Przemoc to Reserved
2014-01-05 18:20:20
Trudno ukryć satysfakcję z tego, że mój tekst na Codzienniku Feministycznym trafił do pewnego grona. Blisko półtysięczny zasób lajków dla artykułu na łamach odbiegających od czołówki zasięgu w sieci, pozwala mi żywić nadzieję, że ten opis wyjątkowej bezczelności dużego gracza na rynku odzieżowym w gorącym dla tej branży okresie wyprzedaży, był cegiełką do budowy na pewną skalę bojkotu konsumenckiego. Jak zwykle reakcje muszą być jednak różne i obok ciepłych pojawiły się ofiary rynkowego dysonansu poznawczego.

Działania LPP to przykład zero-jedynkowy: tej bezczelności nie da się obronić. Jeżeli ktoś zarabia krocie i uznaje, że podatki nawet w ichnim raju należy „optymalizować”, jest po prostu przykładem wyjątkowo prymitywnego cwaniaczka. Z poglądami dyskutować można, z wierzeniami jest to jednak trudne. W Polsce już od ćwierć wieku (jak nie dłużej, patrząc na lata finansowych szaleństw nomenklatury w latach 80.), jesteśmy świadkami rynkowej propagandy, szastającej bez umiaru paranaukową, niezweryfikowaną empirycznie teorią Laffera i innymi bzdurami, mającymi uzasadniać, że obniżki podatków zawsze służą dobru ogółu. Tak i teraz, kiedy nawet te cypryjskie okazują się być nazbyt dotkliwymi dla gdańskiego giganta, niektórzy sugerują: zamiast bojkotować Reserved, zastanówmy się jak stworzyć warunki, żeby przedsiębiorcy nie starali się omijać podatków i obniżmy je do akceptowalnego poziomu. Ale jak to niby zrobić, skoro firma nie tylko stosuje umowy śmieciowe, aby nie musieć opłacać składki na ubezpieczenie zdrowotne swoich pracowników, ale nie szanuje nawet standardów raju podatkowego.

Taka argumentacja prowadzi do wyścigu na dno. Akceptowalne dla korporacji takich jak LPP będzie dopiero 0 proc. A może i w ogóle podatki powinny kształtować się na poziomie liczb ujemnych, przez transfery na ich rzecz, co umożliwia coraz modniejszy mechanizm workfare. To droga donikąd, której nie uzasadnia żaden światopogląd filozoficzny w historii ludzkości. Nawet libertarianie, maksymaliści w wierze w indywidualizm i dobrodziejstwa deregulacji, uznają sensowność pewnego opodatkowania, rozumiejąc, że część instytucji musi być organizowana przez państwo: sądy, wojsko i policja – nawet jeśli bowiem akceptują prywatyzację armii, to wierzą, że powinna istnieć instytucja regulująca jej działalność. Droga obrońców dobrego imienia Reserved i jej siostrzanych marek to argumentacja wybrukowana pogardą wobec opodatkowania na poziomie nawet 1 proc.

Przykład ten pokazuje, jakim bezsensem jest wiara w ów wyścig na dno. Powiedzmy sobie otwarcie: podatki wcale nie powinny być niskie. Przede wszystkim jednak nie liniowe, bo jak pokazuje moje ulubione ekonomiczne prawo (je już akurat zweryfikowano), prawo Engla, konsumpcja nie jest nieograniczona. Nawet jeżeli miliarder będzie kupować absurdalnie drogie zamienniki wszelkich dóbr, ociekające kawiorem i złotem, to są granice tego, na co będzie mógł przeznaczyć bogactwo. Płacenie takiego samego procenta, nawet jeżeli w liczbach bezwzględnych da różne wyniki, nie będzie takim samym obciążeniem dla osób i przedsiębiorstw o różnych dochodach. Argumentem mogłoby pozornie być skomplikowanie systemu podatkowego… Ale to nie liczba progów decyduje o tym, a liczba ulg i wyjątków. Nawet jeżeli wprowadzimy sto progów zamiast trzech, czego chce np. SLD, nie będzie to skomplikowane – reguły będą bowiem klarowne. Dzisiaj w Polsce mamy podatki liniowe (nawet PIT, skoro ponad 97 proc. osób płaci go w tej samej wysokości) i skomplikowany system. O jego niewygodzie decyduje to ile w nim luk: ulg na słynne auta z kratką i szereg możliwości tego rodzaju. Dobrze służą najbogatszym, którym łatwiej wynająć „kreatywnego” księgowego niż szarakom rozliczającym PIT przy użyciu programu dołączonego do gazety.

Ten sam mechanizm powinien objąć przedsiębiorców. Podatek liniowy dla nich to plama na honorze socjaldemokracji, nieporównywalnie większa, bo dotkliwsza współcześnie od Rywina, tajnych więzień i demonów komunistycznej przeszłości. Ostatnio rozkręcenie pewnego biznesu rozważała moja dziewczyna (chodzi o działalność, nie „samozatrudnienie” w cudzej firmie) i dla niej 360 zł składki to spore obciążenie. Nie zgadzam się z uporem niektórych lewicowych przyjaciół, którzy demonizują hasło przedsiębiorczości z definicji i twierdzą, że absolutnie nikt nie boryka się z jej racji w Polsce z żadnymi obciążeniami. Z pewnością nie dotyczą one jednak LPP. Niech ktoś mi powie, że 19 proc. podatek stanowi obciążenie dla tego, kto zarabia na czysto trzecią część miliarda w trakcie roku. Ile się można nachapać, skoro nawet 3 mln pensji Luigiego Lovaglio z banku Pekao albo 9 mln (euro) Roberta Lewandowskiego w Bayernie wielu osobom wydaje się etycznie wątpliwe?

No i pięknie. Tylko jak ich skontrolować? Bogactwo nierzadko psuje, co przykład LPP pokazuje dosadnie. Powiedzmy więc otwarcie: powołajmy organ kontrolny, policję skarbową z prawdziwego zdarzenia. Dzisiaj mali i średni przedsiębiorcy sporo narzekają na kontrole, ale czy tuzy jak LPP mają z tym do czynienia? Tyle mówimy o bezpieczeństwie. Szkolnictwo wyższe seryjnie produkuje dyplomy bezpieczeństwa wewnętrznego. No i co wiemy o tym bezpieczeństwie? Tyle, że wysyłamy żołnierzy do Afganistanu, albo torturujemy w naszych piwnicach ludzi podejrzewanych często bezpodstawnie o coś tam przez Amerykanów. Jesteśmy od tego bezpieczniejsi i lepiej się nam żyje? Ten kto choć raz miał do czynienia z polskim prawem wie, że jego podstawowe wady to nieprzejrzystość i nieprecyzyjność. Nawet w moim instytucie, gdzie ciągle uczeni jesteśmy wg staroświeckich schematów (dla tutejszych kanonów ważne są instytucje, a nie układy nieformalne w zakresie władzy, a o polityce międzynarodowej decydują właściwie wyłącznie państwa, nie korporacje), katuje się nas tabunami przedmiotów prawnych. I w tym samym instytucie, istnieje drugi kierunek, bezpieczeństwo wewnętrzne. Chłopaki i dziewczyny, do dzieła, poradzicie sobie też z prawem podatkowym. Zamiast mędrkować o waterboardingu i ustrukturyzowanym terroryzmie (sic!), dobierzcie się do tych, przez których szereg instytucji nie działa jak należy, bo nie ma za co.

„Przemoc to żyć za 1000 zł” głosi slogan. Ja bym zmienił: przemoc to u nas Reserved, nie terroryści. Badania ujawniły, że europejscy zamachowcy rzadko są muzułmanami. LPP to jednak co innego: podatki płaci na Bliskim Wschodzie.
Felieton mrożący krew w żyłach
2013-09-11 19:43:48
Tysiące związkowców zalały dzisiaj miasto, protestując przeciw polityce rządu. Jeśli wierzyć histerii wzniecanej przez „media opiniotwórcze”, jako warszawiak powinienem był przygotować się na trzęsienie ziemi. Na bieżąco relacjonowały odrażające historie. O związkowcach pozostawiających po sobie może nie tyle śmierć i zniszczenie, co puszki piwa. O zamykanych bądź otwieranych ulicach centrum (swoją drogą: widzieliście kiedyś taką relację o procesjach?). Ostrzy dziennikarze, gorące wiadomości. Wszak współcześnie wiodące serwisy nastawiają się już na relacje live (polecam czytanie blogów technologicznych, wszak lewicowcy nie powinny być do tyłu). Trudno było uciec od wspomnień związanych z Europejskim Forum Ekonomicznym, jakie w ubiegłej dekadzie organizowano w stolicy. Wtedy również na to spotkanie drugoligowych możnych świata miał ściągnąć wywrotowy element. Alterglobaliści mieli robić wszystko, co najgorsze: seryjnie podpalać samochody i plądrować sklepy, odprawiać okultystyczne rytuały, a koniec końców jak na lewaków przystało, najpewniej inspirowani naukami Daniela Cohn-Bendita molestować seksualnie dzieci. A co było? Nic nie było.

Dzisiejsze protesty mają powód, chociaż sam mam wątpliwości czy taka forma jest właściwa. Nie dlatego, że jest jakkolwiek nieetyczna, bo nie jest takową nawet w najmniejszym stopniu, ale ze względu na jej skuteczność. Nie wiem czy strajk generalny zostanie zaakceptowany przez społeczeństwo i czy jego cele będą zrozumiałe. Dramatycznie niski poziom uzwiązkowienia, któremu pomimo wielu wad polskiego modelu ostatnich dekad same związki nie są w pierwszej kolejności winne (w przeciwieństwie do demontowanego prawa pracy i antyzwiązkowej polityki), na pewno sprawy nie ułatwia. Nie ułatwiają też i pogardzający organizacjami pracowniczymi dziennikarze. Ale powody są. Bo coś jest nie halo z naszą rzeczywistością. Do wielu wskaźników zdążyliśmy się przyzwyczaić: kogo szokuje np. bezrobocie w mojej grupie wiekowej? Spójrzmy zatem od strony historii i symboliki. Dzisiaj mój redakcyjny kolega prezentował w Sejmie pomysły na unowocześnienie aktualnego modelu związkowego i próbę zwalczania epidemii prekariatu. Nie z każdą częścią jego wizji byłbym skłonny się zgodzić, ale bez wątpienia trudno nie być zaszokowanym jedną kwestią, którą poruszył. W obecnym stanie prawnym strajk w obronie zwalnianej pracownicy takiej jak Anna Walentynowicz nie byłby legalny. Coś naprawdę nie styka w demokracji, którą podobno budują partie nazywane mianem postsolidarnościowych. Gdyby dzisiaj w tej postsolidarnościowej Polsce zorganizować Sierpień 1980 r., byłby on niezgodny z prawem. To coś ostrzejszego niż kolejna nieudana reforma postsolidarnościowych polityków, jak niedawno odwołana prywatyzacja emerytur. Bo czym się ona skończyła? „No dobra, dziewczyny i chłopaki, to co robiliśmy przez ostatnie kilkanaście lat nie miało sensu. Wycofujemy się” – tyle mniej więcej zadeklarował rząd.

Przeglądając dzisiaj depesze agencyjne (tak, depesze, a nie smsy od zwolenników strajku generalnego), jakoś nie trafiłem na przerażające informacje. Również mało wojennie wyglądała relacja koleżanki: „Po pracy poszłam powspierać związkowców. Dostałam goździki, śliwki, dużo ciepła i spotkałam kolegów mojego ojca i brata z pracy”. Gdzie te mrożące krew w żyłach sceny obleśnych facetów terroryzujących spokojnych obywateli? Gdzie ta zapowiadana przez premiera przemoc na ulicach? Nie wiem, nie znalazłem. Odwołam się i do własnych doświadczeń. Tak się akurat składa, że do pracy pojechałem samochodem. Nie zawsze mam taką możliwość, zresztą nie miałbym ochoty robić tego na co dzień: najlepszym środkiem komunikacji jest rower, a lepiej zwalczać korki rezygnując czasem z siadania za kółkiem, niż budując szóstą obwodnicę lub dwudzieste siódme skrzyżowanie bezkolizyjne.

Jeśli wierzyć zapowiedziom, korki miały zatkać miasto. I co? Trasa z Bielan na Saską Kępę nie należy do najkrótszych, zrobienie jej w 25 min to naprawdę niezły rezultat, jeżeli nie wciska się gazu do dechy. Zatem dwa razy przejechałem dzisiaj pół miasta w godzinach szczytu. Wracając zajęło mi to 23 min. Nie prułem, a powrót utrudniała ulewa. Na szczęście nie zalało słynnego już z tego względu tunelu pod Wisłostradą. Jako warszawski kierowca apelowałbym do miłosiernie panujących nam o to, żeby zamiast napuszczać obywateli na innych obywateli wykorzystujących legalne formy protestu, zajęli się raczej studzienkami. Bo to one tak zajmują tych, którzy mieli dzisiaj wycierpieć niewiadome katusze. Tak właśnie wygląda miasto będące ofiarą związkowego terroru. Jest to miasto pozbawione korków nawet w trakcie ulewy.

To, że media opiniotwórcze są propagandowym kanałem interesów ludzi u władzy wkurza mnie od dawna i pisałem o tym nie jeden raz. Ale dzisiaj uświadomiłem sobie nie tylko to, że strajkujący są kłamliwie przez nie lżeni. Kiedy te biczują nowych Innych, magazyn „Vice” - głos najbardziej elitarnych i wyniosłych japiszonów znany z miłości do lżenia biedy i poradników Zjadłam zęby na kutasach (sic!) – pokazuje relacje z Syrii, które dokumentują okrucieństwo i bezsens rzezi jaka odbywa się w tym najgorszym chyba dzisiaj do życia regionie świata. „Vice” uczy empatii, a „media opiniotwórcze” nienawiści do współobywateli. Nie przeraża mnie to, że więcej wrażliwości niż u "opiniotwórczych" znajdę w Radiu Maryja. Przeraża mnie tylko to, że więcej będzie jej na stronie „Vice’a”. A to prawdziwy hardkor.

Referendum drogie tylko dla HGW
2013-08-22 00:09:49
Kiedy akcja referendalna w Warszawie nabierała rozpędu, mój redakcyjny kolega napisał, że z przerażeniem uświadamia sobie, że HGW jest gorszą prezydentką niż Lech Kaczyński. Z tą tezą zgodzić się nie mogę. Po nim zostały właściwie 4 rzeczy. Muzeum Powstania – nowoczesne, choć dyskusyjne, ale jest. To jego drużyna niemal w całości przeprowadziła 2 inwestycje otwarte już przez PO, z których sam korzystam. Jako mieszkaniec północnej Warszawy mam dzięki nim dostęp do metra, a jako student UW chodzę po Krakowskim Przedmieściu. To ostatnie zresztą okazać się miało słodką zemstą PiS. Gdyby nie remont nie byłoby szerokiego chodnika przed Pałacem Namiestnikowskim, a więc i prawdopodobnie afery z obrońcami krzyża. Osobistym wkładem Kaczyńskiego była poprawa losu warszawskich zwierząt. Wspierano nie tylko dachowce, ale ułatwiano też życie niepełnosprawnym korzystającym z nieocenionej pomocy psów-asystentów. I właściwie tyle. Mało jak na kadencję w największym polskim mieście, nawet jeżeli poprawy losu zwierząt nie potraktujemy z drwiną.

Obrońcy wątpliwej wielkości zmarłego tragicznie prezydenta lubią mówić, że idee HGW (Most Północny czy Centrum Kopernik), to idee Kaczyńskiego. Od samorządowców oczekujemy jednak czynów, nie idei. Idea takiej dla przykładu (wielkiej przecież) Trasy Siekierkowskiej nie jest warta funta kłaków. Na plany naniesiono ją w latach 30. W życie wprowadziły ją dopiero przeszło 70 lat później pierwsze rządy PO. PiS nie miał pojęcia jak władać. Symbolem tego stała się krytyka tunelu pod Wisłostradą. Co za kretyni budują tunel wzdłuż rzeki? – drwiły bulteriery, owczarki i ratlerki Kaczyńskiego. To lepiej budować wzdłuż mostu? Dzięki tunelowi wygospodarowano wolną od gwaru samochodowego, zieloną przestrzeń publiczną. Fakt, że Powiśle stało się w ciągu ostatnich lat jedną z modniejszych części w miasta ma właśnie takie źródło.

Ale czy fakt, że uważam HGW za lepszą od poprzednika ją usprawiedliwia? Nie! Minione 7 lat to czas stracony. Platforma wzięła stolicę w okresie dobrej koniunktury. Nie da się ukryć, że miasto w tym czasie wypiękniało i powoli zaczęło odrabiać dystans do Zachodu. To jednak sukces warszawskich obywateli, którym przez ostatnie lata podrzucano kłody pod nogi, a nie zasługa urzędników.

