Pacyński: ? vs. ? vs. Bloomberg?
[2007-05-29 18:25:35]
Jest to jakże charakterystyczny przykład bezkrytycznej i bezmyślnej wiary w to, iż jakieś rozwiązanie, niczym roślinkę, można przesadzić z jednej gleby do zupełnie innej i wszystko będzie wspaniale. A tymczasem, zarówno w botanice jak i polityce, gleby i rośliny bywają rozmaite i równie rozmaite bywają warunki, w jakich mogą egzystować. Próbując przesadzić pustynną palmę do leśnej gleby Europy Środkowej, nie osiągniemy nic, poza obumarciem nie mogącej egzystować w tym środowisku roślinki. Tak samo jest często i z rozwiązaniami politycznymi. Entuzjaści pomysłu usiłują przekonać innych także tym, iż nie tylko uprości to proces wyborczy, ale że wybór będzie jak najbardziej klarowny, bo będziemy mieli jednego zwycięzcę w okręgu: czyli tego, na którego padnie najwięcej głosów. Sceptycy z kolei odpierają te argumenty przypominając, iż inaczej niż w USA, czy nawet Wielkiej Brytanii, gdzie podobny system również obowiązuje, polska panorama polityczna należy do najbardziej rozdrobnionych w Europie. Nawet najbardziej liczące się, i liczne w sensie czysto liczbowym, partie i ugrupowania nie są w stanie zebrać wystarczającej liczby głosów, aby liczyć na stabilne rządy, choćby w nieuniknionej koalicji. Także istnienie dziesiątek cieszących się mniejszym poparciem, które posiadają reprezentacje śladową lub nie przekraczają progu wyborczego, oraz tradycyjnego już procesu "jednoczenia się przez dzielenie", sprawia, iż w każdych wyborach biorą udział dziesiątki list, a głosy są nadzwyczaj rozbite. Nieuniknionym jest więc to, iż w wyborach w danym okręgu wystartowałoby dziesiątki kandydatów, a ów "klarowny zwycięzca" mógłby być pierwszym, uzyskując na przykład dwadzieścia procent głosów. Aby nowy poseł cieszył się rzeczywistym poparciem większości, potrzebna by była druga tura rozegrana pomiędzy dwoma pretendentami, którzy w pierwszej uzyskaliby największe poparcie. Ale tego już zwolennicy jednomandatowych okręgów nie proponują, a czasami wręcz odżegnują się, bo to wcale "nic nie upraszcza". Ponadto wcale nie jest powiedziane, iż gwarantuje stabilną większość. Podczas gdy w krajach o demokracji wielopartyjnej, system większościowo-jednomandatowy nie zdaje egzaminu, we wspominanych Stanach Zjednoczonych sprawa przedstawia się diametralnie inaczej. Europejczykowi trudno jest zrozumieć tamtejszą rzeczywistość polityczną. Nawet w krajach o strukturze zbliżonej do systemu dwóch liczących się, stabilnych i zmieniających rządami partii, jak Wielka Brytania (konserwatyści i laburzyści) czy Niemczech (SPD i CDU), oba giganty nie są absolutnymi monopolistami. W Albionie istnieje trzecia siła, czyli Liberalni Demokraci, znajdujący się czasami w koalicji, kiedy dwaj wielcy nie mają większości bezwzględnej, a za Odrą bez poparcia i partycypacji Zielonych lub FDP żaden gabinet kanclerza socjaldemokraty lub chadeka (chyba że ci muszą akurat współpracować w ramach wielkiej koalicji) nie mógłby się utrzymać. Za oceanem zaś dwie główne partie - oczywiście demokraci i republikanie - są bezdyskusyjnymi monopolistami władzy. Doskonałym, choć nie jedynym oczywiście, przykładem tego są właśnie wybory kongresmanów. Aczkolwiek tak zwane partie trzecie wystawiają regularnie swoich kandydatów w większości okręgów, to nie liczą się oni więcej, niż jako plankton, pływający wokół dwóch wielorybów, które całkowicie dominują w basenie. Republikanie i demokraci od początku naprzemiennie sprawują władzę. Całkowicie zdominowali przestrzeń polityczną, środki masowego przekazu, zasoby pieniężne. Establishment to oni. Żadne trzecie partie nie mają szans na trwałe zaistnienie w strukturach władzy. Nawet takie ugrupowania, jak Partia Postępowa, Dixiecraci czy Partia Reform Rossa Perota, które swego czasu potrafiły zdobyć pewne poparcie, okazały się jedynie sezonowymi atrakcjami i politycznymi efemerydami, podczas gdy dwie partie wciąż