne” dykteryjki o tym, jak praca filmowca pozwala na zdobywanie kobiet, zupełnie jakby afera Harveya Weinsteina (wybuchła rok wcześniej) nie postawiła wokół tego tematu przynajmniej pewnych znaków zapytania.

I nie, nie dotyczy to tylko tematów marginalnych, które pojawiają się w rozmowach przy okazji tematów w nich centralnych, czyli doświadczenia życia i pracy (twórczej) w państwie bloku sowieckiego. Prezentowany przez rozmówców Czerkawskiego opis PRL jest nie tylko jednorodny – taki może być, bo jest „prawdziwy” w tym sensie, że przedstawicieli wąskiej i zżytej grupy zawodowej charakteryzuje wspólnota podobnych doświadczeń. Jednak fakt, że ta zbiorowa pamięć PRL-u nie jest w żaden sposób przefiltrowana przez późniejsze, bardziej zróżnicowane refleksje, zweryfikowana przez wiedzę, którą mamy dziś, jakieś późniejsze lektury, jest uderzający.

Było szaro i ponuro, system był „absurdalny”, byliśmy wszyscy biedni, choć po równo. Wyprawom na Zachód towarzyszyły uczucia wstydu i obawy przed obciachem, czasem upokorzenia naszą wschodnioeuropejską biedą, ale przede wszystkim zachwytu obfitością dóbr na półkach, kolorami, wolnością i świetnymi imprezami. Tyle o zderzeniu sowieckiego Wschodu z kapitalistycznym Zachodem potrafią powiedzieć ludzie dziś sześćdziesięcio-, siedemdziesięcio-, osiemdziesięcioletni. Paradoksalnie w tym temacie to akurat ultrakonserwatywny Zanussi wybija się in plus. Zwraca uwagę np. na fakt, że na międzynarodowych festiwalach zachodni dziennikarze zabawiali się podpuszczaniem i prowokowaniem filmowców z Bloku Wschodniego, żeby wygłaszali jednoznaczne deklaracje polityczne, czerpiąc rodzaj rozkoszy z ich strachu przed konsekwencjami. Reszta w najlepszym razie – i to tylko kilka razy na przestrzeni trzynastu wywiadów – zauważa na marginesie, że jednak trochę sobie ten Zachód idealizowali i nie wszystko rozumieli. To wszystko, nikt tego wątku nie rozwija.

Refleksje o „komunizmie”, które znacząco odbiegałyby od historiozoficznej sztancy neoliberalizmu, padają jedynie z ust Hoffmana. Czuje się on np. w obowiązku zauważyć – na przekór panującej dziś doktrynie znaku równości między „totalitaryzmami” – że w jego (żydowskiej) rodzinie wojnę przeżyli wyłącznie ci, którzy znaleźli się po stronie zajętej przez Związek Radziecki (następnie zesłani w głąb kraju). Podkreśla też, że nigdy nie chciał wyjeżdżać na Zachód, a kiedy nękano go w czasie nagonki antysemickiej w 1968, skołował swoich prześladowców, mówiąc im, że może ewentualnie do Moskwy wyjechać (tam kiedyś studiował, jego żona była Rosjanką).

Tak jak narzekaniu na niedostatki ekonomiczne PRL-u nie towarzyszy refleksja nad tym, od jakiego poziomu PRL musiał startować, tak słowa uznania dla prowadzonej wtedy polityki wyrównywania szans, awansu społecznego i przełamywania odziedziczonych po przeszłości przepaści klasowych nie usłyszymy nawet od pochodzącego przecież z klasy robotniczej Kutza, który punkty za pochodzenie wspomina jako jedno z dziwactw systemu. On i tak na pewno sam z siebie by się do szkoły filmowej dostał, w końcu był utalentowany. Mowa o filmowcu, który był także senatorem i w obydwu polach społecznych uchodził za – na polskie warunki – wyjątkowo „wrażliwego społecznie”.

