Anna Zawadzka: Dziecko bardziej rasowe

[2013-05-17 00:52:03]

Szykuje nam się kolejny po aborcyjnym „kompromis": po debatach sejmowych, pełnych dramatycznych słów o mordowaniu nienarodzonych, parlament nie zakaże in vitro. PiS zagrzmi, że PO poszło na wojnę z samym Bogiem, dzięki czemu w oczach swoich wyborczyń i wyborców politycy partii rządzącej zachowają wizerunek zwolenników zdrowego rozsądku. Telewizyjni eksperci potraktują to jako ukłon w stronę tendencji liberalnych. Na medialnej wadze odmierzającej złoty środek dopuszczenie in vitro zrównoważy obowiązujący zakaz przerywania ciąży. Nikt nie zauważy, że ta waga odmierza coś jeszcze: stopień ubezwłasnowolnienia kobiet.

Przeciwniczki i przeciwnicy prawa do aborcji przedstawiają swój pogląd jako „głos za życiem", bo ich zdaniem usuwanie ciąży to zabójstwo. Kiedy uczestniczę w prywatnych rozmowach na temat aborcji, coraz częściej odnoszę jednak wrażenie, że jest to raczej „głos za władzą". Głos dużo bardziej powszechny niż samych tylko zwolenników ideologii pro life. Bo kiedy mowa o aborcji, wielu apostatów, heretyków i innych szatanów – od liberałów do radykałów – zaczyna znienacka mantrować: „nie można tak ingerować", „jednak nie wiadomo", „to zbyt poważna decyzja jak na jedną osobę", „nie wolno tego lekko traktować", „aborcja to nie antykoncepcja".

A zatem ma być siła wyższa. Ma być władza, która niczym palec boży wskaże: „ty, kobieto, urodzisz", i kobieta, z podziękowaniem czy złorzeczeniem, ale urodzi. A jeśli palec groźnie pomacha na znak, że z zajściem w ciążę nie pójdzie kobiecie łatwo, to ona nie powinna próbować, lecz poddać się, oddać się, z pokorą przyjąć wyrok. Ma być moc większa niż wola i decyzja człowieka, bo bez niej bojaźń i drżenie. Za przytoczonymi wyżej wypowiedziami czai się trwoga przed życiem wolnym od pana i Boga. Zwłaszcza w rękach kobiet wolność taka, rozumiana jako samostanowienie o swoim życiu, przeraża. W tym sensie wypada zgodzić się z Adamem Michnikiem, że Polska to kraj do szpiku katolicki: bez względu na deklarowane poglądy ludzie wychowani w tym kraju dostają ataku paniki na myśl o braku siły wyższej, której kobiety miałyby się podporządkować. Jakby uwewnętrznili zbiorową osobowość autorytarną. Sądząc z trajektorii poglądów na temat dopuszczalności aborcji, stało się to po transformacji. W porównaniu z homo catolicusem homo sovieticus jest wolnomyślicielem z prawdziwego zdarzenia.

Nie inaczej sprawa ma się z in vitro. Jego zakazanie lub choćby utrudnienie dostępu do tego typu zabiegów byłoby sposobem ubezwłasnowolnienia kobiet. Kolejnym po zakazie aborcji, braku refundacji środków antykoncepcyjnych, penalizacji wazektomii i podwiązania jajowodów oraz utrudnianiu dostępu do edukacji seksualnej, w tym edukacji na temat planowanego rodzicielstwa, obrony przed przemocą seksualną oraz profilaktyki chorób wenerycznych. Ubezwłasnowolnienia, to znaczy pozbawiania kobiet możliwości decydowania o swoim życiu, pozbawiania za pomocą już nie tylko przesądów, które reprodukują media, lecz także państwowych narzędzi przemocy: sądów, policji i więzień. I chyba tylko owa zbiorowa osobowość autorytarna pozwala żyjącym w Polsce kobietom nie zauważać, jak cała ta państwowa, po zęby uzbrojona straż rozstawiona dookoła ich życia – od sypialni, przez plany zawodowe, po horyzont marzeń – niebywale je upokarza.