trwają. Wybory na kongresmana, senatora czy gubernatora są pojedynkiem między ich kandydatami. Ignorowani przez media, pozbawieni kluczowego poparcia establishmentu, nazwiska trzecich kandydaci są tylko dodatkowymi, nie zauważanymi w większości, polami na wrzucanych do urn kartach. Bez poparcia aparatu można sobie zwyczajnie wybić wszelkie dalej idące ambicje polityczne z głowy. Chociaż na przestrzeni dekad amerykańskiej historii zdarzali się, aczkolwiek rzadko i w ilościach śladowych, niezależni kongresmani, senatorowie i gubernatorzy, to zwycięskie przebrnięcie przez morderczy wyścig do wrót Białego Domu bez poparcia jednej z partii jest zupełnym nieprawdopodobieństwem. Doświadczył tego Theodore Roosevelt w 1912 roku. Roosevelt, wtedy były prezydent, był pewien sukcesu. Wszak był nie tylko najpopularniejszym politykiem jak kraj długi i szeroki. Mało kto mógł przyznać, iż to nazwisko nic mu nie mówi. Jego następca, William Taft, zdecydowanie nie posiadał takich atutów, a nawet wręcz przeciwnie. Roosevelt postanowił ubiegać się ponownie o nominację republikańską, ale przegrał w prawyborach, głównie dzięki kreciej robocie konserwatywnego aparatu. Nie poddając się, założył Partię Postępową i wystartował z jej ramienia. Ale ani popularność, ani charyzma, ani też barwna osobowość, która całkowicie przyćmiewała Tafta i demokratę Wilsona, Roosevelt, bez poparcia dawnej bazy politycznej, przegrał, choć znalazł się na drugim miejscu, tuż za Wilsonem, a przed oficjalnym kandydatem partii. Owa zupełna dominacja dwóch partii i brak poważnych perspektyw dla outsiderów w wyścigu o najwyższą stawkę bywają często, jak wiele innych niezmiennych fragmentów rzeczywistości, przedmiotem satyry. Przykładowo w jednym z odcinków popularnej kreskówki The Simpsons okazuje się, iż zarówno Bill Clinton, jak i Bob Dole są zamaskowanymi kosmitami, którzy chcą drogą wyborczą podbić ludzkość. Po zdemaskowaniu, obaj przybysze odpowiadają tłumowi: "zgadza się, jesteśmy kosmitami. Ale co możecie zrobić? To dwupartyjny system". "W takim razie chcę głosować na kandydata trzeciej partii" - zawołał ktoś. "Proszę bardzo" - szyderczo odparł jeden z kandydatów. "Jeżeli chcesz zmarnować swój głos". Mimo oczywistej tożsamości kosmity-demokraty i kosmity-republikanina, wychowani w dwupartyjnym systemie obywatele nie chcieli zmarnować głosu. Rezultat okazał się wiadomy. Należy jednak pamiętać, że historia prócz tego, że w USA kandydaci spoza dwóch partii nie mają większych szans na wygraną, uczy również, iż mogą swoją kandydaturą nieźle namieszać, zaważając na szansach swoich rywali. Ocenia się, że gdyby Roosevelt uzyskał nominację ponownie, albo nie kandydował spoza listy, wtedy Wilson pewnie przegrałby z kretesem. Truman, wobec secesji zarówno segregacjonistów z południa (Dixiecraci na czele ze Stromem Thurmondem) jak i lewego skrzydła (reaktywacja Partii Postępowej, która wysunęła kandydaturę byłego wiceprezydenta Henry`ego Wallace`a), wygrał wprawdzie w 1948 roku, ale bardzo znikomą przewagą. Bunt George`a Wallace`a w 1968 roku odciągnął od demokratów południowe stany i otworzył drogę do Gabinetu Owalnego Nixonowi. Do następnych wyborów w listopadzie 2008 roku pozostały niespełna dwa lata. W amerykańskim kalendarzu oznacza to tylko, a nie aż. Większość czołowych kandydatów oficjalnie się zadeklarowała i prowadzi kampanię pełną parą, a pozostali również szykują się do wejścia na arenę. Mimo że jest coraz mniej czasu, trudno przewidzieć nie tyle samą osobę następcy George`a W. Busha, ale nominatów partii. Często wymieniani jako faworyci do uzyskania oficjalnej kandydatury republikanów senator John McCain czy były burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giulliani stoją na straconej pozycji. Brzmi to paradoksalnie, bowiem uznaje się, iż jako jedyni mieliby szanse utrzymać władzę wykonawczą w rękach skompromitowanych polityką Busha partii. Znany ze swej niezależności