HGW ma plusy. Wprowadziła reformę nocnych autobusów: dzisiaj stolica ma najlepszy w Polsce nocny system transportu. W ogóle do niedawna poprawa jakości komunikacji była zaletą tych rządów. Jakość taboru lepsza, połączeń więcej, rozwinięto zaniedbaną kolej miejską. Warszawa budzi zazdrość innych tysiącami rowerów miejskich na swoich ulicach. Dużo poprawiono w wodociągach. Ale są i porażki. Słynne podtopienia Trasy AK, czy skandaliczne zaniedbania przy II linii metra. Chaos przy remontach. Powracające jak bumerang powodzie na Dźwigowej albo festiwal bezradności przy wielomiesięcznym zablokowaniu walącego się wiaduktu nad Dworcem Gdańskim. Ostatnio Ratusz zniszczył własny sukces, tnąc linie komunikacji miejskiej i podwyższając ceny biletów do absurdu, przy jednoczesnym zamrażaniu tych w parkometrach.

Władza obrasta upartyjnioną, niekompetentną biurokracją, a oszczędza na dzieciach likwidując szkoły. Nowo powołany (po kompromitacji poprzednika) wiceprezydent zasłynął wcześniej wyłudzeniem mieszkania komunalnego z zarządzanej przez siebie dzielnicy, a na protestujących przeciw tej likwidacji społeczników nasłał opłacanych za miejskie pieniądze klaunów, tak aby ich poniżyć i ośmieszyć w relacjach medialnych (sic!). Inny zastępca HGW w tej samej sprawie na sesji rady miasta snuł opowieści o szaleństwie buntu przeciw rozumowi („kiedy rozum śpi, budzą się demony”). Rozumem były decyzje HGW, szaleństwem opór przeciw cięciom. Burmistrz Śródmieścia komentował likwidację baru mlecznego stwierdzeniem, że w centrum będzie „nowocześnie i drogo, albo tanio i przaśnie”…

W Warszawie dalej nie buduje się mieszkań komunalnych. Miasto wyprzedaje świetnie zarządzane spółki przynoszące zyski (SPEC), a zostawia te, z którymi poradzić sobie nie umie, ale może obdzielić nimi więcej etatów. Stolica buduje na pokaz, kiedy jakość życia w ostatnim czasie spada. Leży sport, w myśl HGW ograniczony do piłkarskiej Legii, której kibice odwdzięczają się głównie demolowaniem trybun innych klubów czy nawet własnego miasta. To nie tylko przykładanie ręki do upadku Polonii. To także upadające sekcje wszystkich klubów i malejąca liczba miejsc do uprawiania sportu przez dzieci.

HGW sprzeciwia się referendum, mówiąc, że to kosztuje. Ale jeżeli plebiscyt pochłonie 2 mln zł, to co to znaczy wobec 300 baniek wydanych na urzędnicze premie? 5 razy więcej ona sama wydała na fontannę czy świecącą pustkami strefę kibica. Referendum nie będzie drogie dla mieszkańców, tylko dla oligarchii podcierającej się „obywatelskością” z nazwy własnej koterii. Apele o olanie referendum to niechęć do demokracji i obrażanie 170 tys. osób, których podpisów ważność potwierdził komisarz wyborczy. Tysięcy, którym udało się pokonać próg celowo zawieszony tak wysoko, aby władza nie musiała ich słuchać.

Dla mnie koniec obecnej ekipy zaczął się wcześniej. Jej prawdziwym symbolem jest postać Marka Kraszewskiego. Naczelnik wydziału zarządzającego kulturą przez 7 długich lat tak naprawdę nie był żadnym naczelnikiem, a jedynie użytkownikiem nader ironicznego w przypadku Platformy tytułu „p.o.”. Przez ¾ dekady „nie potrafiono” rozpisać konkursu na to stanowisko, a prowizorka przetrwała reelekcję HGW. Poziom „odcinka kultury” jest dramatyczny. Warszawa zarzyna w niej to co najlepsze, demolując np. znakomite teatry. Zamiast tego powstają dodatkowe etaty dla tych, którzy realnie zarządzają w miejsce politycznie ustawionego p.o.

Wielu ma wątpliwości, czy plebiscyt ma sens. Rządzić będzie komisarz, a zresztą: co się zmieni? Nie jestem entuzjastą śliskiej zgrai Guziała, która może i ma sensownego lidera, ale w większości składa się ze zlepku polityków powywalanych z innych partii. Referendum ma jednak magiczną moc – zmusza do pracy. Ryzyko utraty stołków powoduje, że urzędnicy muszą się starać. Już dawno nie było tak dobrych ruchów w Ratuszu, ani nigdy nie było takiej łatwości w dostępie do urzędników. Trudno mówić o zmianach rewolucyjnych na skalę Komuny Paryskiej, ale na pewno jest to powiew świeżości.

Referendum ani w Warszawie, ani w żadnym innym miejscu nie sprawi, że wszystko będzie idealne, a demokrację będziemy mieć bardziej obywatelską od Szwajcarii. Udowodni jednak, że w Polsce trudniej byłoby powiedzieć bon mot premiera Turcji o tym jak demokracja polega na wrzucaniu kartki raz na 4 lata. „Naszym” samorządowcom pokaże zaś, że będą musieli się zastanowić przed przyznaniem sobie wyższej trzynastki niż roczne „oszczędności” z zamykanej ich własną decyzją placówki.

13 października powinniśmy zagłosować za odwołaniem Bufetowej. Nie przeciw niej, nie dla Guziała, ale dla naszej demokracji, nie tylko zresztą lokalnej. Boom referendalny będzie drogo kosztować. Ale nie podatników i nie kulturę polityczną. Nawet bez zbyt naiwnie rozbudzonych oczekiwań, jestem głęboko przekonany, że warto taką cenę zapłacić.



Obcy Żydzi
2013-07-19 23:36:55
W dyskusji o uboju rytualnym ścierały się różne racje. Ostateczni przegrani parlamentarnej batalii oprócz argumentów ekonomicznych mówili o wolności religijnej. To zabawna sytuacja. Rzadko zdarza się, aby w Polsce religia była krzywdzona: często kojarzy się nam ona z opresją, ale raczej to nie wierni i kapłani występują w rolach uciskanych.

Dobrze się stało, że wyszło jak wyszło. Cała awantura nie miała nic wspólnego z obroną mniejszości. Chodzi o pieniądze. Wiadomo, że związki wyznaniowe wcale nie będą musiały rezygnować z elementów kultu, zakaz da się natomiast we znaki biznesowi. Cieszy, że przemysłowe zabijanie straci jeden ze swoich przyczółków. Można byłoby rzec, że co tam likwidacja jednej jego gałęzi, skoro ciągle działają maszyny do prasowania świń żywcem, produkujemy pasztet podlaski, a rok w rok miliony rodaków duszą tony ryb w imię „tradycji”. Czy to hipokryzja, że czepiliśmy się akurat tego? Nie, świat jest zbyt niesprawiedliwy, żeby nagle móc zakazać wszystkie złych rzeczy. Okrucieństwo jednej nie umniejsza drugiej, dobrze zatem, że zniknęła chociaż ta jedna. Cieszę się z tego zakazu i żałuję, że nie jest ostrzejszy. Co z tego, że okrutna metoda stanowi pryncypium jakiegoś wyznania. Wiele religii wyznaje dogmaty, których okrucieństwo trudno ogarnąć wyobraźnią. Dokładnie tak samo jest ze znęcaniem się nad zwierzętami. Skoro największa wspólnota wyznaniowa świata musiała uznać bezsens kreacjonizmu, swój podstawowy mit, to nie rozumiem dlaczego inna nie może przestać traktować pochodne okrucieństwa jako podstawę diety.

W dyskusji o uboju najbardziej uderzyło mnie jednak co innego. Podniesienie argumentacji o fali antysemityzmu obudziło dyplomację jednego z najbardziej agresywnych państw na arenie międzynarodowej. Rezultat sejmowego głosowania zdecydowanie potępiło izraelskie MSZ, specjalne wezwanie będące formą zawoalowanej reprymendy otrzymał nawet polski ambasador. Izraelska dyplomacja ma długie tradycje reprezentowania morderczej polityki zmilitaryzowanego państwa, okupanta łamiącego na masową skalę prawa człowieka. Gdyby nie ostatnie afery, w dalszym ciągu byłoby zarządzane przez Avigdora Liebermana, religijnego fundamentalistę, kogoś pomiędzy naszym Markiem Jurkiem i Ruchem Narodowym. Geopolityka powoduje jednak, że nawet taki „narodowy Marek Jurek” może być cytowany przez światowe agencje.

Pytanie jakim prawem prawicowy rząd Izraela rości sobie prawo do reprezentowania wspólnoty żydowskiej w Polsce? Można oburzać się z wielu powodów. Przypominać, że podobne zatroskanie Związku Radzieckiego wydarzeniami na Węgrzech w 1956 r. i na Czechosłowacji w 1968 r. uznajemy za bardziej niestosowne. Jeżeli jesteśmy skłonni uznać, że izraelskie MSZ zarządzane przez religijnych ekstremistów stanowi reprezentację Żydów żyjących w zupełnie innym państwie, to jesteśmy już na prostej drodze do uznania, że Żydzi nie są pełnoprawnymi obywatelami naszego państwa.

Jestem zajadłym przeciwnikiem antysemityzmu. Przeraża mnie nasza historia i wymordowanie 4 mln rodaków tylko za to, że mieli inną „etniczność”. Przeraziła mnie szczególnie z tego względu książka Stefana Zgliczyńskiego, dokumentująca zaskakująco dla mnie potworną, masową skalę polskiego udziału w zagładzie Żydów. Zgliczyński tłumaczy, dlaczego Polacy żydowskiego pochodzenia nie wykazywali instynktu samozachowawczego i nie uciekali do lasu. A po co mieliby to robić? Prędzej czy później napotykaliby którąś z trzech głównych partyzantek. Jeżeli byli to komuniści, „z reguły” takie spotkania przeżywali. Jeżeli akowcy, raczej nie przeżywali. Jeżeli przedstawiciele NSZ, to było właściwie pewne, że zostaną wymordowani. Takich historii jest w tej poruszającej książce na pęczki. Znajdziemy tam wspomnienia egzekucji na kobietach i dzieciach poprzedzonych zbiorowymi gwałtami, także w „mojej”, powstańczej Warszawie. Zanim sięgnąłem po tę publikację, pomimo braku złudzeń o skali i tradycji polskiego antysemityzmu, mimo wszystko uważałem twierdzenie o polskim współudziale w kaźni Żydów za przesadzone. Dzisiaj już tak nie sądzę.

Jeżeli chcemy odciąć się od tego ponurego dziedzictwa, musimy jasno przyznać, że Żydzi jak i wszystkie inne mniejszości mieszkające na „naszym” terytorium, czujące identyfikację z „naszymi” ziemiami i mówiące „naszym” językiem, to nasi rodacy. Żydzi są nasi, są jednymi z nas i właśnie dlatego powinni stanowić immanentną część demokratycznej wspólnoty. Dopiero wtedy wyłącznie jako przeszłość będziemy traktować demony nawoływań Gomułki z czasu marcowej nagonki o to, aby Antoni Słonimski zastanowił się, czy czuje się Polakiem, czy Żydem. „Jestem Polakiem. Maniakalnym” – odparł z wrodzoną sobie erudycją wybitny poeta.

Dopiero, kiedy to zrozumiemy, przestaniemy mieszać lęk przed byciem posądzonym o antysemityzm z wolą krytyki okupacji Palestyny i cierpień jej mieszkańców. Krytykowanie Izraela to wyraz poparcia humanistycznych wartości, a nie dowód antysemickiej nienawiści. Antysemityzm i wyłączanie wyznawców judaizmu z naszej wspólnoty to jednak przykład tej samej filozofii.

Kasia nie lubi czarnuchów?
2013-07-14 23:05:28
Czy wiecie jaka jest najbardziej rasistowska marka odzieżowa na świecie? Trudno wybrać zwycięzcę tak subiektywnej kategorii. Nie sądzę, żeby wygrać mogło LPP. Gdański producent osiągnął światowy sukces, a jego marki jak Reserved, House czy Cropp są rozpoznawalne i dobrze sprzedają się także zagranicą. Przejawem sukcesu jest to, że podobnie jak i zagraniczni konkurenci, tylko ułamkową część produkcji prowadzi w kraju macierzystym. Wiadomo, że robi to m.in. w odrażających warunkach w Bangladeszu, do których w skali 1:1 pasują opisy wyzysku z XIX w. W przeciwieństwie do większości konkurentów LPP nie parafowało jednak nawet pozorowanego porozumienia ws. kontroli produkcji swoich ubrań.

Firma jest aktywna w mediach społecznościowych. Dotyczący ich majowy raport serwisu NowyMarketing wskazuje, że fanpage 3 marek LPP zajmują 6, 9 i 10 miejsce spośród wszystkich stron tego typu na polskim Facebooku. Społeczność śledząca Reserved to ponad milion osób. Warto zatem wykorzystać te wypięknione profile do zapytania o to, dlaczego LPP popiera przemysł śmierci (bo chyba ten bangladeski bardziej pasuje do tego określenia niż kobiety walczące o swoje prawa)? Sam zrobiłem to tutaj. Na razie dowiedziałem się, że LPP analizuje możliwości przystąpienia do tego porozumienia, a „sprawa jest nadal otwarta”. Musimy poczekać. Firma ociąga się z podpisaniem nawet niewiele wartego świstka, bo ciągle zastanawia się czy niskopłatna praca dzieci w walących się budynkach stanowi jakiś problem. Mimo tego marki LPP nie są najbardziej rasistowskimi na świecie. Są tylko markami tolerującymi wyzysk i łamanie praw człowieka, ale to przecież co innego.

Jeżeli mówimy o dużych producentach, palmę pierwszeństwa przyznałbym amerykańskiej Abercrombie & Fitch. Produkuje ona słynne już linie drogich ubrań, reklamując je jako idealne ciuchy dla białej ludności uprzywilejowanego świata. W reklamach przedstawiała do niedawna wyłącznie białe osoby, idealne wysportowane i seksowne sylwetki przystojnych WASP-ów. W Stanach znane jest nawet określenie urody „typu Abercrombie”. To coś więcej niż zwykły WASP. To określenie idealnego typu białej urody, coś jak „swojsko” brzmiący „typ aryjski”. Powszechnie znany jest fakt, że sieć ta zatrudniała czarnych i Latynosów wyłącznie w roli sprzątaczek i innych pracowników najniższego szczebla, niepojawiających się w sklepach na oczach klientów, za co zresztą zapłaciła 40 mln dolarów kary. Jej ubrania są adresowane wyłącznie do białych, a w pewnym eksperymencie dziennikarskim pokazano, że przedstawiciele mniejszości byli ze sklepów A&F po prostu wypraszani, mimo, że tak samo nie postępowano wobec białych. Dodatkowo sieć promuje skrajny seksizm, dyskryminuje muzułmanów i niepełnosprawnych. Można o tym poczytać np. w kilku artykułach tutaj.

Chodzenie w tych ciuchach to obciach i symbol odrażającej ekspozycji bogactwa, a w przypadku naszej części Europy, ślepego naśladownictwa bogatego świata i wyjątkowo prymitywnych aspiracji. Co tam, że jesteśmy podludźmi z Europy Wschodniej, którzy nawet dzięki pomaganiu Amerykanom w torturowaniu ich więźniów i nieustającym płaszczeniu się przed nimi, nie możemy uzyskać zniesienia wiz. Zresztą Polacy niespecjalnie różnią się fizycznie od Amerykanów. Zabawniejsze obrazki widziałem w Stambule. Kto był w Turcji chociaż raz, ten doskonale zna skalę tutejszego przemysłu podrabianych ubrań i akcesoriów, naprawdę nieporównywalnego z tym w Polsce. Również tam oprócz dziesiątków Turków w Ray Banach sprzedawanych za 10 lir od pary, spotkamy też wielu śniadych użytkowników ciuchów ze znakiem A&F. O prostactwie tej marki świadczy zresztą to, że na wielu jej ubraniach po oczach wali właśnie gigantyczne logo.

A kto nosi te ciuchy w Polsce? Jak się okazuje m.in. Kasia Tusk, o czym poinformowała mnie moja zniesmaczona tym faktem partnerka. Czy jestem złośliwy, wyłapując tylko jedną stylizację sławnej blogerki? Absolutnie nie. Ubrania potencjalnie najbardziej rasistowskiej i seksistowskiej marki odzieżowej świata są regularnie reklamowane na jej blogu. Pobieżne użycie wyszukiwarki umożliwiło mi znalezienie w ciągu pół minuty 9 takich stylizacji, ostatniej z dzisiaj (jako... "strój dnia"). 14 lipca roku pańskiego 2013 premierówna dziarsko maszeruje na zdjęciach ze swojego bloga w klapkach A&F o sympatycznej nazwie „flip flops”. Tymczasem na jej bluzie widnieje napis „Fun Fun”. No bo przecież chodzenie w takich fajnych rzeczach to świetna zabawa! „Girls just wanna have fun”, jak głosi popularny slogan.