Ani mi w głowie podważać prawo do bezpłatnego i bezpiecznego korzystania z zabiegów in vitro. A jednak temat zamrażania zarodków przypomniał mi pewną wątpliwość. Nie wybrzmiała ona w żadnej ze znanych mi debat o pozaustrojowym zapłodnieniu, przeciwnie: tę jedną rzecz wszystkie strony sporu traktują jako oczywistą. Chodzi o pragnienie posiadania własnego dziecka.

Nie wątpię, że jest to pragnienie realne. Tak jak realna jest rozpacz kobiety, która zdecydowała się przerwać ciążę, choć była przekonana, że robi coś złego. I tak jak realne jest cierpienie dziecka, któremu rodzice odmówili kupienia iPada, choć wszyscy w klasie już go mają. Realne nie znaczy jednak naturalne. Tymczasem dyskurs pronatalistyczny opiera się na pomyleniu tych pojęć. W najbardziej realny sposób doświadczamy świata, który jest społecznie skonstruowany. Konstrukcji tej podlegają także uczucia, emocje i pragnienia.

Dyskurs pronatalistyczny ma dużo szerszy zakres niż gromy z ambony. Posługują się nim lekarze różnych specjalności z ginekologami i położnymi na czele, osoby prowadzące szkoły rodzenia, pisma kobiece (od tych „z ambicjami" po czysto plotkarskie). Mówi nim ulica i rodzina podczas niedzielnych obiadów. Wszystkie te źródła podają, że kobieta chce mieć dziecko i że ośrodek owego chcenia znajduje się w jej ciele, lecz poza jej rozumem i wolą, bo w krainie hormonów, które od czasu do czasu biorą ją w niewolę niczym liliputy Guliwera.
„Pani macica pali się do rozrodu". „Do 25 roku życia proszę postarać się zajść w ciążę". „Mam nadzieję, że niebawem zamierza pani rodzić? Nie można tego odkładać w nieskończoność". „Ma pani piękną macicę, nic tylko dzieci robić!". W gabinetach ginekologicznych kobiety, które nie rodziły, słyszą tego typu zdania notorycznie. Nie słyszą za to pytania, czy w ogóle zamierzają mieć dzieci. „Jak będziesz mieć dziecko, to się uspokoisz". „Przestanie cię nosić, to ci dobrze zrobi". „Dopiero dzieciak jest w stanie poukładać kobiecie w głowie". To z kolei złote myśli, którymi dzielą się koleżanki i mający potomstwo członkowie rodziny. „Sfrustrowana jest, bo dzieciaka nie ma, hormony jej buzują pod czachą". „Babom, które nie mają dzieci, odwala". „W pracy się wyładowują z powodu braku dziecka". Tak brzmi złotych myśli wersja spauperyzowana. Głosicieli powyższych opinii łączą cztery przekonania: (1) każda kobieta chce urodzić dziecko, zatem (2) brak chęci, by dziecko urodzić, stawia normalność kobiety (rozumianą jako odpowiedniość zachowań do płci) pod znakiem zapytania, (3) wraz z z macierzyństwem kobieta zyskuje właściwy ogląd świata, toteż (4) brak tego doświadczenia kobietę zubaża i skazuje na zaburzenia emocjonalne.

