Do niedawna głównym wrogiem reform klimatycznych były korporacje, które przez lata blokowały je dezinformacją i lobbingiem. Dziś okazuje się, że każda próba zapobieżenia klimatycznym katastrofom godzi w interesy „zwykłych ludzi”. Jak przekonać tych, którzy (szczerze bądź nie) bronią pracowników przed Zielonym Ładem?
Protesty rolników powinny nam uświadomić jedno: dyskusja o klimacie wkracza w nową fazę. Przez lata był to głównie spór ekspertów z negacjonistami o to, czy klimat się ociepla i czy dzieje się to w wyniku działalności człowieka. Teraz jednak, kiedy poszczególne państwa zaczynają wreszcie wprowadzać polityki klimatyczne, ciężar konfliktu przenosi się gdzie indziej. Dziś to przede wszystkim spór między tymi, którzy twierdzą, że potrzebujemy jak najszybszych reform, a tymi, którzy mówią, żeby te reformy opóźnić, odłożyć, zostawić innym.
Dla zwolenników reform klimatycznych jest to dużo trudniejszy spór niż ten poprzedni, bo tym razem ich przeciwnicy oprócz pseudonauki mają też perswazyjny argument polityczny: za te reformy zapłacą głównie najsłabsi!
Częściowo rację ma piszący w „Guardianie” Roger Harding, który zauważa, że nagle pojawiło się grono nawróconych obrońców „zwykłego człowieka”. Ludzi, którzy na co dzień popierają polityki skrojone pod garstkę najbogatszych, o „zwykłym człowieku” i jego potrzebach przypominają sobie zaś głównie wtedy, gdy trzeba oprotestować jakąś reformę klimatyczną. W Polsce dobrym przykładem tej postawy są takie formacje polityczne jak Konfederacja czy tacy dziennikarze jak Łukasz Warzecha.
Niemniej podobne argumenty przeciw głębokim reformom wysuwają też ludzie, którzy popierali prosocjalne myślenie od dawna. Do opóźniania polityk klimatycznych namawia na przykład Rafał Woś, którego można oskarżać o różne rzeczy, ale nie o to, że o klasie niższej i pracowniczej przypomniał sobie dopiero przy okazji Zielonego Ładu.
Samo wykazanie hipokryzji obrońców „zwykłego człowieka” zatem nie wystarczy. Jak w takim razie zwolennicy reform klimatycznych mogą odpowiedzieć na argument, że lepiej dać sobie z tymi reformami spokój, bo uderzają one w mniej zamożną część społeczeństwa?
Kto zapłaci za ocieplenie klimatu?
Reformy klimatyczne muszą uwzględniać kwestię sprawiedliwości społecznej. To jasne. Nie chodzi tylko o zwykłą przyzwoitość, ale też pragmatykę polityczną. Co najmniej od czasu protestów „żółtych kamizelek” powinno być dla wszystkich oczywiste, że nie da się traktować transformacji energetycznej jako problemu „tylko technicznego”, bo klasa niższa i średnia szybko przypomni technokratom o sobie i swoich interesach politycznych.
Jednak ci, którzy upierają się, że w imię obrony „zwykłych ludzi” musimy opóźnić transformację energetyczną albo wręcz odłożyć ją na nieokreślone „później”, przemilczają kilka niewygodnych prawd.
Przede wszystkim mówią o kosztach transformacji energetycznej, ale słowem się nie zająkną o kosztach kryzysu klimatycznego, który już trwa. Jak gdyby te koszty miały spaść na „zwykłych ludzi” dopiero za setki lat, na pokolenie prawnuków naszych prawnuków. Albo nigdy, bo zmiana klimatu to tylko wymysł brukselskich elit, ekologów i szalonej lewicowej młodzieży.
Na opóźnieniu transformacji energetycznej będą tracić przede wszystkim nie elity, nie klasa wyższa, nie „kawiorowa lewica”, ale właśnie osoby o najsłabszej pozycji społecznej. I to znacznie szybciej niż za kilkaset lat.