Jeżeli Tusk jest trochę socjaldemokratą, to można rzec, że jego córka jest trochę rasistką. Kasiu, po co bawić się w półsłówka i zamiast logo A&F nie eksponować bardziej bezpośrednich haseł o kurwach, blacharach, brudasach, czarnuchach i asfaltach? „Uczyń swoje życie prostszym”, że pozwolę sobie sparafrazować nazwę tego potężnego serwisu, który prowadzisz razem z koleżankami. Przecież prawicowe ciuchy mają niejednokrotnie naprawdę niezły design i nie przyniosą wstydu tym stylizacjom. A kto by się tam czarnuchami przejmował. No i nie mów mi, że twój chłopiec źle wyglądałby w czymś takim? W półsłówka o traktowaniu ludzkich ciał sierpami i młotami bawić się nie musisz. O brudasach można przecież pisać bardziej bezpośrednio.

Biała, męska, dobrze widząca i dwunożna Unia Europejska
2013-06-30 15:06:19
Rząd i organizacje dbające o interes niepełnosprawnych protestują przeciw projektowi Komisji Europejskiej ws. zmian w prawie o pomocy publicznej. Eksperci Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej wyliczają, że wprowadzenie nowych regulacji oznaczałoby zmniejszenie wsparcia budżetowego na rzecz zatrudniania niepełnosprawnych pod postacią dopłat do ich wynagrodzeń. Obecnie jest to 3 mld zł w skali roku, ale po zmianach miałoby się ono zmniejszyć aż do poziomu 200 mln zł. KE chce, aby od tej pory pomoc publiczna była dopuszczana limitem kwotowym, wynoszącym zaledwie 0,01 proc. PKB państwa członkowskiego. Co tam, że taki sam odsetek dla Malty i Niemiec to co trochę co innego.

Ten dogmatyczny, neoliberalny projekt miałby wejść w życie już od 1 stycznia 2014 r. Jak informuje Ministerstwo, obecnie 200 mln zł stanowi poziom wydatków przeznaczanych na aktywizację niepełnosprawnych w obszarze zatrudnienia w zaledwie 1,5 miesiąca. Obecnie dofinansowanych w ten sposób jest aż 240 tys. pracowników, szczególnie narażonych na tendencje kryzysowe. Zdaniem stowarzyszenia osób niepełnosprawnych EKON, wejście nowych przepisów w życie oznaczałoby utratę pracy przynajmniej 140 tys. osób. Z wyliczeń Platformy Integracji Osób Niepełnosprawnych wynika z kolei, że w ten sposób aż 19 na 20 polskich niepełnosprawnych skazanych zostałoby na bezrobocie.

UE ma swoje wady i zalety, ale prawo o pomocy publicznej to przykład absolutnie najbardziej podłego, neoliberalnego i antyspołecznego dogmatyzmu w unijnym obszarze. Pomoc publiczna w myśl wolnorynkowej filozofii panującej we Wspólnocie, jest szczególnie reglamentowana i obwarowana licznymi ograniczeniami, co pokazała choćby historia polskich stoczni. Jej gorliwe przestrzeganie uderza zwłaszcza w półperyferyjne gospodarki naszego regionu gospodarczego. Pomoc na masową skalę otrzymują banki, które tylko w samej „drugiej Irlandii” zarobiły w ubiegłym roku na czysto ponad 16 mld zł. Nie mogą natomiast liczyć na to zakłady przemysłowe pozwalające na godne życie całym społecznościom, ani same, wykluczone społeczności.

Doktryna „too big to fail” nie obejmuje też grup szczególnego ryzyka na rynku pracy: np. kobiet. Słynna jest już (ale czy aby na pewno?) tzw. sprawa Defrenne tocząca się w latach 70. przed unijnym trybunałem sprawiedliwości, w ramach której uznano, że wyrównanie nierówności płacowych ze względu na płeć mogłoby zagrozić interesowi ekonomicznemu Unii. To tylko jeden z wymownych przykładów tej urokliwej tendencji. Jak widać, to samo obejmuje również niepełnosprawnych. Co z tego, że życie jest im szczególnie nieprzyjazne na każdym kroku, najeżone nie tylko niezrozumieniem ze strony innych obywateli, ale też tak prozaicznymi przeszkodami jak aspekty architektoniczne, z wszędobylskimi schodami w sklepach, urzędach, muzeach, czy przy wejściach do pojazdów transportu publicznego. Albo na polskich parkingach, gdzie nietrudno znaleźć zastawione miejsca dla niepełnosprawnych. Niekoniecznie chodzi przecież o same „koperty” wyznaczające te miejsca, ale warto byłoby np. spytać kierowców o to, czy zdają sobie sprawę z tego, jak trudne jest wsiadanie do auta z perspektywy wózka inwalidzkiego, kiedy sąsiedni samochód ustawiono w odległości 30 cm.

Polski rynek pracy to rynek masowego bezrobocia, znacznie wyższego niż te oficjalne 13,5 proc., podwyższane niską aktywizacją zawodową kobiet, masowymi rentami – w rzeczywistości pracuje raptem 54 proc. ludności w wieku produkcyjnym. Niepełnosprawnym jest w tym kontekście najgorzej – to grupa o radykalnie niskim poziomie aktywizacji zawodowej. Polskie stanowiska pracy nie są przecież ostoją innowacyjności, konkurujemy niskością ich kosztów, a to nie sprzyja integracji. Są niepełnosprawni jeszcze mniej zdolni do przystosowywania się do brutalnych reguł upowszechniającej się prekaryzacji. Tymczasem bez pracy, jak głosi absolutny, lewicowy kanon, nie ma emancypacji. Bez dopłat, w czasie gdy mało kto chce zatrudniać, tej pracy dla niepełnosprawnych może nie być w ogóle.

Praca daje nie tylko pieniądze. To też poczucie godności, własnej wartości i dobre zdrowie psychiczne. Ludzie dowartościowani tworzą harmonijne społeczeństwo, życzliwe względem siebie i bezpieczniejsze, nieszukające wrogich Innych: LGBT, Żydów, muzułmanów. A to nie PKB i nieskończoność ułatwień dla przedsiębiorców tworzy takie wartości. Jakoś nie widać, żeby organizacja skupiająca najbardziej demokratyczny obszar świata zdawała sobie z tego sprawę. Bez niepełnosprawnych szczęśliwej społeczności nie zbudujemy – bo nie uda się jej osiągnąć przy wykluczeniu tak masowej grupy, stanowiącej jej nieodłączną część. Ale może nie jest ich wcale tak dużo, przecież nie widać ich na każdym kroku. No dobrze, to teraz zastanówcie się jakie są tego źródła. I przejdźcie się wcielając się w rolę niewidomego po Śródmieściu Łodzi, doceniając brak oznaczeń na 99 proc. przejść dla pieszych (najlepiej na torach tramwajowych). Sprawdźcie przejścia podziemne z perspektywy wózka inwalidzkiego, a te przecież ciągle się w Polsce buduje. Spróbujcie też koniecznie w pojedynkę skorzystać na wózku z Dworca Centralnego, albo pomieszkać gdzieś na prowincji, najlepiej we wsi przeciętej na pół przez drogę krajową.

Pomyślcie o tym, czy jest wśród was ktokolwiek, kto nie zna choćby jednej osoby niepełnosprawnej. Jest taki ktoś? A potem zastanówcie się jeszcze raz nad tym, czy na pewno każde państwo powinno być minimalne i ograniczać się wyłącznie do finansowania sądów, policji i wojska. I czy model, w którym nikt i nic nie interweniuje w gospodarkę na pewno jest taki wspaniały. Bo jeżeli tak sądzicie, to jakoś wam chyba nie uwierzę.

Nam jest wszystko OFE
2013-06-28 22:25:40
Krajem wstrząsnęła sprawa reportażu Mariusz Szczygła, ujawniającego fakt, że dzieciobójczyni okazuje się być od lat nauczycielką w całkiem przyzwoitym warszawskim liceum i ekspertką MEN. Nawet po lekturze tego tekstu trudno jednoznacznie rozstrzygać o tym, co zrobić z tą sytuacją, ale jak widać, po raz kolejny państwo nie zdaje egzaminu. Nauczycielka została zidentyfikowana, grozi jej lincz. Coś w tej sprawie musi zresztą być, skoro budzi zainteresowanie kolejnych dziennikarzy.

I właśnie o to chodzi. Szczygieł nie jest pierwszym reportażystą zainteresowanym Ewą T. Rok temu o tej samej sprawie pisały. „Fakty i mity”. Pismo obrzydliwe, w mojej opinii stanowiące antyklerykalny refleks ekstremistycznie katolickich tytułów prasowych z Torunia i jego mentalnych okolic. Coś w tym jednak jest. „Gazeta Wyborcza” po Aferze Rywina utraciła status hegemonicznej potęgi, ale ciągle jest medium głównego nurtu, nadającym kształt debacie publicznej. To po jej publikacji ludzie chcą zabić Ewę T., a nie po artykule w niszowym tygodniku. Sprawa Ewy T. angażuje uwagę i budzi emocje, chodzi przecież o zbrodnię na dziecku. Przemoc wobec dzieci jest ogromnym problemem społecznym w Polsce, czego jako były pracownik czołowej, polskiej organizacji zajmującej się jej zwalczaniem nie jestem skłonny w żaden sposób relatywizować. Dzisiaj do obiegu poszła jednak znacznie poważniejsza bomba.

Powiązany z SLD think tank Centrum im. Daszyńskiego ujawnił proste wyliczenie skali penetracji akcjonariatu trzech giełdowych koncernów medialnych w Polsce. Od kilku już lat toczy się debata o tym, co zrobić z OFE. Kapitałowy system emerytalny jest skrajnie nieefektywny i nie tylko nie zwiększa polskich emerytur, ale jest też podstawowym mechanizmem napędzania długu publicznego. Inwestycje giełdowe będące bowiem hazardem na przyszłych emeryturach są stabilizowane kupnem obligacji państwowych. W ten sposób państwo musi usługiwać prywatnemu kapitałowi podwójnie. Najpierw oddaje mu pieniądze, a potem jeszcze płaci dodatkowe procenty, by koniec końców dokładać na uzupełnianie zbyt niskich świadczeń emerytalnych. Nawet dogmatyczny rząd zdaje sobie z tego sprawę – najpierw ograniczył skalę haraczu przekazywanego do OFE z naszych składek, a teraz coraz głośniej mówi o tym, żeby dać obywatelom dobrowolność w sprawie oddawania jakichkolwiek pieniędzy Funduszom.

Co się stało, kiedy pierwszy raz zaatakowano OFE? Wszczęto panikę: „Rząd chce nam zabrać nasze pieniądze”, „Skok na OFE”, itd. – straszyły nagłówki prasowe. Politycy mieli rzekomo „zabrać dla siebie” „pieniądze obywateli”. W rzeczywistości chodziło o ograniczenie pasożytniczego mechanizmu kreującego dług publiczny – OFE nie dość, że zadłużały nasze państwo, to jeszcze pobierały wysokie prowizje za obsługę zarządzanego przez siebie kapitału. Do tego chóru przyłączało się zresztą wówczas nawet SLD.

To, że w Polsce poza paroma wyjątkami nie ma mediów lewicowych, wiadomo od dawna. Trochę stara się „Trybuna”, ale przy złej makiecie, dość nudnych tekstach i braku promocji może się jej nie udać. Lewicowych tytułów jest mało, mają mniejszą siłę oddziaływania, nie kształtują poglądów. Robią to medialne koncerny. Ostatnio analizowałem na zajęcia z komunikowania politycznego stopień reprezentacji stron dialogu społecznego na łamach gospodarczych stron „Wyborczej”. Chciałem mieć twardy argument w dyskusjach z prawicowo zorientowanymi kolegami ze studiów, upierającymi się, że jest ona lewicową gazetą. Analiza obejmowała 2 tygodnie, zliczałem w niej wszystkie wzmianki o reprezentantach organizacji pracodawców i pracowników. Wnioski? Nawet nie wliczając goszczących tam notorycznie ważniaków z Forum Obywatelskiego Rozwoju i samego Balcerowicza, Centrum A. Smitha itd., pracodawcy byli reprezentowani 15 razy częściej od związkowców. O tych ostatnich napisano dosłownie raz. A wiecie w jakiej formie? Był to esej Henryki Bochniarz, piętnujący ich „roszczeniowość”. Tak, tekst prezydentki PKPP Lewiatan. Dużo pozytywnych wzmianek można było za to znaleźć nt. „komitetu obrońców OFE”, czyli klubu zatroskanych o własne, pasożytnicze zyski elit III RP.

Jak się okazuje, OFE inwestują w media na potęgę. Polsat, chociażby dzięki swojej nazwie, jest powiązany z jednym z Funduszy, to oczywiste. Ale jego istotnymi właścicielami są i pozostali gracze emerytalni. Sprawa dotyczy także TVN, w którego akcjonariacie potężną rolę odgrywają wszystkie OFE. W Agorze jest ich stosunkowo najmniej, ale akurat tutaj największy z nich, ING, ma pakiet wart 190 mln zł. To, że stałymi komentatorami pomysłów na reformowanie emerytur są w „Wyborczej” ludzie pokroju Marka Góry, nie powinno dziwić. Sam Góra pojawia się na tych łamach jako „współtwórca” obecnego systemu. W rzeczywistości jest jego beneficjentem i żywym dowodem konfliktu interesów. Nie tak dawno był bowiem szefem rady nadzorczej OFE zarządzanego właśnie przez ING. Wszystkie wspomniane media straszą nas strasznymi skutkami odwrotu od prywatyzacji emerytur, reklamują umowy śmieciowe, wołają o likwidację Karty Nauczyciela i dają głos beneficjentom wyzysku pracowników. Są tubą bogaczy, a nie instrumentem demokratycznej kontroli.

Zjawisko przekupywania dziennikarzy jest tak długie, jak tylko istnieją media. Już blisko sto lat temu ich wszechwładzę piętnował Walter Lippmann, przed nim robił to pośrednio Marks. W czasie I Wojny Światowej Niemcy kupowali francuskie gazety, aby sprawniej manipulować opinią publiczną wrogiego państwa. Dzisiaj skala jest inna. Media docierają do nas w każdym zakątku świata i przy użyciu niezliczonej ilości kanałów komunikacji. Hasła w rodzaju „Nam nie jest wszystko jedno”, sloganu „Wyborczej”, są zatem niestety podwójnie ironiczne.

A z tego co wiem, akurat warunki pracy w „FiM” są o wiele lepsze niż w „GW” i TVN.

Nasz przyjaciel Korwin: młoda Platforma sama o sobie
2013-06-17 20:02:38
Miłościwie panujący nam premier przyznał niedawno, że czuje się trochę socjaldemokratą. O ile deklaracje te są zabawne – bo skutki jego władzy już nie – to tego samego nie można powiedzieć już o członkach organizacji młodzieżowej jego ugrupowania.

Warszawski oddział Stowarzyszenia Młodzi Demokraci właśnie opublikował swój czerwcowy biuletyn. W wydaniu tym czekają rozmaite ciekawostki. W maju członkowie SMD spotykali się z Robertem Gwiazdowskim, ale czy fakt pogadanek z medialną pacynką neoliberalnej ekonomii może być jakkolwiek interesujący? Na pewno nie.

W biuletynie znajdziemy jednak treści naprawdę ciekawe. Na łamach tych gości bowiem nikt inny jak krul nad krule: Janusz Korwin-Mikke. Czy wydawało się wam, że podstarzały selektywny libertarianin (entuzjasta nieograniczonej wolności białych, heteroseksualnych mężczyzn) to średnio inteligentny starzec, którego widowiskowe postulaty podchwytują media żądne taniej sensacji? Czy brzydził was człowiek, który chciał oddzielać w szkołach dzieci niepełnosprawne ruchowo od pozostałych i twierdził, że uprawianie przez nie sportu jest śmieszne, a zamiast tego powinny realizować się w szachach? Gardziliście jego wypowiedziami na temat kobiet i trudno wam było zrozumieć jak można traktować postulat legalizacji jazdy na rondzie w lewo (w imię nieograniczonej wolności) jako hasło wyborcze?

Być może tak właśnie myśleliście i tak łączyliście fakty. Młodzieżówka partii rządzącej jest jednak innego zdania i wśród swoich członków rozprowadza wywiad z głosicielem tych postulatów. Żeby chociaż krytyczny. Jan Zarachowicz z SMD przyjaźnie sobie jednak gaworzy z Korwinem. Obaj dobrze się rozumieją, uzupełniając swoje wypowiedzi o zgryzotach, jakie gnębią w panującym aktualnie socjalizmie ludzi takich jak oni. Zgodni są też wtedy, kiedy rozliczają komunistyczne służby bezpieczeństwa. Zarachowicz jest zresztą jedną z gwiazd numeru. Oprócz tego znajdziemy artykuł jego autorstwa, dotyczący działalności skrajnej prawicy. Tutaj zaskoczenie: interpretacja polityki w kategoriach marksistowskich. To nie sprawy światopoglądowe, lecz gospodarcze determinują podziały polityczne. Wniosek: PiS i neonaziści to lewicowcy. A na koniec szczera deklaracja: „prawicowiec [za którego autor ów się uważa] nie widzi nic złego w nierównościach społecznych (…). Prawicowiec nawet nie pomyśli o sprawiedliwości społecznej”.

