Zdążyliśmy już przywyknąć i do zabetonowanych partii wodzowskich, i do wyborów, w których nie ma przegranych – bo odpowiedzialność za źle wykonaną robotę i niedowiezienie wyniku rzadko ponoszą dyrektorzy generalni, skoro można ją zrzucić na wyborcze oszustwa, niedojrzałe społeczeństwo, układ i medialną klikę. Jak to najczęściej w życiu bywa: gdy firma idzie na dno, prezes narzeka na debili, z którymi przyszło mu pracować, i zapowiada, że następną firmę urządzi już po swojemu, a karawana jedzie dalej w rytm oklasków zapatrzonych w szefa pracowników i pracownic. W najgorszym wypadku wódz inkasuje sutą odprawę i odchodzi w poczuciu dobrze wykonanej roboty.
Ewentualna porażka KO w najbliższych wyborach powinna wysłać Donalda Tuska na polityczną emeryturę – i poza kręgami politycznych ultrasów raczej trudno z tym dyskutować. Wbrew temu, co sugeruje Galopujący Major, wydaje się, że to wymarzona sytuacja. Nie dla samego Tuska może, ale dla Rafała Trzaskowskiego: kolejne lata rządów starzejącego się Kaczyńskiego i jego młodych, napalonych na spółki skarbu państwa pisowskich padawanów z Solidarnej Polski i Konfederacji to w obecnej sytuacji politycznej i społecznej gwarancja wykrwawiania się władzy w rozpaczliwych próbach ugłaskania coraz bardziej sfrustrowanego społeczeństwa. Namiastkę tego dał kilka dni temu nieoglądający się na nic i obniżający stopy procentowe przed wyborami Adam Glapiński.
Zapewne jednak Tusk nie zostanie wyrzucony przez podstępnych wichrzycieli z najbliższego kręgu dzień po ogłoszeniu wyniku wyborów. Tylko czy to oznacza, że jest nieusuwalny i może liczyć na bezpieczne przeczekanie w roli lidera opozycji do końca prezydentury Dudy (albo i do własnej emerytury)? Major swoją wizję opiera na doświadczeniu służalczego oddania Tuskowi bojówek Platformy, ale jak zauważają inni, stosunek Silnych Razem do wodza jest w dużej mierze rewersem tego, jak władze Platformy traktują opozycyjne media. Nie dałbym sobie ręki uciąć, że perspektywa dziewiątego, dziesiątego, jedenastego i dwunastego roku poza systemem dopłat, reklam, posad i apanaży będzie dla nich tak słodka, że zwalczą w sobie żyłkę do interesów i staną murem za demokracją. W grę wchodzą przecież miliardy, których straty nie powetuje nawet najśmieszniejszy mem wymierzony w Mateusza Morawieckiego.
Mieli 13, obiecali 15, powalczą o próg
Inaczej niż partie prawicowe, Lewica zwykła odżegnywać się od wodzowskiego modelu zarządzania, więc w obliczu hipotetycznej porażki powinna wyciągnąć wnioski szybciej od konserwatywnych liberałów z Platformy, stających zawsze po stronie przedsiębiorcy. Łatwo przewidzieć, że ekipa pod przywództwem Adriana Zandberga, Włodzimierza Czarzastego i Roberta Biedronia będzie osądzana za porażkę Platformy Tuska. Tylko kto w międzyczasie rozliczy samą Lewicę z jej własnej porażki? I jak słaby musiałby być wyborczy wynik Lewicy, by uznała go za klęskę?
Jak wskazuje m.in. Przemysław Sadura, elektorat lewicowy jest w Polsce najmniej fanatyczny. Oznacza to nie tylko, że nie jest łatwo przyciągnąć go do urn, ale również, że po zakończeniu wyścigu nie będzie przesadnie łaknął krwi. Łatwo zapomni, że na początku pandemii Lewica zacumowała na dłużej w okolicy 13 proc., wyniku lepszego od tego z wyborów parlamentarnych w 2019 roku, prawie dwukrotnie wyższego niż Konfederacja i zaledwie 8 proc. niższego niż PO. (Nawiasem mówiąc, porównywalnego z wynikiem Lewicy i Demokratów w 2007 roku, który wieńczył demontaż ówczesnego SLD). Po drodze ów elektorat jeszcze zmieni zdanie i odda głos na tych, którzy mają szansę wygrać, bo tak rozumie stawkę tych wyborów.
Dziś sondaże dają Lewicy zaledwie słabe 8 proc., wyglądające blado w obliczu zapowiadanych miesiąc temu ambitnych 15. Sadura twierdzi, że sondażowe wyniki są zawyżone w stosunku do liczby głosów, które Lewica dostanie w dniu wyborów, a Roman Giertych straszył niedawno wyssanymi z palca sondażami, z których wynikało, że Lewica skończy pod progiem, na co partia odpowiedziała takimi, z których wynika, że okolice progu są jednak zabezpieczone. Brzmi to trochę jak wspólna rozgrywka Giertycha i liderów Lewicy na studzenie oczekiwań, może nawet ułatwiająca odtrąbienie powyborczego sukcesu.