Zarówno w przestrzeni publicznej, jak i prywatnej rzadko można usłyszeć pytania odwrotne: jakich doświadczeń i przeżyć pozbawia kobiety macierzyństwo oraz co kobiety rekompensują decyzją poświęcenia wielu lat swojego życia jednej osobie z rodziny? Zaryzykowałabym twierdzenie, że w społeczeństwach, w których legitymacją „prawdziwej kobiecości" jest bycie matką, a reprodukcję uważa się za kobiecy czyn wagi państwowej, macierzyństwo bywa dla kobiet jedyną gwarancją uzyskania szacunku. Dzięki niemu mają możliwość poczuć się użytecznymi, a dziś poczucie to jest kluczowe dla stabilności emocjonalnej, bo w kapitalizmie nic tak jak użyteczność nie zapewnia prawa do dobrego życia. Macierzyństwo może być także ucieczką kobiet przed konfrontacją ze światem w tych jego sferach, z których kobiety są wypychane, uznawane za niepełnowartościowe lub dyskryminowane. Do sfer tych należy na przykład nauka, zarządzanie, technologia, finanse czy praca w zawodach, które powszechnie uważa się za niekobiece. W tym sensie macierzyństwo można rozumieć jako skądinąd zrozumiały eskapizm od rzeczywistości mizoginicznej. Eskapizm pozorny, gdyż ta sama rzeczywistość z równym powodzeniem rozsiada się w prywatnym zaciszu, gdy tylko przychodzi kobietom negocjować z mężem, pracodawcą lub instytucjami państwowymi kwestie opieki nad dzieckiem i domem.

Wszędobylski pronatalizm lubi korzystać z pojęcia niżu demograficznego. Drogie Polki, rodźcie więcej, bo przyrost naturalny nam spada – błagają wszelkiej maści politycy i demografowie. Ale niż demograficzny to kategoria na wskroś nacjonalistyczna. Jeśli wyściubimy nos poza europejskie podwórko, łatwo stwierdzimy, że w świecie jest pokaźna demograficzna nadwyżka. Może więc zamiast myśleć w kategoriach granic państwowych, warto spojrzeć ponad nimi na globalne przeludnienie i jego katastrofalne skutki humanitarne oraz ekologiczne. Wszak efekty wyniszczenia planety na skutek zużycia zasobów naturalnych i spowodowanych przez cywilizację zanieczyszczeń granic zbytnio nie respektują. Żadna straż graniczna nie powstrzymała jeszcze powietrza nasączonego dwutlenkiem węgla ani fali powodziowej.

Oczywiście ryzyko ekologiczne nie dotyczy wszystkich w równym stopniu. Katastrofy spowodowane globalnym ociepleniem, odpadami radioaktywnymi czy zanieczyszczeniem powietrza zagrażają dużo bardziej biednym niż bogatym – zarówno w skali krajowej, jak i przede wszystkim międzynarodowej. Handel emisją gazów cieplarnianych, przenoszenie produkcji wykorzystującej toksyczne środki przemysłowe do krajów ubogiego Południa czy wykupywanie w rejonach „rozwijających się" terenów przeznaczanych na składowanie odpadów radioaktywnych – to tylko niektóre przejawy transferu kosztów wzrostu gospodarczego od bogatych do biednych. W tym kontekście z etycznego punktu widzenia rodzić dzieci w krajach rozwiniętych to jak rozmnażać rasowe psy lub koty i tym samym nakręcać popyt na nie, podczas gdy na ulicach i w schroniskach tysiące zwierząt znoszą głód, zimno i ludzkie bestialstwo.

By postawić rodzenie dzieci pod etycznym znakiem zapytania, nie trzeba zresztą przywoływać od razu głodu, chorób, mieszkania w slumsach, braku dostępu do wody pitnej i pracy dzieci w krajach takich, jak Indie, Indonezja czy Kambodża. Wystarczy pomyśleć o wychowankach domów dziecka. W kraju, w którym aborcja jest zakazana, rodzi się wiele dzieci niechcianych. Doświadczają one upokorzeń i przemocy ze strony rodziców lub innych opiekunów prawnych, czasem zostają tzw. sierotami społecznymi. Brak praw reprodukcyjnych sprawia więc, że w skali jednego kraju decyzja o adoptowaniu dziecka zamiast rodzenia kolejnego może uratować człowieka od cierpienia i upokorzeń.