Co oprócz tego? Anna Regini ze stołecznego SMD opowiada o swoich poglądach. Cieszy się, że Gowin proponuje odnowę jej partii, ale martwi ją, jak brzydko został on potraktowany przez premiera. Podobnie smuci, w jakim kierunku podąża Europa, która łamie podstawowe prawo człowieka. Wyjaśnijmy: chodzi o prawo własności. Chwali tradycyjną rodzinę, bojąc się, że obecna rewolucja kulturalna ma niebawem promować rozliczne zboczenia. Zupełnie przypadkiem przywołuje chwilę później homoseksualizm. Z małżeństw gejowskich cieszyć będą się głównie muzułmanie. W ramach walki cywilizacji odniosą w ten sposób druzgocące zwycięstwo. Śmialiście się z posła Górskiego z PiS i jego „zagłady białego człowieka”? To może pośmiejcie się też z Regini.

Wśród humorystycznych propozycji zaproponowanych przez juniorów PO warto też odnotować, że zdaniem młodych demokratów propozycja referendum ws. odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz „budzi wątpliwości natury prawnej”. Mazowieckie SMD jest prawdziwie wstrząśnięte. Prezydentkę można jednak odwołać w demokratycznym referendum! Bawiło Was to jak kiedyś Lech Kaczyński chciał usunąć ją ze stanowiska przy użyciu kruczków prawnych? To z młodych demokratów, którzy jak widać traktują swoją nazwę jak grę słów, również się pośmiejcie.

Elita się wykuwa. Tusk traci na popularności, a prędzej czy później do władzy dojdą młodzi. W Platformie jest już z czego czerpać.

PS. Czerwcowy biuletyn już "fiknął zniknął" z sieci.


Rewolta przeciw gettoizacji
2013-06-03 22:09:12
Przemysław Wipler przedstawia typ polityka, jakiego najbardziej nie lubię. Należę do zwolenników twierdzenia, że wprawdzie nie wszyscy prawicowcy są głupkami, to jednak większość z nich to prawicowcy. Niestety należy pamiętać też o pierwszej części tego zdania. Wiplera nie da się zaszufladkować jako zwykłego pajaca. Gorzej, on jest groźny. To człowiek ze swoim sztabem i promującym podłe idee, ale płodnym pismem. Wiem to najlepiej jako jego czytelnik: „Rzeczy Wspólne” wydawane przez Fundację Republikańską to jeden z tych tytułów, które regularnie przeglądam na zasadzie „poznaj wroga”.

Wipler reprezentuje wartości straszne. W nieskończoność możemy narzekać, jak ciężko odnaleźć się nam w układzie, gdzie tolerancja i kosmopolityzm towarzyszyć mają prawicowej Platformie, a wrażliwość społeczna bandzie Kaczyńskiego, z zarzutów względem której trudno byłoby mi wybrać mój „ulubiony”. Dzisiejszy secesjonista to człowiek, który z tego układu bierze to, co najgorsze: liberalizm gospodarczy i konserwatyzm światopoglądowy.

Za zasłonką rzekomej wrażliwości na rzecz rodziny (podstawowej komórki społecznej zagryzanej przez homoseksualistów) kryje się w jego przypadku darwinizm społeczny. Pan poseł posyła dzieci do elitarnej szkoły prywatnej, gdzie uczniowie selekcjonowani są na podstawie nie tylko poziomu, ale i stylu życia rodziców: zakazane są rozwody. Cieszę się tylko na myśl o tym, że jego zapowiedź tworzenia n-tego ugrupowania raczej nie wypali. Co by nie mówić o Kaczyńskim, ma on zdumiewającą zdolność przetrwania niezliczonych rozłamów. Ile to już razy porzucali go najbardziej medialni politycy? Kto dzisiaj pamięta o Polsce XXI, Prawicy Rzeczypospolitej i PJN? Tylko Ziobro może coś ugrać dzięki łączonym wyborom prezydenckim i parlamentarnym w 2015 r.

Wipler ze swoim połączeniem wszystkiego, co złe, w pewnym sensie działa jak premier Erdogan. Rządząca od dekady Partia Sprawiedliwości i Rozwoju ma swoje blaski i cienie, ale jeszcze niedawno trudno było jej zarzucić, aby naruszała demokrację poważniej od swoich „świeckich” poprzedników. Erdogan i jego przyboczni stroją się we wrażliwość na biedę, ale tak naprawdę ten polityk znany z tego, że przed wyborem na urząd nie podawał ręki na powitanie kobietom, należy do największych przyjaciół kapitału w zarządzanym przez siebie państwie. Jego Turcja wygląda nieciekawie. Jeszcze przed ostatnimi starciami więziono tu 49 dziennikarzy. Więcej niż w Chinach i Iranie, nawet liczonych razem. Dzisiaj docierają do nas strzępy informacji o największej fali przemocy od lat 70., kiedy na ulicach obrzucali się bombami radykałowie z lewa i prawa. Ze wzruszeniem i smutkiem oglądam obrazki z Beşiktaş, gdzie raptem kilka miesięcy temu świetnie się bawiąc graliśmy w tavlę razem ze świeżo poznanymi Fundą i Muratem. To samo uczucie ogarnia mnie na widok İstiklâl Caddesi, głównego deptaku, który teraz można na żywo podglądać w sieci. Świat zrobił się tak mały. Wystarczy kilka kliknięć, żeby zobaczyć miejsce, w którym jeszcze niedawno jechało się zabytkowym tramwajem, a teraz policja pałuje tam ludzi tylko za to, że mają demokratyczne sympatie.

Co dalej stanie się z Turcją? Obecny rząd jest pierwszym, który przejął inicjatywę w odwiecznej rozgrywce polityków z wojskowymi, którzy dawniej ucinali takie sytuacje zamachami stanu. Niby powstrzymywało to ekspansję islamistów, ale po drodze delegalizowało wszystkie organizacje życia społecznego, z kółkami gospodyń wiejskich włącznie. Nie wydaje się, żeby zyskiwali na tym jakoś najbardziej wykluczeni obywatele. Dzisiaj jednak nawet jedyna pewna dawniej perspektywa w postaci przewrotu nie może stanowić żadnego drogowskazu. Armię zbyt osłabiła tocząca się tutaj niczym niekończący się serial afera Ergenekon.

W tych wszystkich, okropnych wydarzeniach, jest jednak i coś, co ma dla mnie dodatkowy kontekst osobisty. Jakkolwiek protesty mają już charakter antyrządowy, ich źródłem była próba segregacji przestrzennej. Jest wiele powodów wyjaśniających dlaczego poszło akurat o to. Mało tutaj miejsca, aby je wszystkie streścić. Pokazuje to jednak, jak ogromną rolę odgrywa w naszym życiu przestrzeń i walka o jej planowanie. Właśnie z tego powodu: zanurzenia społecznego urbanistyki, chwilę wcześniej podjąłem decyzję o przewrocie w moim własnym życiu, składając papiery na studia z gospodarki przestrzennej. Takiemu turkofilowi i lewicowcowi jak ja, trudno byłoby znaleźć lepsze wzmocnienie dla swojego postanowienia.

Nasza przestrzeń to nasze życie, a nie tylko zdehumanizowane spekulacje i bańki kryjące się za tak obrzydliwym terminem jak nieruchomości. Potrafi wywoływać bunt: pamiętamy sprawę dworca w Stuttgarcie. Tradycyjne wartości to tymczasem tylko nędzna zasłonka i przedsionek gettoizacji, którą proponują nam wszyscy Wiplerowie i Erdoganowie tego świata, chcący nas dzielić na ładne centra handlowe i elitarne szkółki, przy jednoczesnym zamykaniu kobiet w domowych puszkach. Stambuł jest znacznie bliżej niż 2,5 godziny lotu i to, co chcielibyśmy myśleć.
Beton atakuje
2013-05-19 22:35:31
Białystok to przyjazne miasto. Oczywiście pod warunkiem, że jesteśmy modelowym WASP-em, czy też może trafniej byłoby powiedzieć – zważywszy, że Podlasie to niekoniecznie teren sprzyjający protestantom – WAK-iem. Niektórzy pamiętają: była kiedyś taka wdzięczna koalicja budowana wokół mojego ulubionego ZChN…

Życie prywatne zadecydowało o tym, że mam dość nietypowy dla rodowitych warszawiaków obyczaj często podróżować do Łodzi i Białegostoku. W drugim z tych miast miałem okazję dobrze poznać dwa osiedla o bajkowych nazwach: Leśna Dolina i Słoneczny Stok. Tak się składa, że ostatnio spałem akurat na jednym z nich dokładnie w dzień po tym jak „prawdziwi Polacy” podpalili drzwi do mieszkania lokalnych „zdrajców rasy”. To już chyba zresztą pewien rodzaj sportu. Kiedy tutejsza drużyna Jagiellonii zbiera baty (0:3) w prestiżowym pojedynku ze znienawidzoną, stołeczną Legią, czyści rasowo białostoczanie realizują się w innych dyscyplinach. W tej samej okolicy w ostatnim czasie sprawiali również niespodzianki tutejszym Czeczenom. Ciągle pamiętamy jak w podobny sposób troskę przejawiali również względem małżeństwa polsko-pakistańskiego. Tym razem oberwało się Hindusowi. Akcje tego rodzaju, wzbogacane przerywnikami pod postacią dewastacji kirkutów, czy morderstw dokonywanych przez neofaszystów, to nieodłączny element tutejszego krajobrazu. Znam osoby, niezwiązane z tym miejscem na ten sposób co ja, słyszące o Białymstoku wyłącznie przy okazji kolejnych aktów rasistowskiego terroru.

Białystok i Łódź w których mam okazję tak regularnie bywać, są pod pewnymi względami do siebie podobne. Oba to prawdziwe rezerwuary warszawskich pracowników i studentów, z którymi regularnie jeżdżę weekendowymi pociągami, stąd też z zainteresowaniem przyglądam się dyskusji wywołanej sprawą neonu ze słoikami. Miasta te różnią się jednak od siebie jeżeli chodzi o wygląd. Łódź to miejsce brudne, zaniedbane, zdewastowane. Niewygodne dla starszych i niepełnosprawnych, z gąszczem ciasnej zabudowy w złym stanie. Białystok to natomiast wielkie blokowisko otaczające malutkie Śródmieście, ze stosunkowo rzadką zabudową i dużą ilością zieleni. Ale przy tym zadbane i chyba najczystsze spośród znanych mi polskich miast.

O ile Łódź jest miejscem architektonicznie ciekawym (ile to już jednak razy słyszeliśmy hasła „gdyby tylko ją odnowić, zobaczylibyśmy secesyjne piękno”, tak jakby ktokolwiek był w stanie wyczarować potrzebną na to górę pieniędzy), to drugi z opisywanych przypadków jest zupełnie zwyczajny. W Białym jest raptem kilka ciekawych budynków na krzyż, a poza tym nuda. Zadbana, ale brzydka zwyczajnością prostoty mała architektura zestawiona z feerią wszędobylskiej kostki brukowej. Do tego cały rozwój opiera się tu na starych planach przestrzennych: „korbuzjery” są wiecznie żywe, a wizja miasta-samochodowego panującym dogmatem, nie zaś mrocznym wspomnieniem ekscentrycznej przeszłości. Magistrat inwestuje na potęgę w potężne, wielopasmowe szosy przelatujące przez rzadką zabudowę. Transport publiczny nie jest w sumie najgorszy, ale opiera się wyłącznie na autobusach. Dlaczego nie ma tu tramwajów, czy nawet trolejbusów, które śmiało pomieściłyby się na szerokich ulicach podlaskiej stolicy? W ogóle przyroda nie jest ulubieńcem lokalnych władz, zważywszy na skalę wycinek drzew składających pęczki usłużnych ukłonów wstrzykiwanemu w Podlasie betonowi.

Przy ostatniej wizycie, otoczonej mgiełką szoku towarzyszącego kolejnej sytuacji, w której zatroskani biali-białostoczanie postanowili żywcem spalić swoją krajankę i pół jej bloku wyłącznie dlatego, że zakochała się w mężczyźnie o innym odcieniu skóry, dosłownie jednak oniemiałem. Pod skrzyżowaniem ul. Sienkiewicza z Piłsudskiego władze urządziły gigantyczny wykop. Fetując otwarcie kolejnego centrum handlowego postanowiły zbudować pierwsze wielkie przejście podziemne. W czasie kiedy nawet w odwiecznie zacofanej urbanistycznie Polsce zaczęły pojawiać się jaskółki nadziei w postaci zasypywania takich przejść, białostoczanie otwierają kolejne z nich. Co tam matki z wózkami (politykę pronatalistyczną realizujemy zakazem aborcji), co starsi (pierników wcale nie przybywa!), czy inni niepełnosprawni. Co tam podziemny raj dla przestępczości. Białystok patrzy już w przyszłość. Już dzisiaj wie, jakie będzie miał problemy urbanistyczne za kilkanaście lat, i które z dzisiejszych inwestycji będzie mógł wówczas radośnie wyburzać…

Bunt polskich miast to ciągle nędzny krewny ruchów z metropolii Europy Zachodniej, ale mimo wszystko i nasze mieszczuchy powoli się budzą. Dotarły do nich dyskusje nad budżetem partycypacyjnym czy segregacją przestrzenną. Spieramy się o ekonomię miast, ale też o ich tożsamości – tak jak ma to miejsce w sprawie słoikowego neonu. Mam zresztą nadzieję, że ta znakomita akcja firmy RWE na tyle pochłonie emocje mieszkańców, że zapomną o tym, co było jej wizerunkowym celem. Na pewno koncern oferujący wyjątkowo niskie nagrody w reklamującym ją konkursie, w którym sama opłata za złożenie projektu opiewała na kilkaset złotych, na taki splendor sobie nie zasłużył.

Nasze miasta muszą być przede wszystkim przyjazne. Droga nie wiedzie przez budowę przejść podziemnych, prywatyzację spółek komunalnych (w Warszawie się nie udało, ale białostoczanie już za tydzień będą mogli sprzeciwić się prywatyzacji swojej ciepłowni) i cięcie rozkładów komunikacji miejskiej. Jeżeli pozwolimy zamieniać je bandzie kretynów w betonowe puszki to nie tylko nie będziemy mieli na ulicach seksownych rowerów zamiast odpychających (zwłaszcza w taką pogodę) korków. Będziemy mieli tylko sfrustrowane dzieciaki z blokowisk i kolejne generacje nazioli zapalonych do mordowania młodych małżeństw tylko dlatego, że te miały ochotę się w sobie zakochać.

Sharon Zukin miała chyba rację, wymyślając metaforę „pacyfikacji poprzez cappuccino”, jako opis penetracji miast przez gentryfikację oraz właściwe jest luksusowe butiki, modne knajpy i centra handlowe, wypierające w pozornie białych rękawiczkach dotychczasowych mieszkańców. W Polsce nie jesteśmy od tego zjawiska wolni, ale i tak to tylko drugi szkodnik rodzimych przestrzeni zurbanizowanych. Nasze miasta zabija bowiem przede wszystkim głupota. Solidnie podbudowana betonowymi fantazjami ich włodarzy.
Dziewczyny i chłopaki, przestańcie truć o zamachu
2013-04-10 18:47:31
Szczerze zasmucił mnie tekst Krzysztofa Posłajki, Marcelego Sommera i Łukasza Bińkowskiego w „Nowych Peryferiach”. Opublikowano go pół roku temu, ale jakoś mi wówczas umknął. Teraz odgrzebała go sama redakcja „NP”. Stronę tę uważam za jedno z ciekawszych miejsc w polskiej sieci. Jestem jej stałym czytelnikiem. Cenię tutejsze materiały, przeważnie wysokiej jakości, dobrze redagowane i zwyczajnie ciekawe. Pragnę podkreślić, że zmieniać tego zdania nie zamierzam. Niemniej wspomniany artykuł jest najgłupszym i być może najbardziej szkodliwym w historii ich portalu.

Jego autorzy stwierdzają, że najbardziej prawdopodobną hipotezą nt. katastrofy w Smoleńsku jest teoria zamachu. Wyliczają argumenty, niektóre całkiem sensowne, np. dotyczące zgonów osób w jakiś sposób związanych z tą sprawą. Mniej przekonująco brzmią natomiast te natury technicznej, przywoływane za licznymi opracowaniami na ten temat, sytuującymi się w paradygmacie teorii spiskowych. Swoją drogą, jak ostatnio zauważyliśmy w dyskusji ze znajomymi, trudno się dziwić, że tak absurdalne teorie znajdują zwolenników. Co by nie powiedzieć o propagandowych filmach z paradygmatu „zamachowców”, są one atrakcyjne wizualnie i ciekawie realizowane, naprawdę potrafią przekabacić niezdecydowanych. Mimo wszystko teoria ta nie trzyma się jednak kupy. Z prostego powodu: ów wymyślony zamach nie miał żadnego motywu.

Gdyby na upartego zakładać, że ślady wspominane przez trzech autorów układają się w logiczną całość, warto podkreślić, że śmierć pasażerów Tupolewa nie leżała w niczyim interesie. Zamachów dokonuje się w ramach brutalnej zemsty albo posiadając logiczny motyw. Najczęściej z tego drugiego powodu. Kto jednak chciałby zabić Lecha Kaczyńskiego?