senator z Arizony uchodzi za całkowite przeciwieństwo Busha, z którym konkurował o nominację już w 2000 roku. Sondaże pokazywały, iż gdyby otrzymał błogosławieństwo aparatu wygrałby spacerkiem. Jednak o nominacji decydują zarejestrowani republikanie, biorący udział w prawyborach. W zdecydowanej większości jest to chrześcijańska prawica. McCain nie był jej idolem. W czasie swej pierwszej kampanii opowiadał się za legalizacją związków partnerskich osób tej samej płci (zgroza!), uchodził za wyrozumiałego wobec prawa do przerywania ciąży (czyli mordowania nienarodzonych!) i zdecydowanie przebrał miarę nazywając przywódców chrześcijańskiej prawicy, Jerre`go Fallwella i Pata Robertsona, "agentami nietolerancji". Tak więc konserwatyści zagłosowali przeciwko niemu, mimo jego niebagatelnych atutów. I choć ostatnio dawny centrysta wyraźnie przesuwa się na prawo, próbując zmazać "stare grzechy" (chwali panów Fallwella i Robertsona, wzywa do poszerzenia zakresu stosowania kary śmierci i popiera delegalizację aborcji), prawica ma własnych kandydatów. Poza tym dawny wielki plus senatora, czyli możliwość przyciągnięcia umiarkowanych wyborców, blednie wobec tej wolty oraz innych wpadek, jak bezwarunkowe poparcie dla wojny w Iraku. Giulliani, republikanin który odniósł wielki sukces w mieście zdominowanym przez demokratów, także rokował nadzieję na większe poparcie i w konsekwencji zwycięstwo, poprzez odebranie demokratom części ich żelaznego elektoratu. Ale i on w prawyborach stoi na straconej pozycji. Nie dosyć, że zawsze był na lewo od McCaina, to jeszcze fundamentaliści będą mu wypominali do znudzenia trzy burzliwe rozwody i udowodnione zdrady małżeńskie. Choć wielu trudno to zrozumieć, ale dla nich nie liczą się atuty ani osiągnięcia, tylko takie rzeczy. Najprawdopodobniej kandydatem Partii Republikańskiej zostanie twardogłowy konserwatysta, jak senator Sam Brownback. Demokraci byliby tym zachwyceni, gdyż taki pretendent nie ma szans na wyjście poza ciasny krąg i jest najłatwiejszym przeciwnikiem. Poprzez swój fanatyzm, żelazny elektorat GOPu (Grand Old Party - potoczne określenie republikanów) utrąca jedynych, którzy rokują szansę na przedłużenie ich panowania. Ten trzeci Kolejnym dziwem amerykańskiej polityki, są określenia Republican In Name Only (RINO), lub Democrat In Name Only (DINO). Partyjni ortodoksi, a za nimi także nawet rzetelne media, określają tak tych demokratów czy republikanów, którzy odstają od sztywnej ramy większości. W przypadku GOPu oznacza to bardziej niezależnych i liberalnych, jak właśnie McCain czy Giulliani, a u demokratów konserwatystów. Europejczykom trudno to zrozumieć. Bo któż wyobraża sobie, dajmy na to, frakcji konserwatystów w łonie francuskiej Partii Socjalistycznej, czy grupie euroentuzjastów w LPR? Natomiast RINO i DINO istnieją, choć często znajdują się na marginesie, traktowani przez rdzeń ugrupowania jako ciało obce. Ostatnio w kontekście nadchodzących wielkimi krokami wyborów prezydenckich pada nazwisko Michaela Bloomberga. Bloomberg jest postacią niezwykłą, zwłaszcza na tle partii, do której formalnie (formalnie, co często podkreślają przeciwnicy jego osoby) należy. Przez wiele lat był członkiem Partii Demokratycznej, a przerejestrował się tuż przed wyborami na burmistrza Nowego Jorku w 2001 roku. Początkowo wydawało się, że demokraci łatwo odzyskają kontrolę nad ratuszem. Przeciwnik Bloomberga, Mark Green, cieszył się ponad 40 procentową przewagą nad oponentem. Odchodzący Giulliani też nie miał dobrych dni. Wydawało się, że i jego kariera jest skończona. Wycofał się z wyścigu o fotel senatora, oficjalnie z powodu raka prostaty, ale faktycznie wielu uważało, iż zaważyły na tym jakże prozaiczne kłopoty osobiste (nawet w tak liberalnym mieście, jak Wielkie Jabłko). Swoistym darem niebios okazały się dla obu tragiczne wydarzenia 11 września. Giulliani odzyskał popularność i obecnie na tej fali aspiruje najwyżej. Zaś