Pierwszy przykład z brzegu. Zmiana klimatu to między innymi większe ryzyko fal upałów, które są groźne dla zdrowia. Jak myślicie, dla kogo to jest najbardziej niekorzystny rozwój wypadków? Dla elit, które stać na najlepszą opiekę zdrowotną i najlepiej wyposażone domy (lub przeprowadzkę w miejsce, gdzie klimat jest dla człowieka przyjaźniejszy), czy raczej dla tych, których nie stać na żadną z tych rzeczy?
A kiedy jakaś katastrofa naturalna albo wojna o zasoby doprowadzi do przerwania łańcucha dostaw lub zmniejszenia produkcji żywności? Kiedy nagle skoczą ceny podstawowych produktów? Kto powinien się obawiać takiego scenariusza? Przypomnijcie sobie, w kogo to uderzyło najbardziej, gdy podobne problemy pojawiły się w czasie pandemii i po inwazji Rosji na Ukrainę, gdy gwałtownie wzrosła inflacja. Przecież nie w pana Bezosa czy pana Gatesa.
To nie są abstrakcyjne rozważania. Jak piszą brytyjscy ekonomiści: „wpływ zmiany klimatu na inflację cen żywności i koszty życia prawdopodobnie będzie rósł z każdym rokiem. W związku z tym możemy spodziewać się wzrostu cen żywności w dłuższej perspektywie w przypadku braku działań łagodzących lub dostosowawczych; szacunki wskazują, że zmiana klimatu spowoduje co roku wzrost inflacji cen żywności o około 0,12 punktu procentowego, zwiększając brytyjski rachunek za żywność o około 114 milionów funtów rocznie”.
Przykładów jest więcej. Powodzie, masowe migracje, częstsze pożary, problemy z dostępem do wody, przerwy w dostawie energii – każda z tych rzeczy uderza najmocniej w zwykłych ludzi.
„Zmiana klimatu dotyka wszystkich Europejczyków, ale najbardziej grupy wrażliwe, takie jak osoby starsze, dzieci, ludzie o niskich dochodach oraz osoby z problemami zdrowotnymi lub niepełnosprawnością” – ostrzega Europejska Agencja Środowiska.
Same wyrzeczenia?
Przeciwnicy reform klimatycznych mają też tendencję do przedstawiania każdej takiej reformy jako wyrzeczenia i zamachu na z trudem osiągany dobrobyt. W rzeczywistości spora część polityk klimatycznych może się przysłużyć ludziom. Także tym „zwykłym”.
Jednym z oczywistych przykładów jest problem smogu. Szacuje się, że w Polsce w samym roku 2020 z powodu zanieczyszczenia powietrza zmarło przedwcześnie około 40 tysięcy osób. A tak się składa, że duża część polityk klimatycznych przy okazji pomaga znacząco zmniejszyć ten problem (choć smog, oczywiście, nie jest zjawiskiem naturalnym ani składnikiem klimatu).
Patrząc zaś ogólniej, miasta, w których jest więcej zieleni, lepszy transport publiczny, lepsza infrastruktura dla rowerów, a mniej betonozy i aut to naprawdę nie jest jakaś dystopia dla „zwykłych ludzi”. Przeciwnie, wszędzie tam, gdzie wprowadza się takie zmiany, ludzie są z nich raczej zadowoleni.
Podobnie można spojrzeć na inwestycje w przemysł i nowe miejsca pracy. Przeciwnicy reform straszą, że nieuchronnie będą one prowadziły do zniszczenia podstaw gospodarki. Te lęki też są na wyrost, wystarczy spojrzeć, co się działo w ostatnich latach w USA.
Zarówno Donad Trump, jak i Joe Biden próbowali rozruszać amerykański przemysł.