Dzisiaj nie wszyscy chcemy pamiętać jak wyglądały sprawy wiosną 2010 r. Zdecydowanie inaczej niż moglibyśmy sądzić z dzisiejszej perspektywy i to nie tylko pod względem pogody. Kadencja prezydenta zbliżała się ku końcowi, a w sondażach wypadał fatalnie. Reelekcja była niemal niemożliwa. Trudno powiedzieć, żeby był najgorszym prezydentem w dziejach III RP, zdecydowanie w tej materii szlak przetarł mu jego słynny imiennik. Kaczyński nie był tak destrukcyjny dla systemu. Właściwie wszyscy nasi prezydenci byli nieudani i on na ich tle akurat aż tak tragicznie się nie prezentował. Miał jednak żenująco niskie poparcie i kiepski wizerunek, nie zawsze zawiniony, ale obiektywnie rzecz biorąc zły. Było jasne, że za chwilę straci władzę, było już nawet wiadomo na czyją rzecz, skoro już rozstrzygnięto prawybory PO. Nie był groźny.

Rosjanie interesu w zabijaniu go nie mieli. Z ich perspektywy korzystna jest destabilizacja polskiej władzy wykonawczej. Przy czytelnej tu konstytucji i skupieniu władzy w całości w jednym obozie atutów widzieć nie mogli. Śmierć Kaczyńskiego była w tych okolicznościach mniej destabilizująca niż kohabitacja. Unicestwianie grupy ludzi nie miało też z ich perspektywy sensu, ponieważ wymagałoby nieproporcjonalnych nakładów. Waga stosunków polsko-rosyjskich nie jest tymczasem równoważna dla obu stron tej relacji. Dla Rosjan zdecydowanie mniej, po co mieliby zatem coś takiego ryzykować.

A dla prącej do prezydentury Platformy? Co im dałoby te kilka miesięcy? To, że na katastrofie mogli tylko stracić, potwierdziło się później. W wyborach Jarosław Kaczyński osiągnął znakomity wynik, na nowo uwodząc miliony wyborców, do ostatnich chwil mając szanse na prezydenturę. Katastrofa wizerunkowo mu pomogła, szczytem głupoty z jego strony było wyrzucenie potem ze swojego otoczenia autorów tego sukcesu. Bo mimo wyborczej porażki towarzyszący jej wynik tym sukcesem był.

Dobrze pamiętam te chwile. W czasie II tury jak tysiące młodych ludzi pojechałem do Trójmiasta na Open’er Festival. Jak wielu z nich głosowałem poza nominalną komisją wyborczą i tak jak oni głosowałem „przeciw”, wybierając Komorowskiego. Późną nocą z niedzieli na poniedziałek wracaliśmy z koncertów na przedmieściach Gdyni. Wszyscy, tysiące młodych ludzi, z niedowierzaniem i zakłopotaniem przesyłaliśmy sobie informacje o wyjściu Kaczyńskiego na prowadzenie wśród podliczonych głosów. Zatem tak naprawdę motyw mogłaby mieć tylko partia kierowana przez brata bliźniaka prezydenta, ale mimo niechęci do niego nie byłbym w stanie posunąć się do sugestii tak w równym stopniu idiotycznej i obrzydliwej.

Tak naprawdę nigdy nie dowiemy się prawdy o katastrofie. Stosunki międzynarodowe to najmniej transparentna sfera polityki. Nigdy nie będziemy w stanie poznać wszystkich aspektów tego zjawiska. Można tylko domniemywać, że po obu stronach doszło do skandalicznych nieprawidłowości. Nie dziwi mnie np. nienawiść tych środowisk do Tomasza Arabskiego, być może jest to jeden z ludzi odpowiedzialnych za te zaniedbania, być może rzeczywiście nie powinien pełnić funkcji publicznych. Tylko, że co komu da fakt, że udowodnimy autorytarnej Rosji odpowiedzialność za to, że ich port lotniczy przypominał raczej kartoflisko aniżeli swą nominalną funkcję? Co zyskamy? Polityka zagraniczna to nie gra symbolami, ale interesami. Nasza geopolityka wschodnia to tymczasem pasmo porażek, w teorii ukierunkowanych na osłabianie wschodniego mocarstwa, w praktyce działających przeciw nam. Nie warto jeszcze bardziej tutaj psuć. Dobrze byłoby oczywiście, żeby na ołtarzu tej filozofii nie składać interesów 96 rodzin. Te ostatnie doczekały się jednak sowitych odszkodowań i pełnego uznania ich dramatu. Domaganie się jawności nic natomiast nie da.

W niemal tym sam momencie, co rocznica tych wydarzeń, prokuratura umorzyła śledztwo ws. morderstwa Jolanty Brzeskiej. To bardzo symboliczne, że jej rodzina nie dostała 250 tys. zł odszkodowania, a jej praw nikt tak nie dochodzi. To ona była symbolem postaci wykluczonej, gnębionej przez system. W jej przypadku tak wielu niejasności nie ma. Przez 2 lata wszyscy doskonale wiedzieli, że to nie było samobójstwo. Została zamordowana, spalona żywcem. Wiadomo jakich miała przeciwników, znane i udokumentowane są też ich brutalne metody. To dopiero skandal.

Również w dziedzinie stosunków międzynarodowych jest się czego bardziej wstydzić po naszej stronie. Nie tylko kolonizacji Ukrainy, ale też Jedwabnego i polskiego współudziału w zagładzie Żydów. Właśnie kończę lekturę znakomitej książki Stefana Zgliczyńskiego na ten temat, w której pokazuje on jaką furię nawet 60 czy 70 lat po zakończeniu wojny wywołuje wywlekanie tego tematu na wierzch w środowiskach „patriotycznych”. Antoni Macierewicz, który zawdzięcza Smoleńskowi błyskotliwy powrót na pierwsze strony gazet, stwierdził kiedyś publicznie, że przeprosiny prezydenta Kwaśniewskiego w imieniu narodu polskiego za udokumentowaną rzeź w Jedwabnem to „kulminacja kamieniowania narodu polskiego”. Całe kierownictwo PiS jest też umoczone w sprawę tajnych więzień na Mazurach. Kaczyńscy krzyczeli o układzie i posuwali się do skrajności w rozliczaniu SLD. Dlaczego słowem nie zająknęli się na ten temat? Dlaczego tutaj nie poszukiwali intensywnie osławionych prawdy i jawności?

Pomimo całej tajemniczości stosunków międzynarodowych, rozumiem samą ideę poszukiwania prawdy, jaka przyświeca tekstowi, który tak skrytykowałem na wstępie. To bardzo lewicowe, czym przecież byłaby lewica pozbawiona utopii? Jej historycznym dorobkiem jest urzeczywistnianie niemożliwego. Smoleńsk nie jest jednak takim tematem, ponieważ nie było tutaj zamachu. To kwestia koniunkturalnie wykorzystywana przez polityków (skoro szukają prawdy na ten temat, a inne olewają) i część prawicowych mediów. Jednym z punktów inspirujących całą „lewicową” debatę o Smoleńsku był list Dawida Wildsteina „do brata lewaka”. Sam zainteresowany jest pracownikiem „Gazety Polskiej Codziennie”. Mitem założycielskim i sensem istnienia dla tego periodyku jest tymczasem sprawa 10 kwietnia i towarzysząca jej teoria zamachu, bez niej ten dziennik nie ma sensu. Gdyby nie Smoleńsk Wildstein nie miałby po prostu aktualnej pracy. Całej dyskusji nie nakręca powaga, tylko raczej więzi towarzyskie.

Smoleńsk nie jest tematem do którego musimy się za wszelką cenę odnosić. Jest przykładem dysfunkcji w aparacie państwowym, ale jak wykazałem wyżej, jego rozliczanie za wszelką cenę nie ma sensu, skoro jego ofiary uhonorowano, a ich bliscy nie byli pozostawieni samym sobie. W dobie realiów po 1989 r. jest to rzeczą niezwykłą i wyjątkową. Angażowanie się w ten spór bliskich mi środowisk jest natomiast absurdalne. Jest więcej spraw, także symbolicznych (Brzeska czy zamierzone torturowanie ludzi w kontrze do niezamierzonego wypadku), o tych bardziej dotkliwych nawet nie wspominając, które powinny być dla nas istotne. Przyjmowanie groteskowej narracji prawicowych spiskowców jest dla lewicy tym samym co płaszczenie się Kwaśniewskiego przed liberałami z UW, Millera względem BCC, czy całego SLD wobec integracji europejskiej, którą forsowało za wszelką cenę. Mimo tego, że Europa dawno przestała być socjalna i pomimo akceptacji monetaryzmu, kryteriów konwergencji i prekaryzacji pracy.

W „lewicowej” debacie o Smoleńsku wzięło już udział sporo mądrych ludzi, co klasyfikuje tę dyskusję wysoko pod względem erudycyjnym. Prawda o omawianym problemie mieści się jednak w obrębie tytułowego stwierdzenia „Smoleńsk kurwa” z tekstu „NP”. Nie jest to sprawa ani tak ważna, ani tak złożona, aby nie dało jej się w całości zmieścić w jednostkowym, bezrefeksyjnym przekleństwie. Konkludując, w tym samym duchu dodam: zajmijmy się w końcu ważnymi sprawami, do cholery.

O 10 kwietnia więcej tutaj pisać już nie zamierzam.
Złego diabli nie biorą
2013-04-08 16:21:46
…tylko do czasu.

Nie wypada cieszyć się z niczyjej śmierci. Kilka lat temu upewniłem się w tym, że jestem np. bezwzględnym przeciwnikiem kary śmierci, kiedy w rozmowie z moją Mamą, stwierdziłem, że żałuję, że Miloszević nie doczekał sprawiedliwości pod postacią procesu przed sądzącym go trybunałem. Moja rozmówczyni natomiast uważała, że… „dobrze mu tak”.

Czy zmarłych można gloryfikować tylko dlatego że zmarli? Na pewno nie. Właśnie nadchodzą współczesne, polskie Dziady, czyli 10 kwietnia, kiedy tabuny prawicowych polityków przekonywać nas będą do tego, że to kluczowa dychotomia dzisiejszej polityki. Nie neoliberalizm jako całość, czy OFE i liniowe podatki jako jego części składowe. Nie urynkowienie polityki społecznej i utowarowienie służby zdrowia razem ze szkolnictwem (póki co tylko tym) wyższym. O tym, że takie myślenie jest głupotą będę przekonywał już 11 kwietnia w trakcie debaty u młodzieżówki warszawskich Zielonych. Wszystkich zainteresowanych zapraszam.

Tymczasem jaki jest mój stosunek do śmierci Margaret Thatcher? Nie skaczę z radości, bo niczyja śmierć nie jest do tego powodem. Ludzie źli powinni stawać przed sądem, a ludzie bardzo źli gnić latami w więzieniu – resocjalizacja to wszak coś najpiękniejszego na świecie i najgorsza kara dla złego. Thatcher była zła, ale niestety nie moglibyśmy jej zamknąć w niczym innym niż w jej własnym świecie, w którym sama zresztą zamknęła się wraz ze swoją postępującą demencją.

Nie jest mi jednak również smutno. Była to najgorsza postać współczesnej europejskiej polityki, wielka wróg dla całej światowej lewicy i to we wszystkich jej sferach. Jej aprobata dla policyjnych nalotów na brytyjskie kontrkultury takie jak pacyfikacje imprez rave, a z drugiej strony cięcia programów społecznych wpędzające w biedę miliony osób to powody, które pokazują, że powinniśmy jej nie lubić absolutnie wszyscy. Niezależnie od tego, czy jesteśmy hipsterami z pl. Zbawiciela, czy prekariuszami i innymi wykluczonymi. Nie tylko młodymi, bo te zjawiska wbrew pozorom nie dotyczą tylko młodego pokolenia. Większość podziałów jakie się między nami stawia, często umyślnie i z inicjatywy politycznych (politykę robią nie tylko etatowi politycy, ale też media, pracownicy akademiccy itp.) przeciwników sprawiedliwości społecznej, jest sztuczna. Śmierć „Żelaznej Damy” to najlepszy pretekst do tego, żeby sobie o tym przypomnieć.

Jestem wielkim fanem brytyjskiej popkultury i uwielbiam jej muzykę. Wychowałem się na britpopowych piosenkach Oasis, Blur i Manic Street Preachers, do których skutecznie przekonał mnie starszy brat. Niecierpliwie czekam na koncerty McCartney’a i Blur latem tego roku, co pozwoli spełnić moje dziecięce marzenia. Wielka Brytania miała w końcówce XX w. wiele świetnych rzeczy do zaoferowania całemu światu i to nie tylko muzykę. Ukochany przeze mnie gatunek gitarowego grania z dużym opóźnieniem dotarł nad Wisłę, dzięki czemu wszystkie moje ulubione zespoły byłem w stanie w końcu zobaczyć bez konieczności zagranicznych wyjazdów. Niestety daleko wcześniej, głębiej i powszechniej z wysp zaimportowano do nas koszmarnie głupie i szkodliwe poglądy ekonomiczne: neoliberalną doktrynę szoku. Często te thatcherowskie straszydła były zresztą u nas wprowadzane w jeszcze bardziej radykalnej, okrutnej formie.

Od lat jestem też fanem Morrissey’a. Trudno pozbyć mi się wrażenia, że jego utwór Margaret On the Guillotine powinien być prawdziwą piosenką dnia. Wydano go w 1988 r. na płycie o tytule… Viva Hate.



Na urzeczywistnienie pragnienia zawartego w tej piosence trzeba było ćwierć wieku. Dzisiaj, wprawdzie bez wielkich emocji i zapalczywej nienawiści, mogę jednak zadeklarować: nie ma powodu do smutku. A za Brytyjczyków trzymam kciuki, żeby w końcu wywalili z Downing Street aktualnego lokatora nr 10, kontynuatora thatcherowskiej myśli, który właśnie serwuje im powrót do tej okropnej polityki.

Teraz czekamy na pogrzeb pani Margaret. Sunny Hundal z "Guardiana" zaproponował, żeby go sprywatyzować: wprowadzić płatne bilety i sprzedawać prawa do transmisji telewizyjnych. Byłby to wyraz hołdu dla jej poglądów i dążenia do ograniczania sektora publicznego. Niestety tego rodzaju konsekwencji zabrakło rządowi jej ideowych spadkobierców. Władze ogłosiły już, że zmarła zostanie uhonorowana państwowym pogrzebem w katedrze św. Pawła, z wojskowymi honorami.
Euro: nie później, tylko inaczej
2013-03-26 01:54:44
Cypr pogrążył się w niepewności, a banki pozostaną zamknięte również dzisiaj. Władze boją się, że sytuacja wymknie się spod ich kontroli, kiedy rozwścieczeni obywatele dorwą się do demontowania systemu finansowego. Dlatego wybierają najprostszy sposób: odsuwają problem w czasie. A zagranica testuje, jak katastrofa małego państwa strefy euro wpłynie na jej walutę.

Wraz z kolejnymi falami kryzysu, jak bumerang powraca kwestia przystąpienia Polski do tego grona. Sondaże pokazują, że przynajmniej tu Polacy nie dają się nabrać na panujący (u nas) dogmatyzm: większość jest temu przeciwna. Czy określany jedynie sondażami vox populi jest jednak nie tylko wiążący, ale i reprezentatywny? Inne z badań ujawniło, że aż 80% z nas ciągle jest za utrzymaniem państwowego charakteru funkcji właścicielskiej w kluczowych sektorach gospodarki, a nawet w kontekście tego bankowego chce tego 6 na 10 obywateli. Czy coś z tego wynika? Nie przekłada się to na wybory polityczne i nie jest dla nikogo wiążące. Podatki ciągle postrzegamy jako złodziejstwo, a ZUS, największą instytucję publicznej polityki społecznej, jako „łowcę haraczy”.

Krąży też plotka, że główni aktorzy polskiej polityki porozumieją się w sprawie euro. PO zaakceptuje referendum (wcześniej partia nomen omen „Obywatelska” jakoś tego nie chciała), o ile PiS poprze zmiany w konstytucji, umożliwiające wprowadzenie wspólnotowej waluty. Bez tego nie będzie to na razie w żaden sposób możliwe. Stary schemat o budowaniu wolnorynkowej gospodarki ponad świadomością i wolą społeczeństwa również powraca. Najpierw zmiana ustawy zasadniczej nad głowami obywateli, a dopiero potem łaskawie rzucone im z pańskiego stołu pytanie o zgodę. A jak się nie zgodzą? Traktat lizboński przetarł szlaki. Pytać można do skutku, nawet dwukrotnie tych samych ludzi, jeżeli przyjmujemy, że wysłuchamy tylko jednej wersji ich odpowiedzi.

Euro ma zalety, trudno temu zaprzeczyć. Zagrożenie w postaci Europy dwóch prędkości to nie melodia przyszłości, tylko teraźniejszość. Wygodnie jest być w tym klubie, który w praktyce decyduje o dzieleniu unijnego tortu. A do tego nie każda integracja walutowa jest zła. Czym wszak, jak nie dobrze funkcjonującą unią walutową, jest amerykański dolar? Poszczególne stany są autonomiczne, a ich sytuacja gospodarcza radykalnie odmienna. To właśnie wspólna waluta stanowi podstawę mechanizmu stabilizowania sytuacji tych słabszych, opartego na finansowaniu ich przez te bogatsze.