Kondratiuk na samym początku swojego wywiadu mówi o swoich sąsiadach w podwarszawskiej wsi: „Jako miastowi nie złapaliśmy specjalnego kontaktu z rolnikami, którzy są inni niż dawniej – zadufani w sobie, roszczeniowi” (s. 117). A jeśli to zdanie nie tyle opisuje zmianę, jaka rzekomo zaszła w rolnikach, co wyraża zmianę perspektywy tego, kto je wypowiada, kto na tych rolników spogląda? Zmianę wynikającą z klasowej przepaści, jaka rozsunęła się między filmowcami a „plebsem” wraz z neoliberalną restauracją kapitalizmu po 1989? I klasowe zadowolenie, że mimo turbulencji wynikających z upadku kinematografii w latach 90. XX w. (ćwierć wieku zajął nam powrót do rozmiarów produkcji filmowej z okresu szczytowego PRL), koniec końców wylądowali na szczęśliwym brzegu transformacji ustrojowej?

Być może to potrzeba dyskursywnego usprawiedliwienia klasowej pozycji w neoliberalnym rozdaniu każe im wszystkim kojarzyć biedę wyłącznie z socjalizmem, jakby masowa pauperyzacja wczesnego okresu transformacji nigdy nie miała miejsca. To ona każe im dostrzegać absurdy tylko w PRL-u (i „komunizmie” w ogóle), tak jakby z neoliberalizmem nie przyszły jego własne. Każe im dostrzegać wyłącznie tę cenzurę, która charakteryzowała sowieckie demoludy, tak jakby na kapitalistycznym Zachodzie wtedy i w neoliberalizmie dzisiaj, także w Polsce, cenzury nie było. Tymczasem w polskim kinie, jak i w całej polskiej kulturze epoki neoliberalnej, mieliśmy cały czas do czynienia z wieloma formami cenzury. Ekonomiczna czyniła niemożliwymi eksperymenty estetyczne, których nie da się wpisać w proste schematy gwarantującej zwroty sprzedaży. Polityczna czyniła niemal nieobecną systemową krytykę neoliberalnej transformacji ekonomicznej czy dominacji Kościoła w życiu publicznym (trzy dekady czekaliśmy na Kler Smarzowskiego). Obyczajowa sprawiła, że ponad dwadzieścia lat czekaliśmy na film, którego główny bohater lub bohaterka byliby homoseksualni – i na tych dwóch czy trzech filmach zresztą szybko się skończyło. I tak dalej. Ale bohaterom Drżących kadrów takie problemy już nie doskwierają, bo przyjęli neoliberalną transformację z całym dobrodziejstwem konserwatywnego decorum, towarzyszącego jej w kulturze.

Chyba tylko tej potrzebie usprawiedliwiania potransformacyjnej pozycji klasowej można przypisać tak niewielkie znaczenie, jakie filmowcy ci przypisują ewidentnie pozytywnym aspektom pracy w kinematografii realnego socjalizmu – w porównaniu z tym, co się działo później. Że w tym szarym PRL-u kręcili znacznie więcej filmów. Że mimo głupoty decydentów i cenzorów, mogli sobie pozwolić na eksperymenty, na które nikt by dzisiaj młodym reżyserom nie pozwolił. Że nad filmem pracowało się spokojniej i dłużej, i nikt nie uciekał z planu o szóstej, żeby zdążyć przed nocą zrobić jeszcze jakąś fuchę na boku („może tylko to” – macha na to ręką Zaorski). Że wielu z nich nawet swój awans klasowy i ekonomiczny po restauracji kapitalizmu zawdzięcza w znacznym stopniu dorobkowi, który mógł powstać właśnie w PRL, dzięki jego świadomej i długofalowej polityce kulturalnej, a nie ślepym mechanizmom rynku, które sprawiły, że młodzi ludzie, którzy do branży filmowej pragnęli wkroczyć w latach 90. czy na początku XXI wieku, musieli czekać na debiut do 40. roku życia albo w ogóle zapomnieć o tym i robić reklamy.