A jednak symptomy porażki i wypalenia można dostrzec już dziś. Lewica, mimo całej swojej sympatyczności i przytulności, nie narzuciła tak naprawdę żadnego tematu, którego konkurencja nie ograłaby cyniczniej lub efektowniej, choćby głupawo, ale skutecznie. W tym kontekście dosyć przygnębiającym widowiskiem jest obserwowanie, jak PO obrywa za swoje mgliste 100 „konkretów”, z których szerzej przebijają się trzy albo cztery. Lewicowi wyborcy przyjęliby taką porażkę z pocałowaniem ręki.
Lewica chce być nudna – mówi Joanna Scheuring-Wielgus. Lewica nie chce populizmu. Ta moralna wyższość to też dobry sposób na uniknięcie powyborczych rozliczeń we własnych szeregach. Łatwo przy tym zapomnieć, że w imię nie populizmu, ale „marketingu politycznego” Lewica szybciutko kładzie uszy po sobie, gdy poseł Gdula zauważa, że Zagłada to określenie mordów na Żydach; stadnie potwierdza, że Polsce należą się reparacje wojenne po tym, jak posłanka Matysiak nieprawomyślnie wypowiedziała się na ten temat w radiu; w kilka godzin usuwa z list Jana Hartmana za bycie Janem Hartmanem.
Dlatego z rosnącym zdziwieniem czytałem rozmowę Katarzyny Przyborskiej z Włodzimierzem Czarzastym, z której przebija nie wiadomo czym uzasadniony samozachwyt jednego z liderów dołującej w sondażach partii. Tymczasem nuda, przewidywalność i elastyczny kręgosłup, pozwalający omijać z daleka wszelkie rafy „radykalizmu”, to decyzje strategiczne, za które ktoś musi wziąć odpowiedzialność, gdy nie przyniosą pożądanych efektów. Jeśli po ośmiu latach rządów PiS i sondażowych sukcesach Mentzena członkowie Nowej Lewicy i Razem nadal wierzą, że inna polityka jest możliwa, powinni się szykować na efektowne królobójstwo.
Trzej królowie zostawią przestrzeń dla Biejatowej?
Biedroń zapowiadał przecież, że twarz Lewicy w tych wyborach będzie kobietą, ale wysłaną do Senatu, osamotnioną Magdalenę Biejat – albo „Biejatową”, jak po dziadersku uprzejmy był nazwać koleżankę z Razem Włodzimierz Czarzasty – trudno uznać za jaskółkę głębszej, systemowej zmiany. Jeśli uważacie inaczej, przypomnijcie bez zerkania w wyszukiwarkę pięć swoich ulubionych senatorek mijającej kadencji. Albo choćby pięć nielubianych.
66 proc. lewicowego triumwiratu mogło w ostateczności uchodzić za młode twarze w polskiej polityce jakąś dekadę temu. Debata, w której Zandberg podbił serca Polaków, odbyła się w 2015 roku, gdy wśród żywych byli jeszcze David Bowie i Prince. W międzyczasie wśród liderów i liderek Razem i Lewicy nie pojawiła się ani jedna osoba, która nie tylko utrzymałaby dotychczasowy elektorat, ale i przyciągnęła do partii liczne nowe wyborczynie. Tymczasem według mojej najlepszej wiedzy to dość istotna rzecz w polityce.
Niemal dokładnie w połowie kampanii warto zacząć spekulować, czy w Lewicy dorośli już politycy i polityczki, którzy mogliby szarpnąć za partyjne stery i wyrzucić za burtę Czarzastego, czego nie potrafili dokonać nawet słynni eseldowscy baronowie? Czy też Zandberg nawet po pięćdziesiątce będzie uchodził za polityczną nadzieję młodych i mniej przedsiębiorczych Polaków, a partyjne doły w 2030 roku będą liczyć, że wyborcy nad kartą do głosowania pomylą Biedronia, z „wizją gospodarki zawierającą elementy liberalne”, z Szymonem Hołownią?
Mając w długofalowej perspektywie granie o postulowaną m.in. przez Sadurę „wtórną repolaryzację”, czyli stopniowe podbieranie wraz z Konfederacją elektoratów Platformie i PiS-owi, Lewica powinna mieć kilka silniejszych argumentów, jeśli jej liderzy naprawdę wiedzą, dokąd biec.
Łukasz Łachecki
Tekst pochodzi ze strony internetowej Krytyki Politycznej.