Ale trudno pominąć przede wszystkim wady euro. Po pierwsze, czy samo zasiadanie w tym klubie rzeczywiście daje realny wpływ, nawet dużym państwom? Takie drobne Włochy miały się swego czasu wycofać z pomysłu na swoją suwerenność, kiedy szef EBC, nagabywał premiera tego maciupeńkiego kraiku ze swoimi przyjacielskimi poradami, w ramach których przyjaźnie zalecał mu zmiany w konstytucji i wydanie odpowiednich dekretów, z określeniem przy tym nawet terminu dla ich wprowadzenia. Nam, tak potężnym, takie zdrabnianie przecież oczywiście nie może grozić…

Po drugie jednak, a może: przede wszystkim, przyjęcie euro oznacza dostosowanie się do drakońskich kryteriów konwergencji. Polska spełniała je parę lat temu, dzisiaj jednak już tego nie czyni. Gdybyśmy chcieli, aby ten stan powrócił, zaaplikowalibyśmy sobie po raz drugi szokową transformację. Kryteria te, niekiedy zwane również kopenhaskimi, zawierają modelowy katalog neoliberalnych wytycznych, czyli dogmatów, a nie czegoś co opisalibyśmy jako ekonomiczną racjonalność. Chodzi np. o poziom długu publicznego. Taki sam niezależnie od wielkości państwa, a przecież nawet na bazie prawa Engla dałoby się wytłumaczyć, że możliwości płatnicze państw są tak różne, że jednolity odsetek PKB dla Malty i Polski nie jest nijak porównywalny. Kryteria te obejmują też wymóg rekordowo niskiej inflacji. Problemem polskich gospodarstw domowych jest zadłużenie, a problemem samych Polaków – niskie pensje. Dopóki mało zarabiamy, naszą konkurencyjność opieramy wyłącznie na tym, że jesteśmy tanią, a nie innowacyjną siłą roboczą. Nikt w nas nie inwestuje, chodzi tylko o niskie koszty. To uzależnia od eksportu, co jest fatalne w sytuacji światowego kryzysu. Koło się nakręca: mamy niskie pensje i nie pobudzamy popytu wewnętrznego. Nie stać nas na kupno mieszkań, dlatego bierzemy je, tak jak wszystko, na kredyty. Ich bańki pęcznieją i to one są problemem, a nie inflacja. Przystąpienie do euro nie rozwiąże więc naszych kluczowych problemów, ale... je pogłębi.

W tle jest jeszcze to, do czego sami się zobowiązaliśmy w traktacie akscesyjnym. Ale czy nieokreślony czasowo w prawie międzynarodowym wymóg musimy traktować jako tak ściśle wiążący? Niektórzy twierdzą, że owszem, że nie możemy tego prawa psuć. Ciekawe co ci rygoryści sądzą jednak, trzymając się tematyki prawa międzynarodowego: o interwencji w Iraku, a ekonomii: o prowadzeniu przez polski rząd polityki pełnego zatrudnienia. Przecież mamy ją zapisaną w konstytucji, czyli najwyższym akcie naszego prawa!

Czy powinniśmy przyjmować wspólnotową walutę? Tak, ale nie tyle nie w takim momencie, kiedy sceptycyzm obywateli zostanie uśpiony, a na fali chwilowej mody władze wybiorą projekt strategiczny, pisany na lata. Tu nie chodzi o moment, ale o metodę i warunki. Będziemy mogli to zrobić z czystym sumieniem, ale dopiero wtedy, kiedy będzie to po prostu inna waluta, realnie, a nie tylko z nazwy.
Jak pobiliśmy kobiety na Manifie
2013-03-12 21:19:08
Nigdy nie określałem siebie jako feministy. Jest szereg założeń tego nurtu, z którymi zupełnie się nie zgadzam. Nie wierzę np., że instynkt macierzyński jest tylko kulturową naroślą, niewarunkowaną biologicznie. Ale nie trzeba być feministą, żeby czuć oburzenie z racji przedmiotowego traktowania kobiet. Od małego przechodziłem lekcję z emancypacji. Obserwowałem ojca: biernego alkoholika, i zaradną Mamę, której wysiłki i owoce niewątpliwego sukcesu zawodowego pożarły domowe kłamstwa i kradzieże męża. Wkurza mnie myśl, że Mama zawsze zarabiała mniej od swoich kolegów na tych samych stanowiskach, a do tego wolniej awansowała. Wkurza mnie, że moja dziewczyna ma gorszą sytuację na starcie w rynek pracy, bo osłabia się jej szanse na zdobycie etatu iluzją wydłużonego urlopu macierzyńskiego. Chciałbym, żeby każda kobieta na świecie mogła decydować o sobie samej: mieć prawo do aborcji na żądanie, realnej ochrony swoich interesów m.in. w formie efektywnego funduszu alimentacyjnego, żeby traktowano ją z godnością, podmiotowo, żeby nikt nigdy nie wykorzystywał jej seksualnie.

Feminizm to nie moja ideologia, ale część wielkiej, lewicowej rodziny, która zawsze budzi we mnie sympatię i której przedstawicielki uważam za swoje światopoglądowe krewne. Na pewno obce jest mi wrogie podejście do niego, a już zwłaszcza bawią mnie krytykujące feminizm kobiety – gdyby nie bohaterstwo sufrażystek nie miałyby w ogóle prawa do głosu – nie tylko wyborczego, ale w ogóle wyściubiania nosa z kuchni. No i wreszcie mam w głowie jeszcze jedno: feminizmy są różne i nawet sprzeciw wobec niektórych haseł określonych nurtów nie musi z definicji oznaczać rozbratu z całą ideologią. Marksizm jest nie do pogodzenia z feminizmem, ale i tak trzeba próbować to robić, mówiła Gayatri Spivak. Zawsze bardzo mi ta myśl pasowała.

Właśnie z tych powodów zawsze chodzę na Manify. Młode pokolenie wcale nie jest buntownicze, może i powoli słabnie polska homofobia, ale cóż zostało z przeszło milionowego ruchu osób domagających się w 1993 r. referendum, aby ocalić prawo do aborcji? Nie podoba mi się to, bo nie chcę, żeby konserwatywne postawy stanowiły reprezentację moich rówieśników. Nawet jednak na naszej, stosunkowo niewielkiej demonstracji na placu Defilad zjawić miały się takie osoby.

Do sieci trafiły materiały dokumentujące to z jaką agresją spotkały się na Manifie przedstawicielki organizacji Kobiety dla Narodu. Znane z agresji feministki wspólnie z homoseksualistami (znanymi zawadiakami) pobiły dyskryminowane działaczki antyaborcyjne. Do zajść doszło z dwóch stron pikiety, w której brałem udział. Po jednej rozwinięty przez nie transparent został im brutalnie wyrwany (np. gdybym na Łazienkowską 3 przyszedł z transparentem „Jebać Legię”, to nikt by mi go przecież nie wyrywał), a działaczki musiały uciekać w popłochu – głównie przygniatane przez reporterów żądnych sensacji. Spotkała je też szokująca agresja: jedna z nich została nazwana faszystką. Nie widziałem na własne oczy, ale można zobaczyć na YouTube.

Po drugiej stronie, akurat obok mnie, rozwinięto transparent „Homodemokracja to manipulacja. Myśl samodzielnie”. Na prawicowych stronach świecą wielkie teksty osób, które nie były świadkami tego zdarzenia i zdjęcia dokumentujące kopanie wspomnianych działaczek. Przypadkiem zdjęcia pokazują je i rzekomych napastników od pasa w górę… A jak to wyglądało naprawdę z perspektywy osoby, która stała dokładnie obok? Panie były 3, a oprócz nich była jeszcze jedna. Na oko miała 190 cm wzrostu i nie dość, że wyglądała zupełnie jak mężczyzna, to po prostu nim była. Zapytałem się jej, jak również i 3 maltretowanych, czym homodemokracja z ich transparentu różni się od demokracji. 3 mówiły, że nie wiedzą i odsyłały „do organizatorki”, a ta stwierdziła, że homodemokracja ma pewne cechy demokracji, ale zasadniczo popiera pedofilię, prawa zboczeńców i zabijanie nienarodzonych dzieci. Dokładniej nie chciała wyjaśnić, może bała się, że ją pobiję, przecież jestem znanym chuliganem. Dzisiaj zobaczyłem nawet montaż pokazujący rozpoznanie jednego z kopiących te panie (na zdjęciu widoczny jest od pasa w górę, akurat nie ja). Ten wyjątkowy, lewicowy bandyta, został również przypomniany dzięki wycięciu fragmentu relacji z lewicowego pochodu 11 listopada: na niej lekko popycha reportera serwisu Pyta.pl, niemalże życząc mu śmierci, z okrzykiem „wypad!” na ustach. Pan z Pyta.pl, ofiara lewackiego ekstremizmu, to ten sam, który na poprzedniej Manifie żartował z transseksualisty, Macieja Nowaka pytał się, czy kosztował już ludzkiego płodu, a mnie samego, czy popieram postulat niegolenia nóg. Tak wygląda lewicowe „peace&love” – tłumaczy filmik.

To byłoby śmieszne, gdyby nie to, że we wszelkich relacjach pokazywane są z jednej strony uczestniczki Manify, z drugiej zaś ich przeciwniczki. Banda narodowców, która atakuje tradycję, która jej własnym członkiniom pozwoliła w ogóle zabierać publicznie głos i zarabiać jakiekolwiek pieniądze, a nie tylko gnić w służbówce traktując miesiączkowanie jako przejaw kobiecej nieczystości, jest stawiana na równi z dziewczynami domagającymi się równych zarobków z facetami i prawa do decydowania o własnym ciele. Prawda leży pośrodku? Widać nawet wtedy, kiedy granice wyznaczają poczucie przyzwoitości i ekstremizm.

Prawicowi radykałowie mają zdumiewającą skłonność do głoszenia wszem i wobec o swoich cierpieniach. Mają ku temu dużo kanałów: 3 ogólnopolskie dzienniki, niezliczone tygodniki opinii, świetnie finansowane, też niezliczone portale, czy regularne występy swoich komentatorów i polityków we wszystkich kanałach telewizji. Zrozumieli już, że ulubiona przez nich niegdyś dumna pieśń „Auschwitz-Birkeanu sialalala” tylko ich kompromituje. Wolno natomiast im bezkarnie wyzywać w przestrzeni publicznej nie tylko homoseksualistów, ale i krzyczeć „Raz sierpem, raz młotem, czerwoną hołotę”. Wiecie jak wygląda ludzkie ciało poobijane młotem i porozcinane sierpem? Gwarantuję, że o wiele gorzej niż zdjęcia zwłok, podobno ofiar aborcji, którymi machały naszej kolorowej i radosnej demonstracji maltretowane antyfeministki.

Dziewczyny: nikt was nie bił. Proszę was tylko, żebyście popukały się w czoła.
Sezam odchodzi
2013-02-24 01:43:56
Wszystko już jasne: Sezam odchodzi. Inwestorom planującym wyburzenie słynnego, śródmiejskiego domu towarowego udało się przewalczyć w sądzie administracyjnym ostatnie prawne przeszkody dla ich działań. Na miejscu Sezamu powstanie więc n-ty biurowiec w centrum Warszawy.

Wyrok wydany na budynek stojący od 1969 r. u zbiegu Świętokrzyskiej z Marszałkowską to domknięcie pewnej historii mojego miasta. Sezam nie był wprawdzie najwspanialszym punktem na mapie czy to handlowej, czy architektonicznej Warszawy, zwłaszcza na tym drugim polu przegrywał zdecydowanie z Supersamem na pl. Unii Lubelskiej, który ten sam los podzielił już nieco wcześniej. Ale i tak był jednym z naczelnych symboli prób modernizacji siermiężnego PRL-u, nowoczesnym morzem pośród dominującej w tej okolicy architektury, ulokowanym zresztą w cieniu samego Pałacu Kultury. Po 1989 r. szczęścia nie miał. Stał się obrzydliwym miejscem, podobnie jak kino Femina, o którego likwidacji było głośno w ostatnim czasie. Plany zastąpienia go dyskontem Biedronka wywołały falę oburzenia: miejsce ma jeszcze przedwojenną tradycję, a z drugiej strony niemal zawsze oburzenie towarzyszy wypieraniu kin studyjnych, tak niedostosowanych do rzeczywistości bezwzględnego rynku, przez nieodrodne dzieci tychże realiów. Feminie zdarzało się puszczać ambitniejszy repertuar, ale sam mam wątpliwości, czy nie broniono tu jedynie wspomnienia. W latach 90. otwarto tu pierwszy, polski multipleks. Dzisiaj jest to miejsce obskurne, przykład źle zachowanej, koszmarnie złej architektury wnętrz doby pierwszej dekady po transformacji. Nie jest tym samym, czym kilka innych, studyjnych kin, które miały nieco więcej szczęścia w tym trudnym dla nich okresie.

Tymczasem w Sezamie pozostał jeszcze spółdzielczy sklep spożywczy, miejsce przeznaczone nie tylko dla najbogatszej części bywalców Śródmieścia. Nie pasował do darwinistycznej wizji burmistrza dzielnicy, Bartelskiego, więc już przez to można było czuć do niego sympatię. Ale czy był tak ważny aby go ratować? W środku znajdowały się różne dziwaczne punkty usługowe. Sam pamiętam np. niemal jawnie lichwiarskie stoisko z używanymi podręcznikami szkolnymi. Również jako pomnik architektury zużył się już zupełnie. Jego dawny, ciekawy, modernistyczny rys, zamienił się w obrzydliwy reklamowy ściek dzikiej komercjalizacji przemieszanej z brudem połączonym z brutalnością ledowych świateł. Z jednej z jego stron dodatkowo oszpecił go pierwszy w Polsce McDonald. To właśnie tutaj Jacek Kuroń otwierał w 1994 r. pierwszą placówkę tej sieci w naszym kraju. Tej samej, która rozgościła się zresztą później i w Supersamie. Nie bardzo było co tutaj ratować. Planowany po jego wyburzeniu biurowiec budzi opór sąsiadów, ale tak naprawdę nie będzie największym koszmarem jaki mógł spotkać tę okolicę. Dziewięciopiętrowy gmach nie będzie zabierał mieszkańcom aż tyle światła, co wiele pobliskich drapaczy chmur. Całkiem dobrze wpasowano go w lokalny układ architektoniczny, jego styl będzie nawiązywał do pobliskich Domów Centrum. To nie będzie jawny terror zastosowany względem tkanki miejskiej.

Nic chyba nie oddaje prawdy o panowaniu nad innymi, tak jak architektura. Gospodarowanie przestrzenią świadczy o tym kto sprawuje władzę, co jeszcze lepiej widać w innej części Śródmieścia, gdzie dawną siedzibę partii komunistycznej zajmują obecnie pomieszczenia należące do giełdy i salon Ferrari. Gdzie tuż obok ulica Mysia zamiast z dawną cenzurą kojarzy się już z nieprzyzwoicie luksusowym domem towarowym, tak innym od plebejskich malli wsysających miasta jako społeczności absolutnie wszystkich klas społecznych, czy innych, zapyziałych Sezamów.