Bloomberg, dzięki jego poparciu, przeskoczył rów sondażowy i pobił rywala na głowę. Nie powinno się jednak twierdzić, iż Bloomberg wjechał do ratusza tylko na plecach Giullianiego. Jego cechy polityczne znakomicie predysponują go do roli ulubieńca Nowego Jorku. Nie bez znaczenia jest też jego osobisty majątek. Aczkolwiek łatwo go atakować (wszak to miliarder i właściciel sieci telewizyjnej Bloomberg News&), to posiada ogromne fundusze, a przez swoją zamożność nie musi obawiać się oskarżeń o korupcję, przed czym drżą ubożsi koledzy po fachu. Czym łapownik może zaimponować miliarderowi? Bloomberg zasługuje też na miano najbardziej liberalnego, jak byśmy powiedzieli w Europie lewicowego, republikanina na takim szczeblu. W związku z tym, już zupełnie samodzielnie, wygrał drugą kadencję w 2005 roku, popierany przez większość demokratów. Sam odwdzięczył się wspieraniem wielu demokratycznych kandydatów. Co prawda oficjalnie poparł Busha w walce o reelekcję, ale uczynił to na zasadzie, co zostało odpowiednio odnotowane, "no dobrze, niech będzie, popieram go, niech tam będzie, ale - ech". Burmistrz irytuje gros republikanów swoim stanowiskiem w sprawie aborcji, kary śmierci (w odróżnieniu od Giullianiego sprzeciwia się jej stanowczo), czy innych sprawach społeczno-gospodarczych. Oliwy do ognia dodaje jest prywatne życie. Bo czy można nazwać dobrym republikaninem, kogoś, kto żyje w nieformalnym związku? Bloomberg, gdyby zechciał iść wyżej jak Giulliani, miałby poważne kłopoty. Oczywiście o nominacji republikanów nie miałby nawet co pomarzyć, a gdyby wrócił do demokratów, to też nie wydałby się dobry materiałem. Jest co prawda popularny w Nowym Jorku i innych liberalnych stanach wschodniego wybrzeża, ale, zwłaszcza wobec prawdopodobnej republikańskiej konkurencji, i tak stanowią ich bezpieczne poletko. Opozycja będzie wolała kogoś, kto przyciągnie nowe głosy, może umiarkowanego gubernatora z Południa, jak ongiś Bill Clinton, który zachowa stare szańce i zdobędzie nowe? Zdecydowanie jeżeli można powiedzieć, że jeśli ktoś nie zostanie następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych, to będzie nim Bloomberg. Ale na przekór temu powoli staje się jedną z najbardziej wpływowych postaci zbliżającej się wielkiej rozgrywki. Kto zyska, a kto straci? Zarówno demokraci, jak i republikanie wyczekują decyzji burmistrza, który coraz częściej daje do zrozumienia, iż może kandydować jako niezależny, z rosnącymi obawami jak i nadziejami. Wszak jako trzeci kandydat, choć niewybieralny, może zadecydować o ich szczęściu lub nieszczęściu. Z jednej strony republikanie zacierają ręce i marzą o takim obrocie. Wszak to liberał, rozumują ich stratedzy. Może więc spowodować rozbicie lewicy, a wtedy zwyciężymy my. Ale każdy kij ma dwa końce. Liberalni republikanie, którzy nieraz, mimo zasadniczych różnic z rdzeniem partii, dochowywali ongiś wierności Nixonowi, Reaganowi czy obu Bushom, stanowią języczek u wagi. A co będzie, jeżeli pójdą do Bloomberga, innego RINO? Poza tym zawsze możliwa jest sytuacja, kiedy w kolegium elektorskim żaden z kandydatów nie uzyska większości. A gdyby tak było i Bloomberg zdobył tyle w nim miejsc (musiałby wygrać wybory w jakimś stanie), aby móc stanowić ów języczek, zapewne, jak zapewniają wtajemniczeni, zawarłby układ z demokratami. Tym bardziej, jeżeli, na co się zanosi, nominatem GOPu będzie skrajny, religijny konserwatysta. Czyżby więc Bloomberg, jako niezależny kandydat stanowił minus dla republikanów i plus dla demokratów? Czas to pokaże. |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Nauka o religiach winna łączyć a nie dzielić
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
24 listopada:
1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.
1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).
2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.
2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.
?