Ten zbiorowy dryf całego środowiska w stronę konserwatywnego samozadowolenia, utwierdzania się we własnym wygodnym położeniu – z jednej strony przez pogardę dla tych, którzy się tak wygodnie nie usadowili, a z drugiej przez wyrzekanie na szarość i absurdy PRL-u – jest być może także kluczem do odpowiedzi na pytanie, dlaczego rozmówcy Czerkawskiego po 1989 robili niemal wszyscy znacząco słabsze filmy niż przed tą cezurą, nawet kiedy mogli ich robić tak dużo jak Zanussi.

Ten dryf powoduje też, że nawet z dystansu trzech dekad od upadku tamtego systemu, nie są w stanie zniuansować sposobu, w jaki konceptualizują ten jego upadek ponad standardowe „zwycięstwo demokracji i zdrowego rozsądku” nad „absurdami”. A co z globalnym zwycięstwem neoliberalizmu, który dzisiaj mści się na nas wszystkich równie globalnym kryzysem liberalnej demokracji, tak głębokim, że stanowiącym zagrożenie dla dziedzictwa Oświecenia tout court? W książce Czerkawskiego ten ostatni problem wydaje się jednak spędzać sen z powiek jedynie Piestrakowi (na zakończenie wywiadu). Zmarz-Koczanowicz dostrzega pewne problemy, ale zaraz dodaje sobie otuchy: „czułość nas uratuje”.

Łapaliśmy się niedawno za głowy, że w momencie, gdy w różnych częściach świata wyłaniają się nowe formy faszyzmu, Agnieszka Holland postanowiła zrobić film, w którym będzie straszyć Stalinem i „komunizmem”. Łapaliśmy się za głowy, gdy na tegorocznym Kongresie Kobiet reżyserka postawiła diagnozę, że „ta fala populizmu, która przechodzi przez świat zachodni, Stany Zjednoczone, Brazylię, Filipiny, Węgry i Polskę, polega na strachu białych mężczyzn przed utratą władzy”. Wiadomo, Węgry i Polska to wyjątkowo „wielorasowe” społeczeństwa, w których kolor skóry jest kluczową osią napięć i konfliktów, a Duterte, podobnie jak inni Filipińczycy, jest białym mężczyzną.

Książka Czerkawskiego jest świetna właśnie jako dokument świadomości środowiska, do którego Holland należy. Po jego lekturze nic podobnego już nas nigdy nie zdziwi. Po jego lekturze będziemy już wiedzieć z całą pewnością, że intelektualna czy artystyczna odpowiedź na wyzwania naszych czasów – na dramatyczny kryzys, w jaki liberalne, burżuazyjne demokracje osuwają się jedna po drugiej na całym świecie – z tej strony nie przyjdzie.

Piotr Czerkawski, Drżące kadry. Rozmowy o życiu filmowym w PRL-u, Wyd. Czarne, Wołowiec 2019, ss. 280.

Tekst ukazał się na łamach „Le Monde diplomatique – edycja polska”, nr 6 (listopad/grudzień) 2019.

Jarosław Pietrzak


drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


21 listopada:

1892 - Na zjeździe w Paryżu postanowiono utworzyć Polską Partię Socjalistyczną.

1918 - Odwołanie delegatów PPS z warszawskiej Rady Delegatów Robotniczych i utworzenie własnej Rady.

1918 - W czasie demonstracji robotniczej w Czeladzi żołnierze otworzyli ogień do manifestantów - 5 osób zabitych.

1918 - Rząd Jędrzeja Moraczewskiego wydał manifest zapowiadający reformę rolną i nacjonalizację niektórych gałęzi przemysłu.

1927 - USA: masakra w Columbine w stanie Kolorado - policja ostrzelała strajkujących górników ogniem karabinów maszynowych.

1936 - Polscy górnicy zadeklarowali jeden dzień pracy dla bezrobotnych, wydobywając na ten cel 9500 ton węgla.

1940 - W Krakowie grupa bojowa GL PPS (WRN) pod dowództwem M. Bomby dokonała aktu dywersji na terenie zakładów "Solvay", paląc 500 wagonów prasowanego siana.

2009 - Duńska Partia Komunistyczna założyła własną organizację młodzieżową Ungkommunisterne.


?
Lewica.pl na Facebooku