Coś się jednak domknęło. Agonia Supersamu nie będzie zatem żadnym z najbardziej dramatycznych momentów w historii mojego miasta, o negatywnych aspektach przekształceń wszystkich współczesnych przestrzeni miejskich jako takich nawet nie wspominając. Ale cięcia symboli, które tak wyraziste piętno odciskają na naszych wyobrażeniach, bolą zawsze. I właśnie tak jest również przy tej okazji.
O tym jak koza zeżarła Donalda Tuska i Hannę Gronkiewicz-Waltz
2013-02-06 15:45:41
W politologii ukuto określenie partii typu „catch all”, określające centrolewicowe ugrupowania z lat 90. i ich reakcję na tryumfującą w latach 80. „Nową Prawicę”. Jak wskazuje ta nazwa, starają się one „złapać” jak najszersze grupy elektoratu, co potęguje zjawisko ucieczki od ideologii – szczególnie groźne dla lewicy: jak wszak walczyć o emancypację porzuciwszy utopie? Takim ugrupowaniem był SLD. Jego ucieczka od lewicowej tożsamości to oczywiście tylko jedna z przyczyn upadku, najbardziej pogrążyły go wszak afery. PO taką partią natomiast już nie jest. To typowe ugrupowanie władzy, czyli to czym Sojusz chciał się stać, ale co mu się nie udało. I dla Platformy można wymyślić wiele naukowych określeń i wskazać szereg procesów, ale ja i tak uważam, że najtrafniejsze do tej analizy jest przywołanie efektu wyprowadzania kozy – samodzielnego kreowania problemu, którego rozwiązanie i powrót do stanu wyjściowego prezentuje się jako sukces. Taką taktykę do perfekcji opanował rząd, zajęty głównie bieżącym administrowaniem, a jej symptomy ogarniają również stołeczny Ratusz Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Wprawdzie esencją jakości zarządzania samorządem jest właśnie jakość: jakość życia społecznego, a dopiero na dalszym miejscu znajdują się łatwe do pokazania w folderach reklamowych inwestycje w drogowe, niemniej i dbałość o nie jest czymś pozytywnym. A tutaj obecna ekipa, co przyznaję nawet jako jej przeciwnik, ma pewne osiągnięcia. Jeszcze więcej dobrego powiedzieć należy o poprawie transportu zbiorowego. Dzisiejsza komunikacja miejska należy do najlepszych w Polsce. Bawią mnie narzekania na jej punktualność. Zazwyczaj nie pamięta się jak 10 czy 15 lat temu wyglądały kursy pojazdów ZTM-u: o ile czystsze, lepsze jakościowo, wygodniejsze i mniej zatłoczone są one dzisiaj. W końcu ruszyła kolej miejska, a największy kontrast obejmuje połączenia nocne. Jest ich znacznie więcej, są częstsze i nie mam wątpliwości, że ten system działa najsprawniej ze wszystkich, polskich metropolii. Kolejnym sukcesem jest używany także przeze mnie system rowerów miejskich. To nie mało. Początek roku przyniósł jednak zmiany. Pasażerów zaatakowano podwyżkami cen biletów, które jeszcze bardziej wzrosną od kolejnego roku. Cieszy, że powstał ruch sprzeciwu względem nich, chociaż należy oddać władzom pewną sprawiedliwość. Planowano je ponad 2 lata, a sprzeciw zorganizowano w grudniu. Władze mogą bronić się, że ciągle transport jest tani względem Zachodu, chociaż należy też oczywiście porównać pensje. Skandalem jest natomiast cięcie w tej sytuacji liczby połączeń. O tym, że to samonakręcająca się spirala będąca drogą donikąd, przekonali się już kolejarze. Ekipa HGW nawet po 7 latach to jednak dzieci błądzące we mgle, które na cudzych błędach niczego się nie uczą.

Jak je wytłumaczyć te cięcia? Trudno przekonywać, że przy pocięciu miasta remontami, co stanowi dobry pretekst do zmniejszenia ruchu w centrum, powinno być ich mniej. Sam straciłem na skróceniu tramwajowej „17” z trasy obowiązującej od… 1954 r. Obecnie tylko część jej składów podróżuje na pełnym dystansie, a połowa jedynie po środkowym odcinku. Dogodne i szybkie połączenie jest teraz rzadsze. W weekendy zamiast co 8-10 minut, kursuje co 20. W dni robocze w okolicach południa nawet na peryferyjnych przystankach na tramwaj wyczekuje po 15-20 osób, a przecież nie są to godziny szczytu. Warto też dodać, że na Mazowszu trwają obecnie ferie, co zmniejsza liczbę pasażerów. Panuje zamęt, bo oba typy kursów są niewyraźnie opisane na rozkładach drobnymi oznaczeniami literowymi. ZTM nie miał odwagi przyznać się do zmiany, dlatego nie utworzył oddzielnej nazwy dla nowej, karłowatej linii. Oznaczenia literowe nie mają tymczasem w Warszawie właściwie tradycji, niemal zupełnie zarzucono je kilka dekad temu. Skoro takie nazwy istnieją w innych miastach, to czy ludzie przyzwyczają się? Powodzenia, jako osoba często podróżująca koleją zapraszam na nasze dworce. Rozczłonkowanie PKP nie nastąpiło przecież wczoraj, a podróżni ciągle nie odróżniają kolejowych spółek i kupują bilety nie na te połączenia, nie potrafiąc ich dokładnie określić bezradnym kasjerkom. Oznaczenia powinny być proste, inaczej zrodzą mnóstwo problemów.

Efekt kozy to jednak znakomity wybieg. Kozą w tym wypadku okazały się być nocne połączenia metra w weekendy. Korzysta z nich średnio do 10 tys. osób na noc, co stanowi ułamek nieraz przeszło 500 tys. pasażerów w trakcie doby. Padały głosy, że wożą pijanych imprezowiczów. Zgoda, ale dzięki temu, że metro jest najbezpieczniejszym środkiem komunikacji, nie tylko jest spokojniej, ale i taniej: o ile mniej kradzieży, wydatków na służbę zdrowia, policję itp. Partia obecnej gospodyni Warszawy niezbyt dba o młodszą część własnego elektoratu, ale o ile zlekceważy on uwalenie związków partnerskich, to na gniewie młodych, weekendowych pasażerów PO straci podobnie, ale mniejszym kosztem. Koza została więc wyprowadzona. HGW ogłosiła wczoraj, że kursy te zostaną utrzymane do czerwca. Czy jednak aby na pewno problem zniknął? Wyprowadzenie kozy to powrót do stanu poprzedniego. My natomiast mamy mniej kursów, droższe bilety i tylko nocne metro. A i tak bez gwarancji, że na dłużej niż do czerwca.

Obecna ekipa w Ratuszu strzela sobie zatem w kolano. Psuje akurat ten odcinek, na którym odnosiła sukcesy. Dzisiaj wśród lwiej części mieszkańców miast panuje pełna zgoda co do tego, że należy oczyszczać ich centra z prywatnych aut, dyskusja dotyczy jedynie o tym, jak to osiągnąć. Nie wszyscy popierają bliski memu sercu postulat wprowadzenia odpłatności za wjazd do centrum: wykluczałby on w znacznym stopniu z ruchu samochodowego mniej zamożnych kierowców. Niemniej abstrahując od tego, że to nie oni akurat są najbiedniejsi, to dlaczego w Warszawie przy kolejnych falach podwyżek cen biletów nie rosną ceny parkometrów?

Głośno też o fotoradarach. Również wielu moich znajomych popiera ich montaż, zwłaszcza tych, którzy brak posiadania prawa jazdy traktują jako godną podziwu życiową postawę. Dla mnie to jedynie brak przydatnej kwalifikacji, wyrazem odpowiedzialności jest bowiem korzystanie z auta wtedy, kiedy naprawdę się to przydaje, a nie odgórne przekreślanie takiej opcji. To prawda, czasem fotoradary zmniejszają liczbę wypadków, ale przy opracowaniu celu mandatowego na poziomie 2 mld zł rocznie służą zyskom, a nie bezpieczeństwu. Nie wierzę w to, że panoptyczna kontrola kształtuje odpowiedzialność, łapie tylko na wyrywki i sieje strach. A fotografowanie aut, które przekroczą 40 km/h na Wisłostradzie, dwujezdniowej trasie przelotowej bez przejść dla pieszych, to raczej nie wyraz troski o bezpieczeństwo.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Nie tylko dlatego, że to mnie denerwuje. Inny z lewicowych blogerów pisał ostatnio, że droga do emancypacji mniejszości seksualnych wiedzie przez grób Platformy. Ale nie tylko społeczności LGBT na tym skorzystają, bo czy walka z ruchem politycznym budującym za publiczne, grube miliony stadiony dla prywatnych korporacji, prywatyzującym tanią i wydajną ciepłownię i kładącym się plackiem przed tymi, których interesy są sprzeczne z interesami mieszkańców, leży wyłącznie w ich interesie? Ci sami ludzie oszczędzają przecież na komunikacji publicznej, oświacie i budownictwie komunalnym.

Wielu lewicowców ciągle marzy o zrywie społecznym, dlatego też często z pogardą odrzucają walki tożsamościowe, jako tematy zastępcze i nieistotne. Prawda jest jednak taka, że to nie grupy wykluczonych najczęściej i najskuteczniej walczą o swoje interesy. Dla co bardziej twardogłowych marksistów takie stwierdzenie stanowi bluźnierstwo: liberalizm niemalże. Jestem wprawdzie jedynym sobie znanym liberałem popierającym nacjonalizację sektora bankowego i agencji ratingowych, oraz likwidację giełd, ale może inni wiedzą coś lepiej: zwłaszcza ci anonimowi internauci. Nie jestem jednak przy tym wielkomiejskim optymizmie zwolennikiem twierdzenia jakoby rewolucje zaczynały się w kawiarniach, nie muszą też oznaczać trupów na pęczki i redefinicji całego, odrzucanego porządku. Rewolucji jednak potrzebujemy: świadomościowej, odnoszącej się do sposobu myślenia o tym na czym powinny polegać miasta jako metody organizacji życia społecznego. Kiedy więc przez pół godziny marzłem na przystanku linii nr 17 w ścisłym centrum, chociaż obok Dworca Centralnego powinna jeździć co 4 minuty – rzadko używana dawniej pętla nie wytrzymała w pierwszych dniach zwiększonego obłożenia i wykolejony tramwaj unieruchomił kluczową dla stołecznej komunikacji linię na 2,5 godziny – to jednak coś dodało mi otuchy. To świadomość, że taka rewolucja może znakomicie buzować zainspirowana taryfikatorem-panoptykonem, czy wkurzonymi pasażerami tramwaju.

PO może wpaść w dowolną aferę korupcyjną, wywłaszczyć każdego lokatora i sprywatyzować dostawcę każdego obiadu w każdej polskiej szkole. Ale sławne lemingi wydłużenia czasu dojazdu mogą jej nie wybaczyć. Gdyby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała, można by rzec. Donaldzie i Haniu, hasajcie sobie zatem dalej i niech was własna koza zeżre. Żeby żyło się lepiej: wszystkim.
W tym kraju!!!
2013-01-11 14:22:27
Zbliża się kolejny finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Akcja firmowana przez Jerzego Owsiaka jest zbyt duża, żeby nie pozyskać sobie odpowiedniej grupy „życzliwców”. To nic zaskakującego „w tym kraju!!!”, jak powiedziałby narrator z ostatniej powieści Mariusza Sieniewicza.

Prawdą jest, że WOŚP stwarza pewne zagrożenie dla modelu finansowania służby zdrowia. Po przeszło dwóch dekadach wolnorynkowej sieczki stanowczo osłabione zostało poczucie społecznej solidarności w wielu wymiarach. Zarówno pokoleniowym: czego skutkiem jest niewielki opór względem tzw. reformy emerytalnej, jak i wobec innych obywateli: tutaj wspomnieć należy stosunek do całego systemu składkowego. Choćbyśmy nie wiem ile narzekali na umowy śmieciowe, to są one coraz powszechniej akceptowane, a poddani neoliberalnemu praniu mózgów Polacy więcej nienawiści mają w sobie względem składek, które w ich wyobrażeniu ograniczają im zarobki, aniżeli pracodawców, deregulujących stosunki pracy. Straszny, państwowy potwór plugawie kładzie łapę na ich ciężko wypracowanych pieniądzach. Wątki emerytur czy możliwości leczenia są zbyt daleką perspektywą, aby chcieć ich realnie bronić. Frederic Lordon w ostatniej książce przypomina, że rynek i kapitał stały się już tak niekonkretne, że zamiast ogniskować swój gniew na nich, obywatele najchętniej obwiniają o wszystko tego demonizowanego Lewiatana. I ma niestety rację.

Skutki tego mogą być fatalne. Statystyki potwierdzają, że kwoty wydawane przez fundację Owsiaka są zaledwie skromnym ułamkiem doliczanym do wielomiliardowych dotacji z NFZ. To właśnie publiczne pieniądze finansują służbę zdrowia i to one w największym stopniu ratują życie ludzi, również dzieci i seniorów, czyli beneficjentów tegorocznej edycji Orkiestry. Nawet gdyby podliczyć kwoty zebrane w czasie wszystkich dotychczasowych edycji, to ich łączna pula będzie w dalszym ciągu zdecydowanie mniejsza od kwoty, jaką NFZ przeznacza na służbę zdrowia w ciągu raptem jednego roku. Przy jednej z ostatnich edycji ujawniono do tego, że przeciętny datek na WOŚP to mniej niż 2 zł.

To nie jest tak, że dzięki temu, że w skali 38-mln społeczeństwa uzbieramy 40 mln zł raz do roku, to okaże się, że jesteśmy wspaniałym społeczeństwem, wyjątkowym w skali świata. Nie ma najmniejszych szans na to, że obywatelskim wysiłkiem lepiej zorganizujemy służbę zdrowia, aniżeli czyni to państwo. Prawdopodobnie WOŚP jako świetnie zarządzana maszyna efektywniej wydaje pieniądze i ma mniejsze koszty administracyjne niż urzędnicza biurokracja. Ale to kropla w morzu potrzeb. Słusznie upatruje się zagrożenia w tym, że Orkiestra pogłębi niechęć do aktora publicznego, pozwoli uwierzyć, że można się bez niego obyć. Ludzka solidarność wyrażana raz do roku i w znacznie mniejszym stopniu niż sądzi wiele osób, nie pozwoli osiągnąć takich celów.

Jest jednak też pomyłką kampania negatywna na temat tej fundacji, a zwłaszcza samego Owsiaka. Kompletnie nie mogę się zgodzić z takimi głosami jak sąsiedni wpis Łukasza Foltyna i nie chciałbym, żeby ani to lewicowość, ani samo Lewica.pl było identyfikowane z takimi poglądami. To, że postępująca komercjalizacja służby zdrowia i nakręcana przez dominujące paradygmaty i media nienawiść względem solidarnościowego systemu składkowego przybierają taką skalę, nie jest winą tej osoby. Jego instytucja prowadzi pożyteczną publicznie działalność i w jakimś stopniu nie tyle uzupełnia, co wspiera niedobory systemu. Jest to więc działalność bardzo pożyteczna.

Foltyn chętnie atakuje WOŚP i widzi w nim samo zło. Cenię go za to, że nawet jako osoba majętna nie zatracił lewicowych poglądów, a pieniądze nie uderzyły mu do tego stopnia do głowy, aby nabrać pogardy dla jego ubogich rodaków. Że nie odebrały mu troski o publiczną służbę zdrowia. Czy jednak może się pochwalić tak konkretnymi działaniami jak największa akcja charytatywna w Polsce? Nie wydaje mi się, widzę tylko te same, nienawistne wpisy o WOŚP publikowane rok do roku.

Owsiak nie jest też megalomanem i egoistą, jak malują go niektórzy. Przy okazji każdej, kolejnej edycji jego akcji, na jego osobę wylewane są kubły pomyj, wypominających mu zakochanie we własnym wizerunku i bezczelną autopromocję. Po pierwsze te zarzuty są wzięte z kosmosu, ponieważ nie przekłada tego na żaden kapitał: nie startuje w wyborach, ani nie zarabia, tylko promuje markę WOŚP, której jego wizerunek jest elementarną częścią. Po drugie, wystarczy choćby elementarne pojęcie o tym, jak przeprowadzić jakąkolwiek akcję marketingową. Owsiak stał się instytucją, powszechnie identyfikowaną z tą marką, która miliony Polaków zachęca do datków przeznaczanych na Orkiestrę. Niektórych do datków o wiele większych niż 2 zł.

Ja również w tym roku przyłożę się do Orkiestry. Musimy stawić opór praktyce komercjalizacji, będącej prostą drogą do prywatyzacji, zwiększania nierówności i niespójności społecznych. Utyskiwanie na skuteczną organizację charytatywną nie ma jednak z takimi działaniami nic wspólnego. Opór wobec niepokojących zjawisk ekonomicznych nie gryzie się w żaden sposób z dobroczynnością. Szkoda, że niektórzy tego nie widzą, artykułując te zdania publicznie i popadając w podobne absurdy, co najbardziej porąbane z prawicowych nurtów, tak silnych „w tym kraju!!!”.

Największym zagrożeniem, jakie tworzy WOŚP jest to, że wiele osób tak przywiązało się do tej akcji, że wspieranie jej zwalnia ich w ich wyobrażeniach z udziału w innych inicjatywach. To wygodnie wrzucić dwójkę do puszki dostępnej w styczniu na każdym rogu, a potem pogrążyć się w indywidualizmie. Sam staram się wspierać różne akcje i to nie te najbardziej medialne, jak kampanie TVN i Polsatu. Spółek oficjalnie luksemburskich i cypryjskich, unikających płacenia podatków, które nie swoimi wielkimi zyskami, ale portfelami widzów ocieplają swoje wizerunki – tak jak i wielu sponsorów WOŚP zamiast godziwie opłacać pracowników, przyczynia się do pogłębiania ubóstwa przy jednoczesnym, łatwym ocieplaniu marki stosunkowo niewielkim, gotówkowym wsparciem Owsiaka. Żałuję, że doba nie ma 30 godzin i nie jestem w stanie poświęcić więcej czasu nieodpłatnej działalności na rzecz innych – takie poczucie ma zapewne wielu z nas. Ale o to mogę mieć pretensję najwyżej do systemu gospodarczego, który każe mi studiować i pracować jednocześnie. Również do własnych małości i słabości, niemniej na pewno nie względem dobrze zarządzanych, pozytywnych akcji obywatelskich.

Na nie wszystko "w tym kraju!!!" mamy wpływ. Ale czasami powinniśmy ugryźć się w język.
Życie to nie film
2012-12-27 16:11:05
„Puls Biznesu” nie należy do grona moich ulubionych lektur, ale chcąc dowiedzieć się czegoś na temat interesujących mnie tematów, nie sposób nieraz od niego uciec. Nie ma polskiego „Guardiana”, a rynek podzieliły media liberalne i konserwatywne. Lewicowe są nieliczne, a do tego niszowe. Nie mają dojść do informatorów, tłumaczących, co i jak działa w danej przestrzeni. Sprawy nie ułatwił upadek SLD, który pociągnął za sobą takie dojścia ostatnich z zorientowanych na tych polach, lewicowych mediów. Dlatego o tej aferze dowiadujemy się właśnie z „Pulsu Biznesu”.