Ten pierwszy obniżył w tym celu podatki dla firm. W myśl zasady, że mniej podatków oznacza więcej pieniędzy w kieszeni ich właścicieli na inwestycje. Niewiele to dało. Administracja Bidena obrała inną ścieżkę. Zamiast obniżać podatki, zaproponowała inwestycje rządowe: 550 miliardów dolarów na infrastrukturę (mosty, kolej, energetyka), 50 miliardów na półprzewodniki, 400 miliardów na cele klimatyczne (niektórzy szacują, że to zaniżona liczba i ogólne wydatki na klimat wyniosą ponad bilion dolarów). Pieniądze idą do prywatnych firm, ale te muszą je wydać zgodnie z planem rządu. Ten zaś w większości przypadków wymaga, aby wydatki firm były związane z celami klimatycznymi.
Wygląda na to, że to zadziałało. Wydatki firm na nowe fabryki wzrosły – z ponad 0,4 proc. PKB w najlepszym okresie Trumpa do nieco ponad 0,7 proc. PKB obecnie.
To pokazuje potencjał polityk klimatycznych. Rząd wytycza cele, daje dofinansowanie, firmy reagują. Jest to mniej więcej ten schemat działania, który zaleca na przykład ekonomistka Mariana Mazzucato.
Aktywne państwo nadaje kierunek działaniom rynkowym.
Warto też wspomnieć o raporcie World Resources Institute, z którego wynika, że inwestycje klimatyczne są lepsze dla rynku pracy niż inwestycje w paliwa kopalne. Jak twierdzą autorzy raportu, inwestycje w panele słoneczne tworzą 1,5 raza więcej miejsc pracy niż w inwestycje w paliwa kopalne (na każdy wydany milion dolarów). Na podobnej zasadzie odbudowa ekosystemu tworzy 3,7 razy więcej miejsc pracy niż produkcja ropy i gazu.
Polityka!
To wszystko nie znaczy, że każda reforma klimatyczna będzie automatycznie korzystna dla klasy pracowniczej czy klasy niższej i średniej. Ale dokładnie to samo można powiedzieć o gospodarce opartej na paliwach kopalnych. Ona też niczego nie gwarantuje tym grupom społecznym – a choć wiemy, że nie będzie trwać wiecznie, obrońcy „zwykłych ludzi” nie proponują niczego w zamian. Tak jakby nic nie musiało się zmieniać.
Tak jak zawsze potrzebna jest presja polityczna, aby korzyści nie płynęły tylko w stronę garstki uprzywilejowanych. Raz jeszcze USA są dobrym przykładem.
Gdy do amerykańskiego przemysłu samochodowego zaczęły płynąć rządowe pieniądze na transformację energetyczną, tamtejsze związki zawodowe natychmiast się zorganizowały i urządziły strajk. Ale nie po to, żeby opóźnić reformy klimatyczne, lecz po to, aby zagwarantować sobie, że pracownicy też skorzystają na nowej sytuacji gospodarczej. I to się udało. Związek wywalczył znaczące podwyżki płac dla pracowników.
Taki kierunek wydaje się najsensowniejszy. Zamiast opóźniać reformy klimatyczne, czego negatywne skutki odczulibyśmy wszyscy, w tym „zwykli ludzie”, należy się bić o to, by zarówno wyrzeczenia, jak i korzyści z tych reform rozkładały się sprawiedliwie. Innymi słowy, zamiast walczyć z postępem i zmianą, trzeba wykorzystać jej potencjał.
W tej kwestii warto inspirować się Karolem Marksem. Kiedy Europa rozpoczęła rewolucję przemysłową, Marks nie chciał jej zatrzymywać. Zachwycał się cudami burżuazyjnego kapitalizmu, innymi – jak pisał z Friedrichem Engelsem w Manifeście komunistycznym – niż piramidy egipskie. Celem było wykorzystanie tej rewolucji w technologii do zmiany politycznej. Dziś znów otwiera się na to szansa.
Tekst pochodzi ze strony internetowej Krytyki Politycznej
fot. Waldemar Chamala