Ale polski pronatalizm adopcji nie sprzyja, bo opiera się na swoistym szowinizmie. Zgodnie z potocznymi przekonaniami na temat dzieci niezwykłą rolę gra fakt, że są one nasze, własne, prawdziwe. Krew z krwi, kość z kości, te same geny, profil po mamusi, oczy po tatusiu. Tak jakby ta krew, ta kość, ten gen i ten profil przekazywały jakieś kluczowe informacje, bez których bezwarunkowa miłość do dziecka nie jest możliwa. I znowu przypomina to nieco rasizm psi oraz koci, za sprawą którego pochodzenie zwierzęcia i jego wygląd zgodny lub nie z wzorcem danej rasy są dla potencjalnych opiekunów powodem, by zwierzę uchronić od tragicznego losu albo na ten los skazać. Każda hodowla zwierząt domowych zmniejsza szansę na adopcję zwierząt aktualnie tego potrzebujących: samotnych, bezdomnych, chorych czy ofiar znęcania się. Ale hodowla psów i kotów rasowych skazuje na cierpienie także zwierzęta, które w takich hodowlach się rodzą. Na skutek chowu wsobnego i genetycznych modyfikacji, za pomocą których ludzie szlifują wygląd swoich „pupili", niektóre zwierzęta rasowe skazane są na życie w męczarniach. Połowa populacji spaniela cavalier king charles ma chore oczy i serce, pekińczyki i mopsy nieustannie się duszą, bo mają za krótkie nosy, by swobodnie oddychać, jamniki chorują na dyskopatię z powodu krótkich nóg, mastify, bernardyny i buldogi dożywają ledwie 9 lat, itd.

Domyślam się, że porównanie chęci posiadania własnego dziecka do chęci posiadania rasowego psa lub kota niektórych może oburzać. Oburzenie minie, jeśli tylko uznamy zwierzęta za istoty czujące, którym tak samo jak ludziom należy się uważność, troska i dbałość o to, by – przynajmniej – żyły wolne od cierpienia. Zwierzęta łączy z dziećmi wyjątkowo niebezpieczny status: podporządkowanie decydentom i bezradność wobec ich poczynań. Dzieci i zwierzęta są narażone na wszelkiego typu nadużycia – od braku opieki, przez porzucenie, po znęcanie się – nieporównywalnie bardziej niż ich opiekunowie, bo nie mają możliwości, by się przed nimi chronić. Zarówno wobec dzieci, jak i wobec zwierząt przemoc stosowana jest najczęściej za zamkniętymi drzwiami. I dzieci, i zwierzęta uważa się za własność osób dorosłych, więc nawet jeśli przemoc ta wychodzi poza teren prywatny, wśród świadków pokutuje albo przyzwolenie na nią, albo przekonanie, że nie należy się wtrącać. Wreszcie i dzieci, i zwierzęta bywają owocem chęci posiadania, z pomocą którego dorośli spełniają społeczne normy i budują swój status. Dlatego zanim ktoś zdecyduje się na urodzenie dziecka albo kupno rasowego psa lub kota, warto zadać to samo pytanie: po co?

Anna Zawadzka



Artykuł pochodzi z kwartalnika "Bez Dogmatu".

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


26 listopada:

1911 - W Dravil zmarł Paul Lafargue, filozof marksistowski, działacz i teoretyk francuskiego oraz międzynarodowego ruchu robotniczego.

1942 - W Bihaciu w Bośni z inicjatywy komunistów powstała Antyfaszystowska Rada Wyzwolenia Narodowego Jugosławii (AVNOJ).

1968 - Na wniosek Polski, Konwencja ONZ wykluczyła przedawnienie zbrodni wojennych.

1968 - W Berlinie zmarł Arnold Zweig, niemiecki pisarz pochodzenia żydowskiego, socjalista, pacyfista.

1989 - Założono Bułgarską Partię Socjaldemokratyczną.

2006 - Rafael Correa zwyciężył w II turze wyborów prezydenckich w Ekwadorze.

2015 - António Costa (Partia Socjalistyczna) został premierem Portugalii.


?
Lewica.pl na Facebooku