Ta niewątpliwie niezbyt sympatyzująca z bliskim mi obozem gazeta, ujawniła skandal wokół prezesa Giełdy Papierów Wartościowych, Ludwika Sobolewskiego. Jak podano do publicznej wiadomości, jego współpracownik naciskał na spółki notowane na jednym z giełdowych rynków, New Connect, w sprawie finansowego wsparcia pewnych produkcji filmowych. Zupełnie przypadkiem w każdej z nich występowała partnerka życiowa prezesa. Współpracownikiem tym był Emil Stępień, który nagabywał w tej sprawie owe spółki poprzez służbowego maila. Te ostatnie nie wiedziały jak postępować, skoro chciały dbać o swoje relacje z GPW, w której Stępień odpowiadał akurat za nadzorowanie New Connect. Serwisy plotkarskie, które przy tej okazji jak rzadko kiedy wykazują zainteresowanie wydarzeniami ze styku świata polityki i biznesu, złośliwie przypominają, że sam Stępień również ma za sobą debiut kinowy. Grał samego siebie w filmie Ciacho. Obraz ten, podobnie jak wszystkie filmy z udziałem partnerki Sobolewskiego, reżyserowany był przez Patryka Vegę. A także uznawany za jeden z najgorszych w historii polskiego kina. Dopiero niedawno palmę pierwszeństwa odebrał mu w tej kategorii Kac Wawa.

Cała sprawa jest o tyle śliska, że Sobolewski niekoniecznie złamał prawo i zawieszenie w obowiązkach z inicjatywy Ministerstwa Skarbu Państwa można uznać za mieszanie się polityków w sprawy giełdy. Prezes broni się, że nie zrobił niczego złego. Mnie w tym wszystkim jednak mniej interesuje to, na ile doszło tutaj do złamania prawa, a na ile sprawa ta ukazuje mentalność finansjery. Partnerką Sobolewskiego jest niejaka Anna Szarek. Zupełnie przypadkiem 27-latka jest niezwykle atrakcyjną blondynką, przypominającą trochę Lanę Del Rey modelką bez wykształcenia aktorskiego, Sobolewski natomiast starszym od niej o 20 lat, zdecydowanie mniej atrakcyjnym szefem kluczowej instytucji finansowej. Obecnie Szarek pracuje w jakże bliskim mojemu sercu Ernst&Young, natomiast dawniej była asystentką Sobolewskiego. Niektórym udaje się tak łatwo zrobić szybką karierę filmową i biznesową. Życie jednak bywa filmowe, ale tylko wtedy, kiedy mamy dużo pieniędzy, a zwłaszcza kiedy ma je nasz partner.

Często zarzucanie elitom finansowym niskiego poziomu kwalifikacji moralnych opisuje się jako fascynację spiskowymi teoriami i nienawiść do tych, którym się w życiu udało. Podobno rodzima finansjera nie prowadziła tak obrzydliwie rozpasanego życia, co jej amerykańscy koledzy. Wszak najlepiej opłacani bankierzy w Polsce zarabiają „tylko” kilka mln zł rocznie. Sam Sobolewski dzięki częściowej prywatyzacji GPW (de facto ciągle państwowej), nie jest też już objęty ustawą kominową. Przedtem inkasował „raptem” 329 tys. zł rocznie. Ile zarabia teraz, nie wiadomo, „Rzeczpospolita” w maju wyliczała jedynie enigmatycznie, że „zasilił już grono milionerów”. Maciej Gdula w jednym ze swoich tekstów cytował kiedyś Paula Piffa, badacza zachowań bogatych z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Ten ostatni podsumowywał swoje badania, pokazujące wysoki poziom arogancji milionerów, wykazujących szczególne skłonności do łamania prawa, że: „Bogaci częściej prezentują zachowania potocznie określane jako «bycie dupkiem»”.

Mam wrażenie, że czas zatem skończyć z utyskiwaniem na „kominówki”, tak jakoby ustawowe ograniczenie wysokości pensji zniechęcało do pracy w państwowych spółkach sprawnych menedżerów. A bardziej egalitarne społeczeństwo, w którym nie tyle stawia się przeszkody tym, którzy najszybciej biegną, jak to się obłudnie zarzuca emancypacyjnym projektom, co pomaga w starcie tym, którzy mają trudniej, być może zmniejszyłoby zakres ekonomizacji naszych marzeń. Tak, aby najbardziej pociągającą nas wartością była jakaś inna, aniżeli ta pieniężna. I tak, żebyśmy byli odrobinę uczciwsi.
Prawicowy kisiel
2012-12-17 17:21:26
Sprawa tygodnika „Uważam Rze” bawi mnie podwójnie. Z jednej strony z rozbawieniem przyglądam się walce prawicowych chłopców w kisielu, którzy tłukąc do głów biednym czytelnikom informacje o wspaniałościach wolnego rynku, chwilę potem jęczą, jak sami padli jego ofiarami. Z drugiej, czyścicielem ich byłej redakcji okazał się… mój sąsiad z klatki w bloku, Jan Piński.

Dzisiaj do sieci trafiła oficjalna strona internetowa „Tygodnika Lisickiego”. Jest całkiem przyzwoicie zrobiona, chociaż na usta aż ciśnie się kilka pytań:
1. Dlaczego Lisicki ma na zdjęciu słuchawki?
2. Czy umieszczenie zdjęcia Piotra Semki na stronie głównej to na pewno dobre posunięcie?
3. Jak wynika z biogramu mojego ulubieńca, Tomasza Wróblewskiego, „chętnie powróci [on] do swojej ulubionej tematyki czyli wolny rynek jako najwyższa forma wolności osobistej”. Czy zatem czytanie takich bzdur wnosi cokolwiek nowego?
4. Czy „Tygodnik Lisickiego” zakłada możliwość zmiany redaktora naczelnego?

Gdyby „Tygodnik Lisickiego”, nowy tytuł powołany do życia przez zbuntowanych dziennikarzy Hajdarowicza, był wyrazem autentycznej walki jego zespołu o rzeczywistą niezależność, z uznaniem przyklasnąłbym jego powstaniu. Nie ze wszystkimi trzeba się zgadzać, ale odwaga i ambicje przeciwnika politycznego naprawdę wzbudzają szacunek. Czy jednak w trotylowym tygodniku przeczytamy cokolwiek interesującego? Czy będzie to nowa jakość wśród polskich mediów, czy też n-ty prawicowy ściek z następującymi obsesjami: antykomunistyczną, ultrakapitalistyczną oraz ksenofobiczną? Paweł Lisicki przejdzie do historii polskiej literatury dzięki następującym słowom ze swojego debiutu prozatorskiego „profesor beknął, kaszlnął i wyrzygał się”. Czy jednak uczyni to samo dla dziennikarstwa powołując kolejny tytuł z taką samą treścią?

Puentą tego wpisu mogłoby być to, że wspaniałym jest, iż polska prawica zajmuje się sama sobą i wyrzyna wzajemnie własnych ludzi. Nieszczęście polega jednak na tym, że absorbuje całą sobą przestrzeń publiczną, własnymi jatkami wypychając z dyskursu wszystko inne. Gdzie dwóch się bije, tam trzeci dostaje po tyłku, należałoby rzec. Tyle, że tutaj nie ma nawet dwóch, jest tylko jeden. Męska forma nie jest zresztą przypadkowa. W 14-osobowym zespole redakcyjnym nowego tygodnika znalazła się bowiem wyłącznie jedna kobieta.

Papier jest cierpliwy, zniesie wszystko, a ten produkowany z pancernej brzozy to już na pewno. I co w tym wszystkim raduje najbardziej? Papierowa prasa umiera. Tygodnik sławnego literata również odejdzie zatem wkrótce w niebyt.
Nieszczęść z Kudrycką ciąg dalszy
2012-12-05 22:21:40
Bohaterem tygodnia jest agent Tomek. Ale to nie pajacowaniu mało rozgarniętego pana o wyglądzie rodem z serialu z lat 80. należy się szczególna uwaga, a Barbarze Kudryckiej. Jej resort ogłosił właśnie plany względem drugiej fazy reformy szkolnictwa wyższego. Jeżeli wierzyć opublikowanym przez Ministerstwo założeniom kolejnych nowelizacji, nie ma tu mowy o rewolucji. Chodzi ponoć o to, aby dopracować przepisy, dostosowując je do obranego już wcześniej kierunku zmian. Nowe propozycje wpisują się zatem w trend utowarowienia wiedzy, czyli większej komercjalizacji uczelni i nadania im bardziej biznesowego charakteru. Jeszcze więcej przeliczników na procenty i klasyfikacji punktowych.

W planach MNiSW znalazło się kilka punktów, którym nie sposób nie przyklasnąć. Teoretycznie, bo na czym ma polegać realizacja tych postulatów, nie wiadomo. Tak jest np. w przypadku pozbawionego konkretów opisu pobudzenia kształcenia ustawicznego pracowników powyżej 25 r.ż. Cieszy też nieco konkretniejszy pomysł wprowadzenia ewidencji uczelni łamiących prawa studentów, tzw. „listy ostrzeżeń”. Regulacje dla rządu liberałów z ZChN są największym złem, ale po Amber Gold nawet im trudno od nich uciec. Uczelnie prywatne padają i będą dalej tak czynić, nie radząc sobie w warunkach niżu demograficznego. Zdaniem Ministerstwa w 2022 r. zamiast obecnych 46% studentów na studiach stacjonarnych (dziennych) na uczelniach publicznych, będzie ich aż 80%. Może i dobrze, dostęp do studiów będzie bardziej egalitarny. Dzisiaj na bezpłatne kierunki dostają się najbogatsi, których rodzice swoimi majątkami najlepiej rekompensowali niedoskonałości publicznej oświaty, a ubodzy „wybierają” płatne fakultety. Kudrycka zwiększa wprawdzie stopień odpłatności, ale tej pozytywnej tendencji na szczęście generalnie odwrócić nie zdoła.

Nie bądźmy jednak optymistami. Projekt kolejnych zmian zawiera głównie niejasności, zapewne po to, aby w procesie konsultacji nie można mu było zbyt wiele wytknąć. Głównym hasłem jest wprowadzenie podziału na uczelnie „badawcze” i „zawodowe”. W dobie postmodernizmu ucieka się od etykietowania na siłę, ale jak widać nawet wolny ponoć od ideologii rząd z uporem maniaka podchwytuje z dyskusji o szkolnictwie wyższym pomysły na kreowanie obligatoryjnych podziałów. Jak instruuje rządowy dokument, doprowadzi to do pojawienia się dwóch typów uczelni: „przygotowujących absolwentów do potrzeb rynku pracy, oraz uczelni, koncentrujących się na ogólnoakademickich programach kształcenia”.

Co to są potrzeby rynku pracy? Studiując IV rok i pracując jednocześnie wiem, że z pewnością są one inne od tego, co znam z zajęć na uniwersytecie. Ale zdefiniować to pojęcie trudno. W pewnych badaniach pracodawcy wykazywali, że mają żal np. o nieumiejętności w obsłudze pakietu Office. Czy chodzi zatem o taki kierunek reformy? Wygląda na to, że podział nie doprowadzi do niczego nowego, poza stygmatyzacją studentów z gorszych ośrodków. Akademickimi zawodówkami mają być uczelnie bez prawa do nadawania tytułów doktorskich. Czy przykład porażki liceów zawodowych w zestawieniu z ogólniakami nie jest tutaj pouczający? Ministerstwo na siłę rzuca hasła o konieczności stworzenia ośrodków flagowych, ale i tak nic z tego nie wychodzi. Jakiś czas temu przyznawano specjalne dotacje najlepszym placówkom ze wszystkich kierunków. Zamiast finansować najlepszych, resort starał się jednak nikomu nie podpaść i obdzielał z grubsza wszystkich poza UW i UJ. Jakim cudem filozofia na KUL miała być najlepsza, to już pozostanie słodką tajemnicą władzy…

Z tego podziału będą najwyżej nieszczęścia. Po co go robić? Był już kiedyś taki pomysł, w przewodniku Krytyki Politycznej Uniwersytet Zaangażowany, wyjątkowo zresztą mizernym. W tym rzekomo inspirującym do zmian na uczelniach vademecum można było poczytać o konieczności demokratyzacji w gimnazjach czy historie tajnych kompletów za caratu, problemom współczesnych uczelni poświecono natomiast raptem jeden tekst. Jego autorka postulowała wprowadzenie odpłatności na kierunkach stricte zawodowych, jako nierozwijających. Jak je wyznaczyć? Każde czasy mają swoje paradygmaty. Polska nauka porzuciła niczym gorącego ziemniaka niemodny w nowej rzeczywistości marksizm, nowego szuka jednak po omacku. Co kolejna propozycja, to coraz głupsza. Nie dziwne, że w dyskusjach o szkolnictwie wyższym rodzimy (bez)ruch studencki nie ma wiele do zaoferowania, łatwo oddając pole zatroskanym „ekspertom” organizacji pracodawców.

Niepokój budzi coraz większe oddawanie pola biznesowi. Uczelnia traci autonomię w coraz większym stopniu stając się polem zabaw kapitału. Jeszcze niedawno informacja o prowadzeniu zajęć przez Kasię Tusk na jednej z prywatnych uczelni wzbudzała powszechne kpiny. A co teraz oferuje MNiSW? „Zmiany (…) będą dawały możliwość zastąpienia dwóch samodzielnych nauczycieli akademickich oraz dwóch nauczycieli spośród posiadających stopień naukowy doktora, osobami posiadającymi znaczne doświadczenie zawodowe zdobyte poza uczelnią”. Czy słynna blogerka nie mogłaby zastąpić akademików dzięki „doświadczeniu zawodowemu, zdobytemu poza uczelnią”?

Ponadto, szokująca jest propozycja wprowadzenia obowiązku organizowania trzymiesięcznych praktyk zawodowych, czyli ich wydłużenia. Rząd nie tylko nie chce walczyć z prekaryzacją młodego pokolenia (70 proc. zasuwa na śmieciówkach), ale chce ją pogłębić. Bez praktyk i tak ani rusz, już zupełnie zdołały wyprzeć unormowany prawnie i płatny okres wstępny. Uczelnie już dzisiaj nie tyle organizują, co wymagają odbycia praktyk. Studencie radź sobie sam, a o ile już takie propozycje wysuwają, to są to warunki skandaliczne. Może nie na tyle niestosowne, co opisywana przeze mnie bezpłatna praca w Muzeum Narodowym w Warszawie (praktykant miał wyszukiwać dotacji zagranicznych!), ale czy to na pewno fajnie, że mój wydział promował np. darmową pracę dla Kancelarii Prezydenta? Czy Bronisław Komorowski jest jednym z tych, tak uciskanych prawem pracy polskich przedsiębiorców? Przyuczanie do zawodu to konieczność, ale dostarczanie przymusowej, taniej siły roboczej to nic innego jak prozaiczny wyzysk.

Resort zdecydował się rozesłać swoje pomysły do grupy instytucji. O dziwo oceniać będzie nie tylko Jeremi Mordasewicz, ale i np. „Sierpień 80” czy ZNP. Szkoda natomiast, że wśród wymienionych partnerów zabrakło mojej organizacji: Demokratycznego Zrzeszenia Studenckiego. DZS działa na kilkunastu uczelniach w całej Polsce (m.in. Warszawa, Kraków, Katowice, Trójmiasto i Białystok), a nie jak np. zapytane przez resort ZSP, organizacja właściwie martwa, zajmująca jedynie poprzez zasiedzenie pewne kanciapy nie niektórych uczelniach. Czyżby w interesie władzy było to, aby nikt z samodzielnie wybranych przez nią „ekspertów” (tak jakby konsultacje społeczne mogły być procesem zamkniętym), nie kwestionował jej pomysłów? Tyle wygadywania o innowacyjności szkolnictwa wyższego, a reformatorzy żyją przeszłością i nie mają pojęcia kto aktualnie działa na uczelniach.

Z tymi ostatnimi jest źle. To fabryki nędznych dyplomów, które pod górnolotnymi hasłami (studiowanie jako proces samodzielnego nauczania) obok obsesji przeliczników przyjmują konwersatoryjne formuły zajęć. Maskują tak w istocie słabość kadry, która nie jest w stanie ułożyć programu zajęć, o realizowaniu samych założeń nawet nie wspominając. Nikt jej nie motywuje do rozwoju, nie piętnuje plagiatorów na stanowiskach, utrudniając tylko życie młodszym generacjom naukowców. Studia działają, ale działają źle. Tyle, że pomysł na akademicki przemysł tych problemów nie rozwiąże. Szkoda, bo gospodarka oparta nie wiedzy ucieka nam pędząc tuż za państwem opiekuńczym. Niestety ludzie Kudryckiej nie mają zielonego pojęcia, jak ją gonić.